Lot upłynął mi ciężko, a to za sprawą uszkodzonego palca, który sprawiał, że nie wiedziałam jak się ułożyć, żeby mnie nie bolało. W samolocie, gdzie nie ma zbyt wiele miejsca i siedzę bez ruchu kilka godzin zaczynają mi puchnąć stopy. Siedziałam pokręcona z nogą wystawioną na kolana Krzula, jednak nikomu nie było w ten sposób wygodnie. Odliczałam czas do lądowania i sprawdzałam na mapie nad jakim krajem właśnie przelatujemy. Wreszcie, po ponad ośmiu godzinach wylądowaliśmy w zachmurzonym Amsterdamie.
Szaro, buro i ponuro.
Welcome to Europe! Jeszcze 10 godzin temu miałam nad sobą błękitne niebo Afryki, a teraz wisi nade mną kilometrowa warstwa chmur. Dopiero co opuściłam miejsce, gdzie temperatura nie schodziła poniżej 30 stopni Celsjusza – teraz mamy stopni 10. Cóż za depresyjny klimat... Jeszcze cztery godziny musieliśmy czekać na nasz samolot. W międzyczasie zachmurzenie wzrosło i zaczął padać deszcz. Zmęczona, niewyspana oraz przybita powrotem i pogodą zasnęłam, pokręcona do granic możliwości, na fotelikach odgrodzonych twardymi podłokietnikami. Kiedy się obudziłam dookoła mnie siedział i stał tłum ludzi czekających na nasz samolot.