I doczekaliśmy się dnia wyjazdu, niestety. Ostatnia pobudka w stylowej chatce z szumem oceanu za drzwiami, ostatnie śniadanie z miską świeżych, egzotycznych owoców, ostatnie spojrzenie na turkusowy odpływ… Pożegnanie z Dredem, kucharką i Polakami, którzy spędzić tam mieli jeszcze kilka dni. Poza tym stado mrówek zorganizowało pożegnalny przemarsz przed naszymi drzwiami, a krabiki z rozpaczy pochowały się w norkach. Nie żal nam było tylko opuszczać komarów i tych żywych, i tych masowo poległych w łazience po wczorajszym truciu specyfikiem w sprayu. Byliśmy spakowani i gotowi do odjazdu.
Samochód przyjechał po nas nawet wcześniej niż się umówiliśmy. Miał nas dowieźć do biura Cassey, gdzie planowaliśmy zostawić plecaki na czas zwiedzania Stone Town. To dlatego tak wcześnie zerwaliśmy się z łóżka, żeby jeszcze zwiedzić miasteczko. Wiozło nas dwóch młodych chłopaków, więc cały czas jechaliśmy w rytmie tanzańskiej muzyki bongo flava, co nadawało naszemu wyjazdowi swoistego słonecznego klimatu. I tak się ciekawie złożyło, że jedną z pierwszych, a także jedną z ostatnich piosenek jakie usłyszeliśmy w Afryce było "Waka, waka (This time for Africa)" Shakiry – szaleństwo do tego hitu panuje zapewne na całym kontynencie.
W końcu, zaliczając po drodze kilka kontroli policyjnych, dotarliśmy do biura Cassey. Jak to się stało, że kontakt z Lilly się urwał? Przez nieporozumienie. Pewnego razu pojawiła się Cassey, a że akurat chcieliśmy załatwić zniżkę na nasz pobyt, a z jej relacji z Osmanem wywnioskowaliśmy, że ona jest szefem całej tej placówki, więc uderzyliśmy do niej, uważając, że Lilly jako naganiaczka zedrze z nas więcej. Pomyłka. Cassey była taką samą naganiaczką jak Lilly, a właścicielem grajdołka był oczywiście dziadek Osmana. Wplątaliśmy się więc w relację z Cassey, umówiliśmy się z nią na wyjazd do Stone Town i tak już zostało. Teraz byliśmy w jej biurze i załatwialiśmy drogie bilety na prom do Dar es Salaam. Nie spodziewaliśmy się, że ten rejs będzie kosztował 30$ od osoby! Zamówiliśmy bilety do klimatyzowanej kabiny VIPów, skoro różnica wynosiła tylko 5$ na bilecie. Trochę nie dowierzaliśmy tej cenie, ale nie mieliśmy innego wyjścia, więc zapłaciliśmy. Następnie zabraliśmy plan Stone Town pod pachę, zostawiliśmy plecaki na zapleczu i ruszyliśmy na zwiedzanie Kamiennego Miasta.
Żar lał się z nieba. Labiryntem wąskich uliczek dotarliśmy do Pałacu Cudów – siedziby sułtana panującego niegdyś na Zanzibarze. Podobno był to pierwszy budynek na wyspie, w którym zainstalowano elektryczność i windę, co było wtedy uznawane za cud – stąd nazwa. Dzisiaj jest to muzeum ukazujące kawał historii Zanzibaru. Zdjęcia niewolników skutych łańcuchami mieszały się tam ze srebrnymi zastawami sułtanów i rzeźbami z kości słoniowej, masowo eksportowanej na świat wraz z niewolnikami. Odnalazłam też zdjęcia z miejsc, które odwiedziliśmy, między innymi z Bagamoyo i Saadani.
Pałac posiadał wielkie tarasy oplatające budowlę dookoła. Nie omieszkaliśmy wejść na najwyższy, aby obejrzeć panoramę Zanzibaru z czterech stron świata. Od strony portu widok był niesamowity. Ostry turkus oceanu i soczysta zieleń reprezentacyjnego deptaku zapierały dech. Był jak z widokówek lub bajkowych malowideł. Nie dowierzałam, że kolory w takim nasileniu istnieją w naturze! A jednak! W sąsiednim budynku mieściła się szkoła, z której było słychać, jak dzieciaki chórem powtarzają za nauczycielem jakieś formułki. Od czasu do czasu w oknie pojawiało się kilku chłopców ubranych w szaty
kanzu i czapki
kofia. Widok od strony miasta kontrastował z tym od strony oceanu, a to za sprawą zaniedbanych i sypiących się budynków. Można by pomyśleć, że tam nikt nie mieszka, bo budynek grozi zawaleniem, jednak pranie rozwieszone na balkonach zdradzało istnienie życia. Gdybym miała wybierać mieszkanie w czymś takim, a małą chatką w wiosce Jambiani, bez wahania wybrałabym chatkę w wiosce.
Kiedy wychodziliśmy z muzeum odwiedziliśmy mały sklepik z pamiątkami. Właścicielem był starszy człowiek o magicznym spojrzeniu, za którym unosił się intrygujący zapach (tytoń?, kadzidełko?, perfumy?). Przeprowadził nas on przez tajniki muzyki afrykańskiej. Zakupiliśmy u niego kilka płyt z muzyką etniczną Afryki Wschodniej oraz typową zanzibarską o arabskim brzmieniu, którą rozpowszechniła na cały świat niemal stuletnia babunia z Zanzibaru – Bi Kidude (nawet sama nie wie kiedy się dokładnie urodziła). Człowiek miał w swoich zbiorkach również muzykę Freddiego Mercury, ale nas bardziej interesowały klimaty typowo afrykańskie. Zakupiliśmy u niego jeszcze kilka inny drobiazgów, po czym odurzeni tajemniczym zapachem wyszliśmy na skwarne alejki. Potem gdzieś w jakiejś uliczce znów poczułam ten dziwny zapach i do tej pory zastanawiam się co też to mogło być.
Po obejściu Pałacu Cudów znów weszliśmy w ciasne uliczki Kamiennego Miasta i tym razem trochę zabłądziliśmy. Niektóre uliczki były tak wąskie, że ledwo mijaliśmy się z rowerem. Do większości budynków prowadziły misternie zdobione drzwi, z których słynie Stone Town. Pod drzwiami siedzieli znudzeni mieszkańcy, a obok nich leżały umordowane upałem koty. Budowniczy tego miasteczka wzięli pod uwagę gorący klimat wyspy i celowo budowali wysokie domy, ciasno ustawione obok siebie. Dzięki temu w wąskich uliczkach można znaleźć cień o każdej porze dnia. W wielu bramach zlokalizowano sklepiki z pamiątkami, do których z reguły dość nachalnie zapraszają właściciele. Udało nam się przejść przez nie bez większych perypetii i wyjść na ulicę, skąd już prosto trafiliśmy do miejsca, gdzie kiedyś regularnie organizowano słynny Targ Niewolników.
Dziś na miejscu dawnego targu stoi anglikańska katedra, a o tamtych wydarzeniach przypomina sugestywny pomnik czarnych ludzi skutych za szyję zardzewiałymi łańcuchami. Wstrząsające wrażenie robią podziemia jednego z budynków, gdzie w ciasnych i ciemnych pomieszczeniach przetrzymywano niewolników przed wystawieniem ich na sprzedaż. Pozostało tam kilka żelaznych łańcuchów, do których przykuwano ludzi i… cisza. Tutaj nawet przewodnicy ściszają głos. Tutaj wiele osób umarło z wycieńczenia, zanim zdołano ich sprzedać…
W zadumie odwiedziliśmy jeszcze grób biskupa, który wybudował katedrę i wróciliśmy na gwarną ulicę miasteczka. Znów błądząc w labiryncie uliczek dotarliśmy do wybrzeża, gdzie w jednej z restauracji z widokiem na ocean zjedliśmy ostatni posiłek na afrykańskim lądzie.
Po niespełna godzinie byliśmy już w porcie, z którego odpływają promy do Dar es Salaam. Sprawdziliśmy ceny biletów – rzeczywiście dla Białasów to było 30$, więc nie zostaliśmy oszukani. Wypełniliśmy deklarację celną i standardowe papierki z naszymi danymi, po czym w smrodzie z pobliskich szaletów czekaliśmy wraz z tłumem, aż zaczną wpuszczać na nasz prom.
Przed wejściem na pokład rozstaliśmy się z naszymi większymi plecakami, które – ku naszemu przerażeniu – pakowano gdzieś do maszynowni. Sami weszliśmy na górny pokład i zajęliśmy miejsca w szerokich fotelach w kabince sąsiadującej z kapitańskim mostkiem. Kabinka była mała, ale miała klimatyzację i wielką plazmę na ścianie. Z nami płynęli jacyś Amerykanie, arabski bogacz i para Tanzańczyków.
Im dalej wypływaliśmy na ocean, tym bardziej bujało. Doszło nawet do tego, że wszyscy z pokładu zewnętrznego dostali potężnego pluska i pochowali się pod pokład. Dopiero teraz doceniłam kabinkę VIPów, która zewsząd oblewana falami utrzymywała szczelność i przyjemną temperaturę. Bujało coraz bardziej, pan Arab rozłożył się na kanapie i zasnął, a jedna z Amerykanek nawijała jak nakręcona wydobywając z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego. Nie do wiary jak można tyle gadać i do tego tak szybko! Nie spoczęła przez całą podróż trwającą około 3h, zagadując także zbudzonego właśnie Araba, który również wydawał się rozbawiony słowotokiem dziewczyny. Zaczęła od obgadywania śmierdzących owoców o nazwie durian, a skończyła na doradzaniu Arabowi w kwestiach finansowych – wszak okazało się, że ów Arab jest dyrektorem finansowym całej sieci promów kursujących na Zanzibar.
Zanim się jednak o tym dowiedzieliśmy, dostaliśmy od naszego "szejka" propozycję zwiedzenia kapitańskiej kabiny. Nie wiem czy przez to, że Krzul zajrzał tam z ciekawością, czy może "szejk" zauważył moje przerażenie bujaniem i chciał mi ulżyć, w każdym razie zobaczyliśmy kapitana promu przy pracy. Była to spora jednostka, więc prom obsługiwało kilka osób. Odwiedziliśmy zatem kapitana, zobaczyliśmy centrum dowodzenia, popatrzyliśmy na rejs od strony „kierowcy”, co mnie trochę uspokoiło, bo od tej strony nie wyglądało to już tak przerażająco jak z boku, zza szyby non stop oblewanej potężną falą. Krzul trochę sfilmował, gdyż ja nie byłam w stanie odkleić się od ściany – tak bujało! W międzyczasie podano nam kawę, ale jak tu pić. Arab oznajmił, że to jeszcze nic. Podczas lipcowych rejsów prom tak się kiwa, że ludzie wyskakują z foteli. Ja jednak wszystko składałam na karb zbyt dużej szybkości. Miałam wrażenie, że wszystkie pojazdy traktowane są w tej części świata z jakąś wyjątkową beztroską. Przecież wygodniej by się jechało samochodem po wertepach, gdyby trochę zwolnili. To samo z promem – mniej by bujało, gdyby nie pruli tak szybko pod fale.
I tak rozważając afrykańską mentalność i lustrując centymetr po centymetrze hennowe esy floresy na dłoniach i stopach Tanzanki wreszcie doczekałam się wyjścia na ląd w Dar es Salaam, gdzie dopadła nas chmara taksówkarzy. Z okrzykami nad głową co najmniej dziesięciu naganiaczy usiłowaliśmy wydostać z góry bagaży nasze plecaki. Któryś taksówkarz już zabierał torbę (ale nie naszą!), aby nas wpakować do swojego samochodu, a jakaś kobieta przejechała mi walizką po stopie obutej w sandały... Wszyscy się przepychali i wrzeszczeli. Jedna wielka masakra! Siedząc tydzień na Zanzibarze już zapomniałam o brutalnej rzeczywistości wielkich miast. Niestety, tym razem jakiś taksówkarz będzie musiał nas zabrać na lotnisko. Niedługo będzie ciemno, a lepiej się nie włóczyć po mieście i nie jechać po ciemku z nie wiadomo kim. Kiedy już odebraliśmy nasze plecaki, przystąpiliśmy do rozeznania w cenach i negocjacji. Trafili nam się twardzi zawodnicy, jednak znalazł się jeden, który zgodził się zawieźć nas na lotnisko za naszą cenę. Kiedy szliśmy za „naszym” taksówkarzem, reszta poszła za nami próbując nas jeszcze przekonać, różnymi chwytami, do skorzystania z ich usług. Jeden z nich szepnął nam na ucho, żebyśmy z "naszym" nie jechali, bo to pijak. Ogólne zamieszanie wokół i głos innego taksówkarza, żebyśmy jednak koniecznie jechali z "naszym" zasiało w nas ziarno niepokoju. Za dużo doradców nagle się zebrało. W ostateczności zgodziliśmy się; wszak każdy z nich wyglądał na swój sposób podejrzanie, a komuś należało zaufać. Wsiedliśmy do 9-osobowego vana i... ruszyliśmy na stację benzynową – jakież to typowe! Dowiózł nas jednak na lotnisko przed zmrokiem za 15$.
Czekaliśmy na ławce pod halą lotniska około pięciu godzin. Zresztą hala to za dużo powiedziane. Przestrzeń pod dachem była tak mała, że wpuszczali tylko pasażerów czekających na jeden, aktualny samolot. Na szczęście wieczorna pogoda była przyjemna. Pod nogami pomykały jakieś bydlackie egzemplarze karaluchów, a między ławkami kręcił się młody człowiek z kopertą z dokumentem, który podsuwał wszystkim z prośbą o dofinansowanie czegoś tam. Jedni dawali mu kasę, inni nie. Nie zwracałam na niego uwagi, więc udało się uniknąć zaczepki.
W końcu wybiła godzina "zero" i zaczęli wpuszczać nas i całe stado innych Białasów, którzy nie wiadomo skąd się nagle wzięli (może okupywali okoliczne jadłodajnie). Po wejściu na pierwszy rentgen przekopali mi cały bagaż podręczny. Chyba laptop "zapiszczał", ale celnik wywalił z plecaka wszystko i począł się dziwić dyskowi, a szczególnie kompasowi. Nie wiedział co to (pewnie bomba!).
Po pozytywnym przejściu kontroli plecakowej (później okazało się, że więcej nas takich, którym gruntownie przekopano bagaże) ustawiła się długa kolejka do odprawy. Usiedliśmy w kąciku, bo przecież po co stać, skoro kolejka nie będzie nieskończona, a i tak wszystkich do samolotu muszą wpuścić. Kiedy tłum przetoczył się, wstaliśmy z fotelików i ruszyliśmy do panów, którzy sprawdzili nam paszporty i bilety po raz pierwszy. Następnie zważono nam bagaże na wadze wskazówkowej o nieokreślonej skali i po raz drugi sprawdzono nam paszporty. Następnie przeszliśmy do budek kontroli celnej, gdzie sprawdzono nam paszporty po raz trzeci, pozbierano deklaracje i wbito pieczątki. Przy okazji nastąpiło rozbawienie celników, kiedy na salę weszła jasna blondynka z murzyńskimi warkoczykami i spaloną na czerwono twarzą. Do tej pory wydawało mi się, że Murzyni nie oceniają Białasów tak samo jak Białasy Białasów, ale widać czerwona twarz porusza każdą rasę.
Po kontroli weszliśmy na pięterko, gdzie panowała już strefa wolnocłowa, zatem zwiedziliśmy parę sklepików. Po około godzinie (już zaczęłam marznąć w tej klimatyzowanej sali) przepuścili wszystkich przez kolejny rentgen i bramki z wykrywaczem metali, po czym nastąpiło czwarte sprawdzanie paszportów i kart pokładowych. Po kilkunastu minutach zaczęli wpuszczać do samolotu linii KLM, gdzie przy pulpicie uwijali się już biali piloci, a pasażerów obsługiwały białe stewardessy. Zresztą prawie cały samolot wypełniony był Białasami. Sporo osób, co widać było po koszulkach i dresikach, wracało z wyprawy na Kilimandżaro.