Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Tanzania i Kenia. Hakuna matata!    Naturalne delfinarium
Zwiń mapę
2010
13
paź

Naturalne delfinarium

 
Tanzania
Tanzania, Zanzibar - Kizimkazi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11052 km
 
Pobudka nastąpiła po 5:00 rano. Miałam długi rozruch, bo ostatnimi dniami spałam do oporu. O 6:00 podali nam lekkie śniadanko w postaci michy owoców, a następnie przyjechał po nas kierowca, aby zabrać nas do miejscowości Kizimkazi, znanej z wód oceanicznych obfitujących w delfiny.

* * *

Na miejscu mnóstwo łodzi motorowych rusza oglądać te urocze ssaki – w kłębach spalin ruszamy i my. Woda jest wściekle turkusowa i przejrzysta jak kryształ. Tam gdzie barwa oceanu zmienia się na granatową, a wszystkie łodzie zatrzymują się, należy wypatrywać delfinów. Nie jest to trudne: pora odpowiednia, miejsce odpowiednie, więc zwierzaki wyskakują całymi grupami. Z kolei ludziska z łodzi całymi grupami wskakują do wody – nie pozostajemy więc w tyle. Na początku mam problem z założeniem płetw, jednak na szczęście w wodzie mogę się bez problemu poruszać.

Tuż po skoku okazuje się, że delfiny wcale nie mają zamiaru bawić się z nami. Wszystkie, jak na komendę, odpływają w siną dal. Łodzie oczywiście pędzą za nimi. Nasz kapitan poleca nam, abyśmy wrócili na pokład. Załamuję się, gdyż dopiero co udało mi się tu wskoczyć (co z moją nogą łatwe nie było), a teraz każą mi znowu płetwy zdejmować i gramolić się po drabince do góry. Cóż jednak robić – skoro mamy płynąć za delfinami, to wchodzę. Szczerze mówiąc wolałabym, żeby mnie w wodzie na sznurku holowali… Gramolę się zatem z wielkim trudem, kuśtykam do ławeczki, a tu nasi krzyczą, że delfiny z lewej…!

Pada komenda, że wskakujemy. Litości! Poruszam się znowu ostrożnie (więc powoli), ledwo wciskam płetwy, delikatnie idę, żeby się znowu nie poślizgnąć, potem żeby na gwoździu na burcie nie rozciąć sobie tyłka… Kapitan w tym czasie krzyczy poruszony, a wtóruje mu sternik i nasz kierowca (po cóż on z nami płynął?): "Go! Go! Look! There! Dolphins on the left! Go! Go! Go…!!!". Zamieszanie. Wskakujemy. Szukamy delfinów. Nie ma. Do łódki! – krzyczą.

W końcu, za którymś razem Krzul znajduje się w środku kociołka, który robią delfiny. Przepływają blisko wokół niego, kręcą fikołki i robią "foczki". Niestety penetruję wtedy głębiny w innym miejscu i nic nie widzę. Kiedy zwierzaki odpływają, znów wracamy do łódki. Zachwytom Krzula nie ma końca!

Niedługo potem, kiedy ponownie znajdujemy się w oceanie, podekscytowany kapitan nagle zaczyna szybko płynąć, krzycząc słówka, których już nie jestem w stanie rozszyfrować. Łapie mnie za rękę i holuje jak wściekły. Macham zawzięcie jedną płetwą, a on krzyczy: "Look down, look down!!!" za każdym razem kiedy wystawiam głowę spod wody, aby zaczerpnąć powietrza (tak się spieszył, że nawet nie zdążyłam rurki wsadzić w paszczę)…

I nagle… Jest! Jest delfin! Mało tego, jest nawet całe stadko, które kotłuje się przede mną! Kapitan ciągnie mnie za rękę szybciej, oby bliżej szybkich delfinów. Już dopływamy, już mamy je w zasięgu ręki! Pomagam sobie chorą nogą i doganiamy je na chwilę. Płynę jakiś czas tuż za ogonem delfina z brzuszkiem w kropki, a obok mnie przepływa inny z przyczepionym do grzbietu fioletowym glonojadem. Ogon, za którym płynę robi nagle głębokiego nura i znika w przepastnym granacie oceanu pode mną. Jednak z naprzeciwka już nadciąga kolejny delfin – wydaje się, że patrzy na mnie z uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: "Co za pokraczna z ciebie ryba…" i odpływa pokazując pełne uzębienie (pewnie to miało znaczyć "buahaha"). Przede mną fikają inne, spływając raz w dół, tak głęboko, że ich nie widać, a raz w górę, aby zaczerpnąć powietrza. Potem rundka obok mnie – dla sprawdzenia, co to za intruz – i powrót do stadka.

W końcu nudzimy się delfinom i odpływają daleko. Przybijamy sobie "5" z kapitanem i cieszymy się jak dzieci. Po powrocie na łódkę czuję, że wystarczy mi już walki i ciągłego zmagania się z płetwami i drabinką, więc postanawiam, że resztę widoków będę podziwiała z pokładu. Kończy się to jednak chorobą morską, z powodu nadmiernego bujania na falach w oparach smrodu z silnika, którego nie wyłączają stojąc w miejscu (w sumie zastanawia mnie, czy niedobrze mi bardziej ze względu na fale, czy bardziej ze względu na wdychanie spalin). Udaje się jednak nie zawisnąć za burtą i szczęśliwie dopłynąć na płyciznę. Przedtem jednak Krzul doświadcza jeszcze jednego spotkania z delfinami, a także ledwie unika zderzenia czołowego z nadpływającym właśnie krabem rozmiarów wielkiego talerza. Po obydwu spotkaniach w euforii wraca do łodzi.

Po delfinach postanawiamy jeszcze trochę ponurkować na pobliskich rafach. Dopływamy na miejsce, już zakładamy płetwy, szykujemy się do skoku, kiedy kapitan nas zatrzymuje, pokazując co się w wodzie czai. Zaglądamy za burtę. Wszędzie dookoła, jak okiem sięgnąć, unoszą się galaretowate meduzy wielkości spodeczka pod szklankę. Małe, jednak ilość ich sprawia, że cały ocean wokół nas to jedna wielka, parząca galareta… Kręcimy się jeszcze chwilę po okolicy obserwując podwodne "bąbelki", po czym rezygnujemy i wracamy na ląd, rozczarowani przymusową zmianą planów.

* * *

Po wodnych przygodach postanowiliśmy zwiedzić meczet z XII wieku, polecany przez nasz książkowy przewodnik. To podobno najstarszy dowód istnienia islamu w Afryce Wschodniej. Spodziewaliśmy się egzotycznej budowli, a zastaliśmy niepozorną budę z blaszanym dachem i kilka ozdobnych płyt betonowych leżących obok. Nasz kierowca zawołał człowieka, który mógł udostępnić meczet do zwiedzania. Ten, otwierając drzwi, rzucił jakąś kwotę zapłaty za wejście i nie chciał powiedzieć co tam zastaniemy. Ogólnie chcieliśmy jakoś wybadać, czy warto płacić tyle za wstęp do czegoś tak małego. Zresztą kwota i tak wydała nam się wygórowana i mieliśmy wątpliwości, czy aby na pewno płaci się tu za wstęp, czy może po prostu na koniec zostawia się datki "co łaska". Mogło się przecież zdarzyć tak (co jest w Afryce bardzo prawdopodobne), że kierowca z facetem od meczetu umówili się po drodze, że rzucą jakąś zawyżoną cenę biletu, a potem podzielą się kosztami. Tak czy siak, budowla z zewnątrz nie zachęcała do płacenia za oglądanie wnętrza, w związku z tym zrezygnowaliśmy i wróciliśmy do Jambiani.

W międzyczasie wróciła mi wiara w grzeczne dzieci na Zanzibarze. Czekając na człowieka z kluczami podszedł do mnie jakiś mały chłopczyk, przywitał się ładnie i prostą angielszczyzną zaczął pogawędkę na temat skąd jestem, czy to daleko, jak mam na imię… Było to o tyle wyjątkowe, że na Zanzibarze język angielski nie jest tak powszechny jak w kontynentalnej części kraju, a tu nagle mały chłopczyk próbuje ze mną rozmawiać.

Po powrocie do Jambiani zjedliśmy porządne śniadanie i jak zwykle oddaliśmy się słodkiemu nicnierobieniu. Obserwowaliśmy tylko tubylców, którym ocean daje pracę i pożywienie. Mężczyźni wypłynęli na połowy, a kobiety z dziećmi pielęgnowały swoje grządki z algami, jak co dzień. Dookoła naszych leżaków kryły się w dołeczkach małe krabiki. Po wepchnięciu patyczka w dziurkę, wyskakiwały wkurzone i widząc, że nic się nie dzieje błyskawicznie chowały się z powrotem. Plażą przechadzały się kolorowo ubrane postacie w zwiewnych kangach. Wszystko żywe dookoła – oprócz nękanych krabików – emanowało spokojem. Wszystko dookoła żyło w harmonii, a rytm dnia wyznaczały przypływy i odpływy oceanu.

Zastanawiałam się co o nas myślą tubylcy. Czy nam czegoś zazdroszczą, czy chcieliby być na naszym miejscu? Ja na pewno pozazdrościłam im klimatu, okolicy, braku pośpiechu i świętego spokoju. Tu wszystko ma swoje miejsce i swój czas. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie żyje im się łatwo – szczególnie kobietom, które nie mają zbyt wielu praw, a męża dzielą z innymi kobietami. Każdy ma tu swoją pozycję społeczną, co udowodniły dzieciaki na plaży. Dwaj chłopcy szli brzegiem oceanu. Jeden – młodszy, coś zbierał do wielkiego wora, drugi – starszy szedł przodem i tylko pokazywał palcem, po co młodszy ma się schylić…

Dziś nawiedził nas znowu Murzynek Bambo, tym razem w majtkach. Szczęśliwie jednak zdążyliśmy pochować wszystko, co mogłoby malca wprawić w żądzę posiadania. Natomiast rezolutny Bambo przygotował dziś dla nas nową niespodziankę: podszedł na piaskowe poletko przy leżakach, sięgnął do majtek, po czym puścił długaśny i okazały sik. Tym razem pogoniliśmy dzieciaka, bo co nam jutro zaserwuje i z którego otworu?! Dziś Murzynek Bambo po prostu nas olał.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
mirka66
mirka66 - 2011-05-16 09:56
Cudowne sa te zdjecia Drogi Mlecznej.
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1