Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Tanzania i Kenia. Hakuna matata!    Na obiedzie u Alibaby
Zwiń mapę
2010
12
paź

Na obiedzie u Alibaby

 
Tanzania
Tanzania, Zanzibar - Jambiani
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11034 km
 
Dzisiaj nastąpiła zmiana w godzinach przypływu i odpływu. O czwartej rano nie było łomotu fal, a po dziewiątej, kiedy zazwyczaj panował odpływ, tym razem woda była jeszcze blisko naszych bungalowów. Zbieracze wodorostów przyszli dopiero w drugiej części dnia, bo ocean odsłonił dno dopiero około godziny czternastej.

Palec nadal mam fioletowy i bolący, więc kuśtykam z wdziękiem. Czas jednak ucieka, więc postanowiliśmy zorganizować sobie wycieczkę na delfiny. Mieliśmy dwie opcje: przepłynąć łódką lub dojechać samochodem do celu i tam wynająć łódkę. Ze względu na koszty i czas wybraliśmy opcję z samochodem. Tak na dobrą sprawę to musimy na tę wycieczkę jechać albo jutro, albo w ogóle, gdyż to ostatni nasz wolny dzień – pojutrze wyjeżdżamy. Pomyślałam więc, że spróbuję popływać z tym paluchem, a jak nie dam rady, to najwyżej pooglądam delfiny z łódki. Najgorsze jest to, że właściwie to mam obydwie stopy obolałe. Jedna kulawa, a druga obita i obtarta tak, że mam problem z włożeniem płetwy i machaniem. No nic, zobaczymy.

Postanowiliśmy tego dnia wyruszyć na mały spacer po plaży. Cele były trzy: 1) należało się nieco opalić, 2) chcieliśmy poszukać muszelek i dziwnych żyjątek, 3) trzeba było dotrzeć do jakiejś restauracji na obiad, bo nasza jakoś nie kwapiła się, do zaopatrzenia lodówki. Mimo pełnej sympatii do nich muszę przyznać, że żyli lekko z dnia na dzień, nie wyciągali wniosków z dnia poprzedniego i zapominali o wszystkim. Sprawiali wrażenie jakby noc dokonywała w ich głowach resetu wszystkich nowych informacji zdobytych dnia poprzedniego. Pół biedy jeśli zapominali, że dziś popołudniu (jak co dzień) będziemy głodni, a także to, że nie chcemy w sokach imbiru, tak gorzej, jeśli zapominali o umowie, że należną nam resztę wydadzą nam jutro. Jakież zdziwienie wypłynęło na twarz Dreda, kiedy któregoś razu zamówiliśmy soki i zapowiedzieliśmy, że nie zapłacimy za nie, ale potraktujemy to jako wydanie naszej reszty za wczoraj… Na czarnej dredowej twarzy wystąpił nagle zwielokrotniony wytrzeszcz gałek ocznych, uwydatniający skomplikowany proces pracy zwojów mózgowych, dążących do wyszukania w przepastnej i dziurawej pamięci jakichś choćby śladowych informacji o takowej umowie… Mimo tych wszystkich niedociągnięć naszej załogi, to uroczo wyluzowanego Dreda o dziurawej pamięci oraz ślicznej pani kucharki o dziurawym, ale jednak pięknym uśmiechu, którym mnie bezustannie sowicie obdarzała, nie dało się nie lubić! A w uszach do dziś dźwięczy mi charakterystyczna arabska piosenka, która kucharce towarzyszyła codziennie w trakcie popołudniowej sjesty, puszczana w pętli po kilkanaście razy pod rząd.

Wszystkie cele ustanowione dzisiejszego dnia udało nam się zrealizować. Jesteśmy opaleni, mamy muszelki, a na obiad trafiliśmy do restauracji, gdzie pierwszą proponowaną pozycją w menu było "Ali’Baba’s Alibi". Zaintrygowała nas nazwa. Restauracja na plaży wyglądała na okazałą, zbudowaną jakoś nienormalnie estetycznie jak na te rejony. Mury były równe, a przy tym dokładnie otynkowane i wymalowane. Przy barku siedzieli jacyś Biali: kobieta w średnim wieku i młodsza parka. Postanowiliśmy, że zjemy tutaj obiad, bo mieli pizzę, która chodziła za Krzulem już od dwóch tygodni. Kiedy kelner realizował zamówienie, kobieta nas zagadała skąd jesteśmy. Skorzystaliśmy z okazji pogawędki i zapytaliśmy, czy to miejsce ma coś wspólnego z Alibabą – lekarzem… Tak, to był jej mąż. Opowiedzieliśmy, że byliśmy tu trzy dni temu z utłuczonym palcem.
– Aaa, to wy! – wykrzyknęła radośnie.
– To już jesteśmy tacy sławni w okolicy? – zaśmiał się Krzul.
– Nie wiem, ale tamtego dnia wpadł do nas jakiś człowiek i narobił rabanu, jakby się co najmniej paliło!

Niedługo potem trafił do nas Alibaba i zapytał o palec. Zademonstrowałam mu tęczę barw pourazowych, lecz mimo to zapewnił, że na pewno nie jest złamany, a utłuczenie musi trochę poboleć i mogę mieć problem jeszcze co najmniej przez tydzień, w zależności od eksploatacji nogi. Na razie nie widać, aby z dnia na dzień było lepiej. Jedyną widoczną, lekką poprawą było zejście opuchlizny i na razie tyle. Od tamtej pory fiolet mnie nie opuszcza, pogłębiając się, kiedy trzymam dłużej nogę w dół, a boli w zasadzie cały czas podobnie.

Restauracja okazała się być częścią projektu, dzięki któremu ta rodzina z Kanady się tu znalazła. Projekt ów ma na celu darmowe kształcenie tubylczej młodzieży i przygotowanie jej do pracy. Jest to coś w rodzaju dwuletnich wyższych studiów na kierunku "hotelarstwo i turystyka", po których uczniowie otrzymują dyplom, a co najważniejsze, otrzymują wiedzę i umiejętność w zakresie prowadzenia restauracji, gotowania i obsługi klienta.

Tak więc Alibaba jest lekarzem i zajmuje się leczeniem tubylców, a wszyscy, wraz z dorosłymi dziećmi, prowadzą restaurację-szkołę, w której turyści mogą dobrze zjeść. Młodzież uczy się tu gotować, podawać do stołu, rozmawiać z klientami po angielsku, a także poznaje zasady savoir-vivre, co przy całym dotychczas napotkanym plebsie Zanzibaru i Tanzanii rzuca się mocno w oczy. Kelner cały czas świecił uśmiechem, był też niezwykle taktowny, na przykład nie podszedł do nas z pytaniem w momencie, kiedy rozmawialiśmy, lecz poczekał aż skończymy.

Pizza nie była może najszczęśliwsza, bo miała twardy spód, wielkie płaty cebuli i oliwki z pestkami, ale ogólnie dobra. Za to sok z mango, który nam podali był chyba najlepszy jaki dotąd piliśmy. Wydaje mi się, że nieco mdły smak mango zaostrzyli domieszką pomarańczy. Efekt był powalający!

Wieczorkiem dotarły do naszego zagajnika trzy osoby. Już rano Cassy (koordynatorka napędzająca turystów do hoteli) zapowiedziała nam, że jadą do nas Polacy. I przyjechali – małżeństwo w średnim wieku i ich koleżanka. Sympatycznie spędziliśmy wieczór siedząc przy pysznym soku ananasowym i opowiadając sobie wrażenia z podróży po Afryce.

Przed pójściem spać ułożyliśmy przed drzwiami chatki naszą nową kolekcję muszelek, w celu przewietrzenia i wypłoszenia ewentualnych mieszkańców. Liczyliśmy na to, że nawet jeśli jakieś żyjątko nie będzie chciało się wyprowadzić, to zabierze całą muszelkę i pójdzie z nią do oceanu, a nie wyzionie nam ducha gdzieś w głębi plecaka. Po przedpołudniowym spacerze wiedzieliśmy już, że żyjątka wszelakiego rodzaju występują tu obficie. I w zasadzie, oprócz jeżowców i krabików wszelkiej maści, to nie umieliśmy ich nazwać.

Żeby nie było nam nudno, to dostaliśmy dzisiaj próbkę z szerokiego spektrum interesujących zachowań małych Murzynków. Późnym popołudniem wyłonił się zza krzaków jakiś malec bez majtek, podbiegł do naszych leżaków, przykucnął i wypluł z siebie chomikowaną w buzi wodę – na szczęście na piasek, a nie na nas. Nastąpiła chwila konsternacji, spojrzeliśmy na siebie z Krzulem i wybuchnęliśmy śmiechem. Następnie malec podszedł do mnie, złapał mocnym uściskiem kleszczowym moją komórkę i próbował ją sobie przywłaszczyć. Po krótkiej szarpaninie z użyciem siły z obu stron Murzynek Bambo odpuścił i uciekł do wioski. Komórka uratowana!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1