Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Tanzania i Kenia. Hakuna matata!    Alibaba bez czterdziestu rozbójników
Zwiń mapę
2010
09
paź

Alibaba bez czterdziestu rozbójników

 
Tanzania
Tanzania, Zanzibar - Jambiani
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11034 km
 
Wstaliśmy nieco wcześniej niż dnia poprzedniego. Na śniadanie znów zażyczyliśmy sobie naleśniki. Naprawdę po trzech tygodniach jedzenia jajek ma się ich dość, jednak doświadczenie nauczyło, że jajkowe śniadanie daje siłę na dłuuugi czas. Teraz głównie odpoczywamy, więc możemy szybko głodnieć.

Soczek dziś mieliśmy koktajlowy – mieszanka ananasa i papai. Również pyszna kombinacja. Super, że tutaj wreszcie mamy świeżuteńkie soki, bo w ciągu ostatnich trzech tygodni właściwie ich nie spotykaliśmy. Mniej radosne jest zaprawianie tych soków imbirem. W Tanzanii mają świra na punkcie imbiru i dodają go niemal do wszystkiego, co dla niewprawionych kubków smakowych jest na dłuższą metę nie do zniesienia. Zwróciliśmy gospodarzom delikatnie uwagę, że wolimy naturalne soki bez żadnych dodatków, jednak szybko o tym zapomnieli i imbir pojawił się znowu. Poddaliśmy się, bo "jeśli wchodzisz między wrony…" i tak dalej… Chłoniemy więc wszystko, z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Tuż przed śniadaniem człowiek (chyba z obsługi) przywitał nas tradycyjnym pytaniem jak się dzisiaj mamy, na co rzuciliśmy tradycyjną odpowiedź, że dobrze. Następnie uraczył nas wzniosłym przemówieniem wygłoszonym niezwykle łamaną angielszczyzną, co po długim czasie udało się rozszyfrować mniej więcej tak: "To dobrze, że macie się dobrze, bo mamy nowy dzień, a to tak jakbyśmy się na nowo narodzili! Ludzie chorują, giną, a my żyjemy, jesteśmy zdrowi i mamy nowy dzień! Hakuna matata! Zaraz będzie śniadanie.".

No to hakuna matata! Czekamy na jedzenie. I znów talerz owoców na dzień dobry, sok koktajlowy z ananasa i papai, a potem na stół wjechały naleśniki. Po śniadaniu tradycyjna drzemka na leżaczkach pod palemką i przyglądanie się tubylcom-zbieraczom, co na dobrą sprawę lekko mnie fascynowało. Ocean odsunął się daleko od nas i ujawnił się w postaci turkusowo-brązowych pasów, wzdłuż których wędrowały kobiety i dzieci z wielkimi worami wodorostów. Kolorowo ubrane, często zanurzone do pasa w wodzie, oporządzały swoje podwodne grządki. Cała żeńska część wioski zeszła się tu na zbiory, mężczyźni w tym czasie łowili morskie żyjątka gdzieś daleko stąd.

Około południa przyszedł do nas Dred z pytaniem o plany wycieczkowe. Postanowiliśmy dziś wynająć łódkę i przepłynąć się na rafy koralowe (25$). Kiedy rybacy wrócą z łódkami, to możemy płynąć.
Wypłynęliśmy około 14:00 lokalną drewnianą żaglóweczką. Płynął z nami człowiek z obsługi i tutejszy rybak, którzy zresztą byli jakoś rodzinnie powiązani ze sobą. Dostaliśmy płetwy, a maski i rurki mieliśmy swoje. Łódeczka nie należała do zbyt komfortowych – była dość wąska i głęboka, a przez moją ławeczkę przebiegał akurat sznur od wystrzępionego żagielka. Na bokach miała przyczepione szeroko drewniane pławiki zapobiegające wywróceniu się przy większej fali.

Przez ten nieszczęsny sznurek od żagla siedziałam na ławeczce jednym półdupkiem, trzymając się obydwoma rękoma burt. Stopy oparłam na leżących na dnie płetwach. Kiedy dopływaliśmy do raf i zaczęli zwijać żagiel, łódka nagle skoczyła na fali, a na płetwy, na których opierałam stopy chlusnęła woda z dna. W tym momencie straciłam przyczepność i rąbnęłam z hukiem na dechę pod ławeczką. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że upadając na tyłek, z impetem uderzyłam dużym palcem lewej stopy o deskę na dnie łodzi, a drugą stopę poharatałam. Ból palca był tak przeraźliwy, że aż zrobiło mi się słabo. W kreskówkach takie czołowe uderzenia powodują złożenie się kończyny w harmonijkę, ja miałam wrażenie, że się połamałam. Spróbowałam poruszyć palcem – udało się, choć z bólem. Może więc nie złamany? Założyłam jednak płetwy, wskoczyłam do wody i pracowałam jedną nogą, ciągnąc za sobą drugą. Trochę rafy zobaczyłam, trochę rybek również, jednak nie było to to, co w Mombasie. Tutaj była dość duża głębokość, rafy rozstrzelone na dużej powierzchni i silny prąd, który strasznie nas znosił. W związku z tym trzeba było ciągle machać tymi płetwami.

Na dodatek – jakby tego było mało – Krzul zaraz po skoku do wody zgubił rurkę… Szukaliśmy jej, ale nie było jej nigdzie widać. W sumie okazało się potem, że źle szukaliśmy, gdyż zniosło nas już sporo od miejsca, w którym zatonęła. Krzyknęłam chłopakom na łódce, że zgubiliśmy rurkę, po czym jeden z nich wskoczył do wody, a po jakimś czasie wypłynął z jej kawałkiem. Pokazał nam, że drugi leży na dnie, twierdząc przy tym, że ustnika już nie da się wyłowić, bo jest tu zbyt głęboko. Tak się składa, że dno w tym miejscu miało stałą głębokość, a to co już wyłowili przecież nie pływało po powierzchni… Kiedyś nurkowanie po dnie najgłębszej części basenu było dla mnie fajną zabawą, więc wiem, że rurka nie była poza zasięgiem. Może bym spróbowała, gdybym miała sprawne obydwie nogi, ale obawiałam się, że z prawdopodobnym złamaniem palca i po 15-letniej przerwie w nurkowaniu zrobiłabym sobie jakąś krzywdę. Stwierdziłam jednak, że wciskają nam kit z tą niemożnością wydobycia rurki, licząc na jakiś dodatkowy zarobek. Rzuciliśmy im więc propozycję i nagle głębokość nie była już problemem! Człowiek zanurkował i bez problemu ustnik wydobył. Potem jeszcze na łódce zagrał, że ma problem z oddychaniem, abyśmy zauważyli jak bardzo się poświęcił… To nie była aż taka głębokość, żeby młody facet, który pewnie nurkuje codziennie, zdychał po zejściu na parę metrów! Ja się chyba bardziej poświęcałam pływając z zepsutą nogą… No nic. W każdym razie po odzyskaniu rurki Krzul próbował złączyć obydwie części i miał z tym problem. Jakim więc cudem rurka się rozczłonkowała? Może ktoś jej pomógł? Zupełnie bez sensu…

Popływaliśmy zatem, oglądnęliśmy koralowce, rybki, mnóstwo wielkich rozgwiazd i jeżowców – choć szału nie było. W końcu stwierdziłam, że noga pracująca wysiada (obtarła się w płetwie) i trzeba wyleźć z wody. Wgramoliłam się do łodzi, za chwilkę wyszedł z wody Krzul i na żagielku wróciliśmy pod hotel. Krzulowi dali nawet posterować – może dlatego, że im się nie chciało, bo jakoś wątpię w ich odruch dobroci.

Po wyjściu z łódki stanęłam na dnie i miałam problem z chodzeniem. Każdy ucisk na palec sprawiał silny ból. Praktycznie wyskakiwałam na brzeg na jednej nodze walcząc z podcinającymi mnie falami. Dokuśtykałam do domku i stwierdziliśmy, że należy pokazać się lekarzowi – jakikolwiek by nie był zna się na pewno lepiej niż ja. Dred się mocno przejął sytuacją i zaraz zadzwonił po kolegę, który miał samochód. Kolega wraz z jakimś innym pomagierem zawiózł nas do miejscowej małej kliniki sponsorowanej przez „Zanzibar Action Project”. Musieliśmy chwilę poczekać, po czym naszym oczom ukazał się jakiś człowiek w arabskiej kofii i w nieco przydużym ubranku. Szepnęłam do Krzula, czy to lekarz, bo nie wygląda. Po chwili okazało się, że pozory mylą – to był jednak lekarz. Wprowadzili nas do ciasnego gabinetu wyglądającego jak każde inne pomieszczenie w afrykańskich wioskach, czyli obskurnie i niechlujnie. Na ścianach wisiało mnóstwo plakatów propagujących walkę z malarią (podobno w tym regionie ostatnia malaria napatoczyła się około dwa lata temu), jakaś ręcznie malowana mapka Jambiani oraz tabliczka do badania wzroku z literą "M" obróconą w różnych kierunkach. Stało tam również biurko zawalone różnymi rzeczami, zmywalna kozetka oraz wielki dyrektorski fotel dla lekarza, wydający się być najnowocześniejszym elementem wyposażenia tego skromnego gabinetu.

Lekarz, wyglądający nieco jak dozorca, wypytał co się stało i obejrzał palec z każdej strony. Potem zniknął i długo nie wracał, aż w końcu pojawił się z jakimś zestawem medykamentów w metalowej rynience. Usiłowałam dojrzeć, czy nie ma tam dziwnych narzędzi, ale na szczęście były to tylko kompresiki, fioletowy płyn do oczyszczania i jakieś leki. Oczyścił palucha tym fioletowym szukając otwartej ranki lub czegoś podejrzanego, powyginał go na wszystkie strony, aż zaczęłam piszczeć, po czym dał nam plasterek Ibupromu z zaleceniem zażywania go co 9 godzin. Poza tym odesłał nas do specjalisty jakiegoś, który zwie się… Alibaba i mieszka tu niedaleczko. Z trudem powstrzymałam się od ryknięcia śmiechem, bo w głowie właśnie zaczęły się pałętać myśli o czterdziestu rozbójnikach albo lampach, z których wyskakuje ludzik spełniający trzy życzenia. Nie wiem, czy udało mi się ukryć rozbawienie (pomieszane z ogarniającą mnie powoli histerią), ale człowiek jednak przekonywał z powagą, że to jest dobry specjalista i mówi po angielsku. Z obecnym lekarzem trudno się było dogadać w tym języku, gdyż na pytania w stylu "czy palec jest złamany, czy stłuczony?" odpowiadał: "Yes". W końcu jednak udało się dowiedzieć, że nie jest złamany – być może przemieszczenie stawu nastąpiło, zaleca więc wizytę u specjalisty, bo trzeba będzie ustawić to w odpowiednie miejsce. Słabo mi się zrobiło, bo już sobie wyobraziłam jakieś średniowieczne nastawianie stawu u afrykańskiego medyka… Z tropikalnym choróbskiem poddałabym się ich leczeniu z pełnym zaufaniem, jednak nie sądziłam, żeby na takim zadupiu lekarze mieli duże doświadczenie w nastawianiu stawów i kości. W końcu ile złamań może się przytrafić w jednej małej, zanzibarskiej wiosce?!

Pojechaliśmy w końcu z powrotem przez prymitywnie wyglądające Jambiani, aż w końcu wysadzono nas przed jakimś wielkim ogrodzeniem z murem wyższym niż przeciętny człowiek. Weszliśmy na teren posesji. Domek i inne budynki były w stylu nie odbiegającym od tutejszych bungalowów krytych palmowymi liśćmi, ale w porównaniu z innymi budynkami w wiosce był on jak wielki i zadbany pałac. Można się było zachwycić. Nawet garaż na terenówkę był w tym samym wyspiarskim stylu, a spod terenówki wylazło rude kocisko. Mieszkał i pracował tutaj lekarz zwany Alibaba.

Nasi pomagierzy sprawdzili, czy doktor jest i kazali poczekać chwilkę. Nie minęło pięć minut i pojawił się biały człowiek z włosami do ramion, który ze śmiechem wołał do nas, że klinika jest tu gdzie on stoi, a nie tam gdzie my, po czym ruszył w naszym kierunku witając się z nami serdecznie. Jakaż ulga na mnie spłynęła, kiedy zobaczyłam, że lekarz jest biały i na dodatek z Kanady! Miał na imię Alastair, w skrócie Ali, więc przylgnęło do niego Alibaba (baba, znaczy pan). Po wymianie imion i krajów pochodzenia wprowadził nas do ciemnego pomieszczenia budowanego właśnie mini szpitala. Wchodziliśmy przysłuchując się wesołym przekomarzaniom naszych pomagierów, że lekarz nie jest już Kanadyjczykiem, ale Tanzańczykiem lub nawet lepiej – Zanzibarczykiem. Dało się wyczuć, że Alibaba jest tu nie tyle akceptowany, co bardzo lubiany.

Położył mnie na zrytej kozetce, kazał się zrelaksować, po czym zabrał się za uciskanie i wyginanie palucha w różnych kierunkach z wyczekiwaniem, kiedy będę piszczeć. Robił to jednak zdecydowanie sprawniej niż poprzedni "dozorca" i mimo, że mocno i szybko, to nie miałam wrażenia, że zaraz zrobi mi krzywdę, bo wygnie staw nie w tą stronę, co trzeba. Po krótkiej chwili stwierdził, że palca nie będziemy ucinać i robić z niego zupy, na co widownia wybuchnęła gromkim śmiechem. Widownia, czyli nasz kierowca i pomagier, którzy nie wiadomo po co włazili z nami do wszystkich gabinetów lekarskich… Jestem ciekawa, czy, gdybym przyszła do lekarza z bardziej skomplikowaną dolegliwością, to też by wchodzili za mną? Ludziska tutaj nie mają za grosz taktu. Zresztą pewnie nawet nie znają takiego pojęcia, skoro wszyscy żyją tu na kupie, jak jedna wielka rodzina. Poza tym zastanawia mnie też po co jechał z nami ten drugi. Miał nas niby wprowadzać do lekarza, ale przecież to samo mógł zrobić kierowca. Chyba, że musiał pilnować, czy nie odjedziemy jego samochodem.

Tak więc dowiedzieliśmy się, że tubylcy nie zjedzą zupy z mojego palca. Pocieszające też było, że nie jest złamany, ani przemieszczony staw. Jest podobno tylko mocno stłuczony i za dwa dni będę chodzić. Póki co, przyszło mi kuśtykać jak z połamaną nogą. Podziękowaliśmy lekarzowi z ulgą, pochwaliliśmy, że ładnie mieszka i dowiedzieliśmy się, że jest tutaj od 11 lat. Zazdroszczę! To jak od 11 lat na wakacjach w domku przy plaży!

Nie kazał sobie nic płacić, jednak bardziej się zdziwiłam, że poprzedni lekarz nic nie wziął za wizytę. Tym bardziej to dziwne, że w kraju, gdzie ciągle z Białych zdzierają kasę ten nie policzył sobie nawet za blister Ibupromu. Za to kierowca policzył sobie (chyba w imieniu swoim, pomagiera i wszystkich lekarzy) całe 15 tysięcy szylingów, co przeliczając na polskie daje całe 30 zł za przejechanie się po małej wiosce tam i z powrotem… Myśleliśmy, że chociaż takiej sytuacji nie wykorzystają… Trzeba było gadać z Dredem tak jak kierowca mówił – wierzę, że byłby w porządku. Jednak trzy tygodnie podróży po Afryce uczuliły nas, że nie wychodzi się dobrze, kiedy oddaje się negocjacje w ręce osób trzecich. Powiedziałabym, że wychodzi się na tym bardzo źle! Trudno wyczuć w której sytuacji na kogo się zdawać.

Cóż zrobić. Zapłaciliśmy – nie będziemy się targować w takiej sytuacji. Chociaż szczerze mówiąc nie powinniśmy się tak przejmować taktownym zachowaniem, skoro oni sami tego taktu nie mają ani kapki.

Kuśtykałam więc z leżanki na kolację, a potem kuśtykałam z kolacji do domku. Najgorzej było po piachu, bo stopa się czasem nie przewidywalnie zapadała i straszliwie bolało. Osman i pani kucharka dwoili się i troili, żeby mi ulżyć. Osman zawziął się nawet, że mi to zabandażuje, a pani kucharka już chciała robić mi masaż. Naprawdę wszyscy się mocno przejęli. Doktor Alibaba kazał po prostu nie nadwerężać, leżeć z nogą do góry i obkładać lodem. Leżeć z nogą do góry to nie problem, gorzej z lodem. Grunt, że nie złamane…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (11)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
dominique
dominique - 2011-05-20 14:48
Zdjęcie "ruch przybrzeżny" moje ulubione :)
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1