Pierwsza noc na wyspie upłynęła całkiem przyzwoicie. Moskitiera była z gatunku tych zwisających do podłogi z obciążnikiem w postaci cięższego materiału, którym obszyto dół. Jednak ja, widząc stada mrówek rozmaitej wielkości, okupujących różne części naszej podłogi, postanowiłam ją wcisnąć za materac, co by uszczelnić nasze posłanie.
Spało się dobrze. Około 4:00 rano okazało się, że bliskość oceanu ma swoje minusy. O tej porze przypływ był tak duży, że fale rozbijały się o murek naszego placyku relaksacyjnego z takim hukiem, że nie sposób było spać. Po wschodzie słońca, czyli po godzinie 6:00 rano woda zaczęła się cofać, więc znowu mogłam zasnąć. Kiedy wstałam ocean był już daleko, a po jego resztkach chodzili tubylcy i zbierali wodorosty. Łódeczki wraz z odpływem wyruszyły na połowy ryb i innych morskich stworzeń, a na nas czekało już śniadanie. To znaczy nakryty stolik, bo na samo jedzenie należało poczekać jeszcze ponad pół godziny. Mając dość jajkowych śniadań zażyczyliśmy sobie naleśniki, a w międzyczasie podano nam talerz owoców: arbuza, papaję, ananasa, bananka – wszystko niesamowicie soczyste i wyraziste – czuć było, że dojrzewało w słońcu, a nie w jakichś gazach. Po tych owocach byłam już właściwie najedzona. Za chwilę jednak na stół wjechały nasze naleśniki. Po dwa grubaśne. Posmarowaliśmy je dżemem ananasowym, zapiliśmy wspaniałym ananasowym sokiem z dodatkiem imbiru i poszliśmy na leżanki pod palmowym daszkiem z widokiem na ocean w celu odleżenia śniadania i pełnego zrelaksowania się.
Żyć, nie umierać! Obsługa naszego grajdołka również "czuła klimat" i w najlepsze zajęła się błogim nicnierobieniem. Niedługo po naszym śniadaniu Osman (do którego przylgnęła ksywa Dred) poległ na jednym ze stołów wsłuchując się w swoją ukochaną muzykę reggae rzężącą z kiepskawych głośników laptopa.
Był to dwudziestokilkuletni chłopak o jamajskiej urodzie z głową pełną dredów, które czasem pakował w wielką, wełnianą, różową czapkę. Większego luzaka w życiu nie spotkałam i uważałam go za osobę niezwykle pozytywną. Przy całym swoim spowolnieniu i olewczym sposobie bycia okazał się jednak bardzo opiekuńczym człowiekiem i przez cały nasz pobyt stawał na dredach, abyśmy byli zadowoleni. Kiedy nasze spojrzenia się spotykały Dred swoim zwyczajem wybałuszał oczy i wyrzucał zamaszyście zza głowy dłoń z uniesionym kciukiem, pytając tym gestem, czy – tak samo jak jego – ogarnia nas totalny czilaucik [
chill out].
Odpowiadaliśmy mu równie zamaszystym gestem, godnym wielkości ogarniającego nas szczęścia i luziku, że wszystko OK i lepiej nam być już nie może. Na naszych twarzach pojawiało się wtedy nieme zrozumienie sytuacji i każdy wracał do swoich "zajęć" polegających głównie na leżeniu i kontemplacji najbliższego otoczenia. Jeśli takie życie mają rastafarianie na Zanzibarze, to z miejsca zapuszczam dredy! Póki co, błyskawicznie przejmowaliśmy z otoczenia panujące na wyspie zwyczaje, czyli żyliśmy bez zegarków, bez pośpiechu, kierowani wschodami i zachodami słońca, przypływami i odpływami oceanu oraz ewentualnie głodem. Jak to mówi nasze mądre, polskie przysłowie: "jeśli wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one" :)
Dzisiaj wczorajszy zachwyt brakiem ludzi został nieco zachwiany. Od rana plączą się po plaży tubylcy. Niektórzy przechodzą i się tylko witają, inni chcą coś sprzedać. Nie ma w okolicy dużo hotelików, więc sprzedawcy wyglądają raczej na zaczepiających nas "przy okazji", bo akurat przechodząc zobaczyli Białych. Ale ci na szczęście nie są zbytnio nachalni. Jak się powie, że się już ma jedne okulary przeciwsłoneczne, to dają spokój. Do tej pory nas przekonywali, że potrzebujemy kolejnych. Sprzedawali też powszechnie pączki, a jedna kobieta o imieniu Fatma chciała zaoferować nam masaż. W tym celu zaczęła nawet pogawędkę skąd jesteśmy i jak mamy na imię. Kiedy jednak powiedzieliśmy, że masażu nie potrzebujemy, to zainteresowanie naszymi osobami gwałtownie opadło i odeszła.
Okazuje się, że w tym zakątku świata najgorsze są dzieciaki. Razu pewnego Krzul wyszedł obgadać coś z obsługą, a plażą przechodziły akurat małe dziewczynki – być może wracały ze szkoły. Zobaczyły mnie, zaczęły się witać, ja im odpowiedziałam radośnie, co było moim błędem. Za chwilę wszystkie (chyba cała klasa!) zachęcone moim przyjaznym nastawieniem zawisły na niskim ogrodzeniu i zaczęły się przekrzykiwać w żądaniach. Oczywiście chciały pieniądze, albo długopis do szkoły. Kasy nie rozdaję, a w długopisy nie zaopatrywaliśmy się hurtowo – sami mieliśmy na stanie jeden ołówek. Pewnie nie przyszło by im do głowy takie żebranie, gdyby jakiś Białas kiedyś nie przyjechał tu z workiem długopisów, które rozdawał na prawo i lewo, albo inny z braku długopisów nie wymyślił: "masz tu pieniążki, słodki, biedny Murzynku, kup sobie długopis"…
W końcu jedna z dziewczynek wlazła za ogrodzenie i zawisła nade mną przy leżaczku. Za nią ośmielone zaczęły włazić kolejne. Zrobiła się sytuacja nieciekawa, bo nagle zostałam otoczona przez krzyczące w obcym języku dzieciska żądne wszelakich darów, a na leżaku obok leżały aparat, kamera i jakieś potrzebne nam drobiazgi. Wiadomo, co im do głowy strzeli? Na szczęście ktoś z obsługi zobaczył, że dzieciska wlazły za ogrodzenie i przegonił je skutecznie. Wszystkie nagle się zerwały i uciekły w stronę wioski. Zdecydowanie więc twierdzę, że banda dzieci jest tu gorsza niż sprzedawcy, którzy notabene trzymają się na "bezpieczną" odległość.
Obiad postanowiliśmy zjeść dziś w sąsiedniej jadłodajni. Mieliśmy ochotę na wybitnie niezanzibarskie spaghetti bolognese, a tam właśnie mieli. Nawet przygotowanie dania zajęło im zdecydowanie mniej czasu niż u naszych gospodarzy.
Poza tym dzień minął nam głównie na leżeniu do góry brzuchem. Po trzech tygodniach trudnego przemieszczania się po Kenii i Tanzanii wreszcie jesteśmy gdzieś, gdzie możemy odpocząć, wyspać się, zrelaksować, o nic się nie martwić i zapomnieć co to stres.