Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Tanzania i Kenia. Hakuna matata!    Afrykańskie "promocje"
Zwiń mapę
2010
06
paź

Afrykańskie "promocje"

 
Tanzania
Tanzania, Arusha
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10569 km
 
Po czterech godzinach telepania się po wertepach w nieustającej chmurze kurzu dotarliśmy do granicy z Tanzanią. Ponieważ mieliśmy już wizę do Kenii, wepchnęliśmy się do pustego okienka, omijając kolejki białych turystów i po zdobyciu odpowiedniej pieczątki wjazdowej wróciliśmy do autobusu. Tam kierowca załatwiał chyba jakieś lewe interesy z podejrzanym typem, bo przekazywali sobie jakieś pakuneczki patrząc spode łba, czy ktoś ich nie obserwuje. Jeden z celników przeszukał bagaże jadące na dachu, a drugi wnętrze autobusu. Zaciekawiły go wielkie torby upchnięte pod siedzeniami na tyłach, czyli tuż za nami. Z tego co zrozumiałam, kierowca mu wyjaśnił, że to nasze, przez co celnik nie grzebał w nich. Ciekawe, że nie wydało mu się dziwne, że parka wazungu podróżuje przez Afrykę z wielkimi, ruskimi torbami targowymi. Wtedy myślałam, że to może znowu jakiś przekręt i przewożą tam coś nielegalnego, jednak potem okazało się, że to torby jednego z pasażerów – Araba z długą brodą w turbanie. W sumie jedno drugiego nie wyklucza… W każdym razie po około półgodzinnej odprawie przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się w Tanzanii.

Droga po stronie tanzańskiej była równie czerwona i pylista, jednak wydawała się być jeszcze bardziej dziurawa niż w Kenii. Mijane wioski wydały mi się bardziej prymitywne, a i kobiet w kangach na głowach było jakby więcej, co podkreślało mocniej zakorzeniony w narodzie islam. Jadąc z Tanzanii do Kenii nie zauważyłam tych różnic, jednak one rzeczywiście istnieją. Dla kogoś przybywającego z Europy wszędzie jest taki sam chaos i bieda, jednak kiedy się dłużej przebywa w Afryce subtelne różnice między krajami zaczynają być widoczne.

Po kolejnych trzech godzinach wertepów i pyłu dojechaliśmy do Arushy. Dzięki Japhetowi czekał tam na nas samochód firmy, która miała nam załatwić wyjazd do krateru Ngorongoro, w związku z tym nie musieliśmy wdawać się w dyskusje z naganiaczami, którzy masowo napadli nasz autobus i już przez okno chcieli dobijać targu. Człowiek o imieniu Eryk wyrwał nas z rąk otaczających nas gęsto usługodawców i zaprowadził do samochodu, gdzie czekał już szef agencji. Zaproponowali, że pojedziemy do biura omówić warunki, a potem nas zawiozą do jakiegoś hotelu. Zanim wsiedliśmy do samochodu zapytaliśmy ile będziemy musieli zapłacić za przejazd. "Nic." – odpowiedział szef tłumacząc to rozmową z Japhetem (przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi?). OK, wsiedliśmy do wielkiej terenówki i ruszyliśmy w kierunku agencji.

Od słowa do słowa, zapytaliśmy o szacunkową cenę wycieczki. Szczęki nam opadły z hukiem, kiedy rzucił cenę 600$ za dzień! Chcieliśmy z miejsca zrezygnować, jednak facet koniecznie chciał negocjować i rozmawiać, więc zgodziliśmy się na wizytę w biurze. Tam sytuacja nie zmieniła się za wiele, a gość zdawał się nie rozumieć, kiedy Krzul tłumaczył mu dlaczego ta kwota nie jest dla nas "only". Człowiek postanowił opuścić nam cenę za samochód z 300$ na 260$ i doliczył łaskawie darmowy lunch. Jeden. Czymże jest 40$ upustu przy 600! W Masai Mara mielibyśmy jeden dzień wycieczki za 300$ i nie spodziewaliśmy się, że cena za Ngorongoro będzie dwukrotnie wyższa! Podziękowaliśmy mu grzecznie i postanowiliśmy pojechać do hotelu. Szef był bardzo niepocieszony (a nawet lekko wkurzony) naszą biedą, dzięki której się nie wzbogaci i policzył sobie 10$ za samochód…

Rozczarowani, w drodze do hotelu zapytaliśmy Eryka czy może on zna jakiegoś kierowcę, który podjąłby się wyjazdu do Ngorongoro prywatnie, taniej. Znał, jednak cena 250$ za vana (kiedy w agencji mieliśmy 260$ za wygodną terenówkę) wszystko wyjaśniła. Poddaliśmy się i zrezygnowaliśmy z wycieczki, tym bardziej, że człowiek nam uświadomił, że raczej nie zobaczymy tam więcej niż w Masai Mara.

Gramoliliśmy się w pokoju przyjemnego hoteliku, kiedy nagle zapukał ktoś do drzwi. Był to Alexander, szef innej agencji organizującej safari, którego naraił nam ten poprzedni. Mały, chudy i elegancki człowieczek o przezabawnych wybuchach śmiechu (naśladujących radosne kwiczenie prosiaczka) zaproponował, że może byśmy chcieli dołączyć do innej wycieczki, więc zaprosił nas do biura na rozmowę. Czemu nie – zobaczymy. W biurze okazało się jednak, że Alex nie miał jednej istotnej informacji, że safari chcemy jutro i na jeden dzień. Na jeden dzień musielibyśmy czekać do niedzieli, a jutro wyjeżdża wycieczka na cztery dni. Koniec rozmowy.

Odwiózł nas więc z powrotem do hotelu, zahaczając po drodze o kantor wymiany walut. W czasie drogi powrotnej ubolewałam nad faktem, że jutro zamiast wycieczki czeka nas kolejne 10 godzin szaleństwa w jakimś lokalnym środku transportu. Rzuciłam od niechcenia, że chyba wolałabym już samolot, bo choć pozom stresu jest dla mnie podobny, to jednak byłaby to godzina nerwów, a nie 10. Od niechcenia również zapytaliśmy, czy latają tu samoloty do Dar es Salaam. Latały – nawet na Zanzibar! Biorąc pod uwagę, że statystycznie samoloty są najbezpieczniejszym środkiem transportu, to byłaby mniejsza szansa, że zginiemy w tej afrykańskiej dziczy. Ale czy tanzańskie samoloty łapią się do tych statystyk? Poznaliśmy orientacyjną cenę, po czym zapadła szybka decyzja: lecimy! Stracimy co prawda trochę kasy, ale za to zyskamy dodatkowy dzień na wyspie! Zawróciliśmy zatem do biura, gdzie po raz kolejny Alex musiał przebrnąć przez 5 zamków, kratę i łańcuch, po czym zarezerwowaliśmy lot na jutro, bezpośrednio na Zanzibar.

Z wielką ulgą, że jednak coś udało nam się załatwić wróciliśmy do hotelu, który był jednym z tych, w których chciałoby się zostać dłużej. Oprócz przyjemnych pokoików w znośnej cenie miał na dachu wielki taras, z którego można było obserwować życie na pobliskich pylistych ulicach Arushy. Jednak nie nacieszyliśmy się nim zbytnio, gdyż ciemność okryła już okolice, a – jak przystało na afrykańskie miasteczka – latarni brak. Skorzystaliśmy zatem z hotelowej jadłodajni, w której zamówiliśmy nasze ulubione samosa i obłędny, świeżo zmiksowany sok z marakui, dziwiąc się przy tym jak taki pyszny owoc może być taki brzydki z zewnątrz (kucharki pokazały nam garść szaro-burych, pomarszczonych kulek). Po kolacji uzgodniliśmy w recepcji, że na jutro rano dostaniemy śniadanie na wynos i wróciliśmy do pokoju, gdzie wzięłam lodowaty prysznic, po którym przez długi czas trzęsłam się jak osika. Nastawiłam budzik na 5:00 rano, opuściłam moskitierę i zastanawiając się, dlaczego najlepsze hotele trafiają nam się zawsze wtedy, kiedy nie możemy dłużej zostać, zasnęłam snem kamiennym…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1