O godzinie 4:00 rano pod nasz hotel podjechał jakiś samochód i pyrczał silnikiem pod oknami przez ponad pół godziny. Tutejsi kierowcy z przerażeniem opowiadają o potwornie drogiej benzynie (która jest i tak sporo tańsza od polskiej), a mimo to nigdy tych silników nie wyłączają, nawet podczas tankowania! Wolą wdychać smród i słuchać warkotu, ale nie wyłączą – nawet o 4:00 w nocy pod oknami hotelu! W międzyczasie kogutowi z bardzo bliskiego sąsiedztwa rozregulował się czasomierz i pod okryciem ciemności, wraz z rykiem samochodu zaczął piać na całą okolicę. W przerwie na nabranie oddechu odpowiadał mu kogut na drugim końcu miasta.
Nieprzytomni, zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego budzik nie dzwoni, skoro miasto budzi się do życia. Zerknęłam na zegarek – była 4:10. Sięgnęłam kontrolnie po komórkę – była 5:10. Który czas jest prawdziwy? Po dłuższej konsternacji ustaliliśmy, że w mojej komórce jest włączony czas letni, którego w Tanzanii nie ma, w związku z tym była 4:10 i mogliśmy jeszcze pospać. Ech, te afrykańskie koguty…
Nasze dalsze spanie było w zasadzie długim rozbudzaniem się, bo pan kogut jednak postanowił budzić okolicę, aż do wschodu słońca. W końcu zebraliśmy się, a o godzinie 6:00 zadzwonił telefon z recepcji, że czeka na nas samochód. Miał po nas przyjechać Alex z kierowcą i zawieźć nas na lotnisko Kilimandżaro, skąd mieliśmy lot na Zanzibar. Zeszliśmy więc szybciutko i zdziwiło nas nieco, że Alex przysłał po nas wana i aż trzech facetów. Skierowałam się do samochodu, aby zapakować bagaże i zastygłam z wrażenia, kiedy usłyszałam, że są od Eryka (czyli wczorajszego kierowcy). Pamiętałam dobrze, że miał po nas przyjechać Alex, a on jest z innej firmy niż Eryk, co więc wspólnego mają ze sobą te dwie osoby? Jeden z facetów zadzwonił w końcu do kogoś i po krótkiej chwili zaczął wrzeszczeć w suahili do słuchawki. W międzyczasie Krzul dwóm pozostałym ludziom napomknął coś o lotnisku.
– To wy nie do Ngorongoro?! – okazał zdziwienie kierowca.
– Nie! I nie umawialiśmy się z Erykiem, tylko z Alexandrem! – odrzekliśmy nie mniej zdziwieni.
W tym momencie podjechał Alex i wszystko się wyjaśniło. A właściwie to nie wszystko, bo my już wiedzieliśmy, że zaraz odjedziemy, a tajemniczy przybysze nadal stali i nie wiedzieli po kogo przyjechali. Chyba byliśmy jedynymi gośćmi w tym hotelu, może więc pomylili hotele? Przemknęło nam również przez myśl, że może Eryk załatwił nam wycieczkę, ale to by było chyba niepoważne – przecież jasno powiedzieliśmy mu, że rezygnujemy…
Na koniec skoczyliśmy jeszcze po obiecane nam śniadanie. Miało być przygotowane na wynos, okazało się jednak, że czeka na nas, ale na stole, do zjedzenia na miejscu. Zapytaliśmy o możliwość spakowania. Recepcjonistka, inna niż wczoraj, popatrzyła na nas tępym wzrokiem i wyszła do kuchni. Po 10 minutach oczekiwania (w końcu ileż można pakować jedzenie?) Krzul poszedł za nią, a widząc, że nic nie jest przygotowane, a kobieta trzyma szklany talerz z owocami owinięty folią zrezygnowaliśmy z przysługującego nam śniadania i wyjechaliśmy na lotnisko.
Na
Kilimanjaro Airport przybyliśmy dużo za wcześnie. Poranek był chłodny, a my staliśmy przed wejściem i trzęśliśmy się z zimna. Alex został z nami i wspólnie czekaliśmy na otwarcie biura z biletami. Okoliczne knajpki dopiero się otwierały, ale kiedy tylko zobaczyliśmy, że ustawiają pierwsze krzesełka, a woda w czajniku zagotowała się, zamówiliśmy gorącą herbatę i pączka z dziurką, który zastąpić nam musiał stracone śniadanie. Siedziałam pod drzewkiem plumerii i upajałam się widokiem i zapachem spadających na nas cudnych kwiatów. Fotografowałam przy okazji czarną biedronkę w czerwone kropki. Tak, tak! Czarny kontynent, czarni ludzie, czarne biedronki…
Kiedy wreszcie otworzyli biuro, Alex kupił nam bilety, umówił nas z taksówkarzem na Zanzibarze i rozstaliśmy się obdarzeni alexowo-prosiaczym śmiechem na pożegnanie. Dalej wszystko niby powinno przebiegać gładko, ale nie! Nie ma tak łatwo. Najpierw grubo ponad pół godziny czekaliśmy na faceta, który miał nam wydać resztę za bilety w wysokości 30$. Zestresowaliśmy się czy w ogóle te pieniądze do nas wrócą. Następnie nie mogliśmy nigdzie uzyskać wiarygodnej informacji, czy nasz samolot leci na Zanzibar z międzylądowaniem w Dar es Salaam, czy może leci do Dar es Salaam z międzylądowaniem na Zanzibarze. Samoloty to moja zmora w podróżach, więc istotne jest dla mnie ile będzie startów i lądowań. Od Alexa dowiedzieliśmy się, że najpierw lądujemy na Zanzibarze. Od pierwszego napotkanego pracownika lotniska, że również pierwsze lądowanie jest na Zanzibarze. Od faceta przy stanowisku
check-in, że najpierw jest Dar es Salaam. Z tablicy informacyjnej wynikało, że jednak pierwszy jest Zanzibar. Człowiek przy odprawie rzekł, że na tablicy jest błąd. Jego kolega stwierdził, że tablica nie kłamie. Potencjalni współpasażerowie obstawiali międzylądowanie w Dar es Salaam i dopiero kobieta prowadząca nas do samolotu odpowiedziała sensownie, że lecimy na Zanzibar, ale najpierw lądujemy w Dar es Salaam, i że to linie "Precision Air" lecą odwrotnie. My lecieliśmy liniami lotniczymi o szumnej nazwie "Fly540" – strach się bać!
Kiedy dotarliśmy do samolotu, pierwsze wrażenie kazało mi zrezygnować z lotu… Przed nami stał maluśki, około 20-osobowy samolocik, do którego ludzie wchodzili zgięci w pół, tłukąc się w głowy o sufit. Poczęstunek w papierowych torebkach rozdawano tuż przed wejściem, a jedyną obsługę samolotu stanowili dwaj piloci, których zresztą można było podglądać podczas lotu w otwartej kabinie. Jak dla mnie – to była taka duża awionetka…
Nogi się pode mną ugięły nieco, jednak kiedy wyobraziłam sobie 10-godzinną podróż drogami, postanowiłam jednak skorzystać z tego małego żelaznego ptaka. Z duszą na ramieniu weszłam do środka, zaliczając po drodze kilka siniaków i guzów, po czym zajęłam miejsce za skrzydłem. Oczekując na start zajrzałam do papierowej torebki. Poczęstunek – również mini – stanowiły trzy ciasteczka imbirowe (w Tanzanii imbir rządzi!), maleńka woda w mini butelce i miniaturowy skrawek serwetki. Zapakowałam go na później – byłam zbyt zestresowana, żeby trawić.
Wreszcie piloci zakręcili śmigiełkami, samolocik zatrząsł się gwałtownie, po czym nastąpił start – zupełnie jak w awionetce: ciężko, z turbulencjami i bocznymi podmuchami. Podczas lotu trzymałam się kurczowo fotela, a stres sięgał zenitu, mimo pięknych widoków i majaczącej we mgle góry Kilimandżaro.
* * *
Obok Kilimandżaro nie można przejść obojętnie. Po pierwsze jest to największa góra w Afryce i jeden z najwyższych samotnych masywów na świecie, a po drugie jest ona jednym z głównych celów turystycznych w Afryce Wschodniej. W skład góry wchodzą trzy powulkaniczne szczyty, z których największy, o nazwie Uhuru, osiąga wysokość 5895 m n.p.m. i każdego roku próbuje go zdobyć kilkanaście tysięcy turystów. Niektórzy przyjeżdżają do Afryki w jednym tylko celu – zdobyć Kilimandżaro. Staje się to dla wielu jednym z punktów ambicjonalnych, jako życiowe dokonanie, przezwyciężenie własnych słabości, sprawdzian siły woli, wytrzymałości, a także jako świetna promocja siebie wśród znajomych. To góra, na której nierzadko można spotkać wycieczki emerytów, nie jest więc tak niedostępna na jaką wygląda. Szlak jest przystępny, jednak największą trudność – czasem nie do pokonania – stanowi choroba wysokościowa, na którą każdy ma różną tolerancję, a mała ilość dni przeznaczonych na trekking i zbyt duże tempo nie sprzyjają aklimatyzacji. Mimo, że grupa tragarzy odciąża uczestników wycieczki od dźwigania bagaży, to do szczytu dociera jedynie około 25% wycieczkowiczów. Zdobyć szczyt Kilimandżaro, to jak pokonać samego siebie, więc zdobywcy wracają do domów dumnie prezentując koszulki z hasłem
"I climbed Kilimanjaro", co w podtekście można odczytać zupełnie jak "jestem bohaterem". Co jakiś czas wyrywa im się okrzyk
"We did it!!!", a uśmiech szczęścia zalewa twarze.