Autobus do Arushy odjeżdżał o 8:00. W związku z porannym dopakowywaniem bagaży, bogatszych o liczne pamiątki (dość pokaźnych gabarytów), nie pozostało nam wiele czasu na śniadanie. Jednak omlet gigant z warzywami i herbata z mlekiem zaspokoiły nasz głód niemal do wieczora. Cóż tu dużo mówić – MUSIAŁY nam wystarczyć do kolacji, gdyż czekało nas około 6 godzin podróży.
Tuż po śniadaniu wsiedliśmy do podstawionego samochodu, który miał nas dowieźć do miejsca, skąd odjeżdża autobus – taki serwis w cenie biletu. Na miejscu okazało się, ku mojej ogromnej uldze, że nie będziemy jechać żadnym wielkim ekspresem, ani niewielkim
matatu, a zwykłym średnim busikiem, który nie jest w stanie osiągać ogromnych prędkości. Zameldowaliśmy się u kierowcy, który odhaczył naszą obecność i załadował nasze plecaki na dach, po czym zajęliśmy miejsca, obserwując przez szybę obserwujących nas szwędaczy. Jak zwykle – pełno stojącego chłopstwa dookoła, które nie było ani pasażerami, ani pracownikami. Obserwowali tylko lub leniwie przechadzali się dookoła placu – jakby w zwolnionym tempie – w sobie tylko wiadomym celu.
Po około 20 minutach autobus ruszył z kompletem pasażerów… na stację benzynową. Jednak był to fakt powtarzający się tak często, że nie zrobił już na nas zbytniego wrażenia. Stać na stacji benzynowej, czy na dworcu autobusowym – żadna różnica. Przy tankowaniu przynajmniej nikt nic nie chce sprzedawać przez okno i mamy święty spokój – można obserwować ulicę i po raz kolejny zachwycać się ile tu eleganckich ludzi pędzi do pracy.
Z Nairobi wyjeżdżaliśmy przez kilkadziesiąt minut. Kiedy skończyły się przedmieścia, skończył się również asfalt, a zaczęła typowa, laterytowa, karbowana droga, zwana afrykańską tarką, po której najlepiej jechać z dużą szybkością. Kierowca nasz zdawał się znać tę zasadę, więc nie zważając na liczne dziury na drodze wcisnął gaz do oporu. Wyprzedzał przy tym mnóstwo ciężarówek wzbijających wielką chmurę kurzu, a ponieważ okna w naszym autobusie rozsuwały się co chwilę pod wpływem drogowych wibracji, całe wnętrze busika w krótkim czasie wypełniło się duszącym pyłem. Jedynym sposobem na to, abyśmy się nie udusili było – paradoksalnie – szerokie otwarcie wszystkich okien. Co prawda, wtedy cały unoszący się pył wpadał do autobusu, jednak po wyprzedzeniu pojazdów zostawał wywiany wraz z pędem powietrza. Niestety przez owy pęd robiło się dosyć zimno, więc kiedy wyminęliśmy serię ciężarówek okna zostały zamknięte. Przez większą część drogi do Arushy siedzieliśmy jednak w zapylonym busie i jedynym sposobem ograniczenia wdychania tego do płuc było zatkanie czymś nosa i ust. Po chwili od pierwszego zapylenia wszystkim pasażerom zza kawałków chust wystawały tylko oczy. Miałam zawiniętą chustką całą głowę, a oczy chroniłam okularami, mimo to nigdy w życiu nie objadłam się pyłem tak jak podczas tej podróży. Wszyscy odetchnęli nieco dopiero na postoju przed granicą, gdzie w pobliskim sklepiku nie omieszkaliśmy zakupić pięknej, hebanowej figurki lamparta.