Nasz autobusik jechał całkiem przyjemnie. Byliśmy w stanie zrelaksować się i wreszcie zacząć kontemplować widoki za oknem. Od czasu do czasu wyprzedzał nas szalony, wielki autobus ekspresowy z napisem Tahmeed lub z logiem jakiejś innej firmy. Wyprzedzanie odbywało się w takim tempie, że nasz mniejszy busik trząsł się od powiewu wiatru, a przydrożna trawa pokładała się płasko na czerwonej ziemi. Kierowca z naganiaczem zaśmiewali się z tego pędu, ale na szczęście nie próbowali się ścigać (choć może tylko dlatego, że pojazd nie pozwalał na to). Z tego wniosek, że należy unikać wysokich autobusów, które zwą ekspresami, a
matatu – z uwagi na tłok – też nie należy do najwygodniejszych. Najlepsze są niskie, długie autobusy, które nie osiągają śmiercionośnych prędkości i nie dopychają w nich ludzi więcej niż siedzeń.
Po około trzygodzinnej jeździe zatrzymaliśmy się na jakiejś ulicy z wielkim bazarem po obu stronach. Naganiacz oznajmił, że to przystanek końcowy. Aha, dobra. Tylko co teraz? Skierował nas za ludźmi, którzy szli na prom, aby dostać się do centrum Mombasy. Ruszyliśmy więc, próbując wmieszać się w tłum (ha-ha!). Oczywiście szybko nas odnalazł wesoły tubylec po czterech piwach i przez całą przeprawę promem nie opuszczał nas ani na krok. Opowiadał ile to zna języków, a przy okazji usiłował nas nauczyć suahili. Dowiedzieliśmy się też, że większość papieży pochodziła z Polski! Na koniec wręcz błagał, żebym o nim nie zapomniała! Ma więc swój mały akapit w tej relacji :)
Wysiedliśmy wraz z tłumem z wielkiego promu. Szukaliśmy wzrokiem taksówki – bezskutecznie. Widocznie nikt nie przewidział, że tędy
wazungu też przybywają do miasta. Poszliśmy więc wzdłuż jednej z głównych ulic z nadzieją, że coś się napatoczy – choćby jakiś hotel. Niestety ani hotelu, ani taksówek. Nikt też na nas nie zwracał szczególnej uwagi, co mi po raz pierwszy zaczęło doskwierać. Robiło się coraz później, niedługo będzie ciemno. Nie ma tu nikogo, kto by nam mógł pomóc się tu odnaleźć? Żadnego naganiacza? W końcu Krzul zaczepił przyzwoicie wyglądających facetów, siedzących w samochodzie z jakimś oznaczeniem, którego nie zdążyłam przeczytać. Zapytał o jakiś niedrogi hotel blisko plaży i sposób dotarcia tam. Zastanowili się, po czym zaproponowali, że nas podwiozą. Wgramoliliśmy się na pakę (tym razem z daszkiem i z miękkimi ławeczkami), gdzie siedziała już jakaś kobieta w mundurku i pojechaliśmy w miasto.
Po kilku kilometrach wysadziliśmy pasażerkę z paki. Po kilku kolejnych wysadziliśmy jednego z trzech facetów z szoferki. Powoli zapadał zmierzch, ludzi z samochodu ubywało, a my ciągle nie widzieliśmy żadnego hotelu. Zaczęliśmy się denerwować, mimo, że wysiadający poprzednio człowiek zapewnił nas, że jesteśmy bardzo, ale to bardzo bezpieczni, gdyż oni wszyscy są z policji. Nie wyluzowaliśmy się bynajmniej po tym oświadczeniu, bo wiemy już, że wiele osób tak mówi obcokrajowcom, żeby wzbudzić ich zaufanie i na przykład namówić na skorzystanie z jakiejś usługi. Pojechaliśmy zatem dalej. Na równiku w ciągu kilkunastu minut robi się całkowicie ciemno i w tychże ciemnościach wydawało nam się, że wyjechaliśmy jakby z miasta. Znów adrenalina skoczyła nam do góry i postanowiliśmy zapukać do szoferki. Kierowca się zatrzymał, a drugi człowiek wyszedł do nas. Dopytaliśmy się okrężną drogą, czy jeszcze daleko, bo jeśli tak, to może niech nas zawiozą do jakiegokolwiek pobliskiego hotelu, bo im nie chcemy zajmować cennego czasu. Powiedział, że już niedaleko, że nadal jesteśmy w mieście, ale chcieliśmy hotel przy plaży, więc tam nas wiozą. Przy okazji powtórzył to samo, co poprzedni człowiek – że jesteśmy z nimi bardzo bezpieczni, bo są z policji. Krzul jednak na wszelki wypadek poprosił o identyfikator. Zobaczyliśmy, poczytaliśmy i stwierdziliśmy, że przypadkowo zaczepieni na ulicy ludzie nie byliby tak dobrze przygotowani na wciskanie kitu, że są oficerami policji, tym bardziej chyba nie mieliby przy sobie identyfikatora! Lepiej już jechać z tymi, których sami zaczepiliśmy, niż szukać nowych, przypadkowych, którzy się sami napatoczą. Zresztą było już kompletnie ciemno, a my nie wiedzieliśmy nawet gdzie jesteśmy!
Wreszcie wjechaliśmy na teren, gdzie pojawiało się coraz więcej kompleksów hotelowych. Znów ogromna ulga… Udało się i tym razem. Zapytaliśmy ile mamy im zapłacić za podwózkę, bo to jednak daleko było. Kręcą głowami, że nic, że są oficerami policji i pomogli nam, bo tego potrzebowaliśmy. Jednak po pięciu minutach zmieniają zdanie i oznajmiają, że może jednak mała opłata przydała by się... Krzul daje im trochę kasy (co łaska), po czym słyszymy, że może by tak trochę więcej, bo to strasznie mało pieniędzy… Nagle rzucają kwotę, jaką by najchętniej widzieli za swoją "bezinteresowną" pomoc policyjną... Z powodu niedoboru kenijskiej waluty dostali o połowę mniej niż zawołali (a zawołali "bezinteresownie" po 1000 KSh na łebka, co w przeliczeniu wychodzi po około 40 zł!), jednak pożegnali się grzecznie i odjechali zostawiając nas w uroczym gaju palmowym.
Kompleks nazywał się "Bamburi Beach Resort" i składał się z kilku dwupiętrowych bungalowów, restauracji przy plaży i małego basenu. Wszystko to mieściło się pomiędzy palmami i innymi tropikalnymi roślinami oraz plażą Oceanu Indyjskiego. Kiedy przyjechaliśmy wieczorem, fale przypływu prawie waliły o schodki restauracji. Byłam zachwycona otoczeniem! W samochodzie, kiedy nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy, mało Krzula nie udusiłam, że zachciało mu się hotelu przy plaży i teraz czujemy się po raz kolejny zagrożeni. Teraz chciałam Krzula udusić z radości, że tu jesteśmy! Nigdy nie jadłam obiadu na plaży – jutro po raz pierwszy to zrobię!
Wybraliśmy pokój na pięterku. Wyżej zawsze bezpieczniej niż na parterze, a jedną z atrakcji wyższego mieszkania był również rozległy taras z kanapą, ławą i kuchnią oraz fakt, że nikt nie plątał się nam koło drzwi. To miejsce było lepsze również ze względu na ścieżki tranzytowe wszelakich robaków. Było mniejsze prawdopodobieństwo, że będą chciały przechodzić górą – jakkolwiek prawdopodobieństwo, że jednak zechcą jakieś tam było. Tym bardziej, że domki zbudowano z drewnianych bali i miały dachy kryte strzechą. Chatka w związku z tym była raczej nieszczelna. Do łączenia poszczególnych belek nie użyto gwoździ tylko sizalowych sznurów. Kenia i Tanzania jest jednym z głównych eksporterów sizalu, czyli włókna pochodzącego z rośliny o nazwie agawa sizalowa. Jadąc z Saadani widzieliśmy całe rozległe pola tej agawy, w związku z tym pozyskiwanie tego surowca jest u nich bardzo tanie – tańsze niż stalowe gwoździe – każdy może sobie wyhodować sznurek we własnym ogródku. Sizal jest bardzo mocnym włóknem, z którego produkuje się między innymi liny, worki, maty i papier, a łączenie elementów za pomocą takich sznurów jest naprawdę atrakcyjnym uzupełnieniem stylu budowli. Wszystkie ściany i barierki były powiązane takim sznurem. Jeśli budowla miała gwoździe, to bardzo dobrze ukryte.
Tak więc radość z zamieszkania w drewnianym domku pod palmami, niedaleko plaży była nie do opisania! Wreszcie przez kilka dni nie musimy się nigdzie przemieszczać, może na kilka dni unikniemy ciężkich stresów…
Jesteśmy w Kenii! Jesteśmy w Mombasie! I
hakuna matata!