Jesteśmy w Kenii. Od tej pory
dala-dala będzie się zwało
matatu – mimo, że niczym się nie różni. Podobno w każdym kraju nazywa się to inaczej. Pierwsze nasze
matatu było małe, zapchane i tak rozklekotane, że czuło się na nierównościach drogi jakby podłoga pracowała, a zawieszenie wisiało na włosku… Przy okazji mocno przepłaciliśmy – ale po raz kolejny nie mieliśmy innego wyboru. Dowiozło nas jednak do Lunga-Lunga bez większych sensacji.
W owej przygranicznej wsi Krzul postanowił skorzystać z toalety. Chociaż toaleta to może za dużo powiedziane – ot, zwykła dziura w podłodze… Jednak dziura szumnie zwana toaletą okazała się być płatna. Krzul potem opowiedział wrażenia: strach się do dziury zbliżyć na więcej niż dwa metry, ale "dziadek klozetowy" stwierdził, że gdyby nie było płatne, to by nie było tak czysto!
Krzul się grzebał niemiłosiernie, bo koniecznie chciał, żeby facet wydał mu resztę. Uważał w ogóle za nieporozumienie płatność za tę odrażająco śmierdzącą szopę na ekskrementy. To nie warte było nawet złamanego szylinga, więc reszta musi być!
Natomiast mnie – czekającą pod ścianą – oblazły w tym czasie jakieś tutejsze dzieciaki i patrzyły namolnie. Zaczęły w kółko powtarzać jedyne zdanie, które umiały po angielsku –
"Hi, how are you?" i przedrzeźniać moją odpowiedź. Było ich tam kilkanaście i wszystkie musiały zadać to pytanie – niektóre po kilka razy. Odpowiadałam cierpliwie i z uśmiechem zaczynając się trochę obawiać, że dzieci się ośmielają coraz bardziej i zaczną mnie ciaśniej otaczać – wtedy będzie problem… Coraz więcej ludzi się zwiedziało, że jakaś
mzungu stoi pod ścianą, bo zaraz pojawiło się dwóch naganiaczy autobusów. Kiedy zwróciłam się w kierunku naganiacza, wyczułam, że dzieciarnia jest już na tyle ośmielona, że stoi tuż za moimi plecami. Jakby nie było – pilnowałam sama czterech plecaków, a Krzul biegał za dziadkiem, który usiłował rozmienić pieniądze na wydanie reszty za użycie dziury w podłodze!
Wreszcie wrócił! Pomachałam dzieciakom na pożegnanie – wszystkie chórem mi odpowiedziały. Ulżyło mi, że już idziemy stąd, bo kto by się spodziewał, że nawet taka grupka dzieci wprowadzała swoisty stan zagrożenia.
Spławiliśmy naganiaczy i podeszliśmy do miejsca, gdzie tłumek ludzi czekał już na jakiś transport. Czy czekali na autobus, czy na
matatu – nie wiadomo. Ale skoro czekali, to znaczy, że coś przyjedzie. Nagle jeden z naganiaczy przybiegł do nas i krzyczy, że tam dalej właśnie odjeżdża
matatu do Mombasy i żebyśmy się pospieszyli! Poszliśmy za nim – rzeczywiście, wyjeżdża właśnie z bocznej drogi, zapakowany jakimiś młodymi Murzynami… Weszliśmy do środka, zastanowiło mnie co tu tak luźno. Jedzie bez kompletu pasażerów? A ci, którzy tu siedzą nie mają bagaży jadąc tak daleko? Coś mi nie pasowało, ale jeszcze nie wiedziałam co.
Pojechaliśmy około pół kilometra i zatrzymaliśmy się przy jakimś bazarku. Wszyscy Murzyni wysiedli, a kierowca wyłączył silnik. Nikt jakoś nie wsiadał, nie było widać nikogo z bagażami… Od czasu do czasu wsiadał jakiś człowiek, zamieniał z kierowcą kilka zdań w suahili (być może nawet o nas) i wysiadał. Nawet kilka razy kierowca próbował zaimprowizować, że właśnie ruszamy i wciskał gaz, przy którym samochód posuwał się o 10 centymetrów do przodu. Wszystko to było jakieś dziwne, więc szybko włączyło nam się czerwone światełko – coś tu jest nie tak – wysiadamy. Nie mogliśmy jednak po prostu wysiąść, gdyż nasze bagaże były zamknięte w bagażniku. Zawsze jest szansa, że kierowca nagle postanowi odjechać z bagażami. Musieliśmy najpierw wykazać głośno chęć wysiadki z prośbą o otwarcie bagażnika. Kierowca wydawał się być zdziwiony i zrobił znajomą, rozdziawioną minę – typową dla Murzynów, którym coś nagle nie poszło po ich myśli. Za chwilę zrobiło się zamieszanie z rodzaju tych, których tak nie lubimy i przy wejściu do pojazdu ustawiło się kilku innych Murzynów z takimi samymi minami jak kierowca. Uuu… Znów adrenalina mi się podniosła. Zaczynają pytać dlaczego chcemy wysiąść i jakoś nie są skorzy do wypuszczenia nas. Czy jak postanowimy wysiąść, to zaczną nas siłą zatrzymywać? Usilnie chcieli wiedzieć, czemu chcemy wysiadać, więc Krzul zaczął wymyślać im jakieś głupie historyjki, że chcemy się tu rozglądnąć, że zmieniliśmy zdanie, że chcemy zawrócić. Nagle któryś wpadł na pomysł, że może kierowca nam się nie spodobał. Wybrali spośród nich wyglądającego na najbardziej rozsądnego i poważnego i wskazali, że to jest kierowca (chociaż wcale nic o kierowcy nie wspomnieliśmy). Żeby to udowodnić wygonili tego młodzika za kierownicą i posadzili "poważnego", który odpalił samochód i próbował pokazać nam, że właśnie ruszamy posuwając samochód o kolejne 10 centymetrów. Jednak nie dawaliśmy za wygraną. W związku z zaistniałą sytuacją i gęstniejącą atmosferą coraz bardziej chcieliśmy się wydostać z tego busika! W końcu Krzul zapytał "poważnego" kierowcy, czy mamy zakaz wychodzenia… Kierowca zaprzeczył i z nieustającym rozdziawieniem nakazał niepewnym gestem jednemu z kolegów, aby otworzył bagażnik. Krzul wyskoczył, a ja za nim dopiero wtedy, kiedy widziałam, że obydwa plecaki są już na ziemi.
Szczęście nasze, że tuż za nami stał mały, niski autobus, do którego pakowali się pasażerowie. Dopytaliśmy tylko o kierunek i czym prędzej weszliśmy do środka. Tam już siedziało kilka kobiet, jakieś dzieci i mężczyźni w różnym wieku. Wreszcie odetchnęliśmy z ulgą. Zapłaciliśmy za ten autobus do Mombasy 300 szylingów. Dla porównania – rozklekotane
matatu spod granicy, za 10-kilometrowy odcinek oskubało nas z 200 szylingów…
Wtedy dopiero uświadomiłam sobie, że w tym ostatnim
matatu padliśmy ofiarą typowego przekrętu. Być może nie mieli morderczych czy rabunkowych zamiarów, jednak przypomniałam sobie, że gdzieś czytałam, aby nie wsiadać do pojazdu, w którym siedzą młodzi ludzie bez bagażu. Zazwyczaj taki pojazd robi rundkę dookoła dworca, lub podjeżdża na stację benzynową, aby pokazać, że już odjeżdża, a za chwilę zatrzymuje się, aby czekać na pasażerów. A czekać można długo. Młodziaki wewnątrz to oczywiście podstawieni ludzie robiący sztuczny tłok, żeby niedoświadczonemu Białasowi wydawało się, że busik już odjeżdża. Na szczęście jeszcze nie zapłaciliśmy...