Po trzech godzinach, na wpół żywi z przerażenia wysypaliśmy się na granicy z Kenią. Dowiedzieliśmy się kto tu jest kierowcą i zażądaliśmy wydobycia z luku naszych bagaży. Kierowcą okazał się być jakiś około 40-letni człowiek o arabskiej gębie. Bez gadania oddał nam bagaże, przy czym powiedzieliśmy mu co myślimy o jego stylu jazdy. Przysłuchiwał się temu jakiś Murzyn, który przedstawił się, że jest z policji (jak każdy naganiacz!) i polecił autobus jakiejś innej firmy przekonując nas, że tamten jedzie bardzo powoli. Miałam dość wszelakich wysokich autobusów – na dzień dzisiejszy wolimy dala-dala. Olaliśmy pseudo-policjanta i zrzuciliśmy bagaże w budynku służby celnej. Krzul spróbował odzyskać połowę pieniędzy za nasz niewykorzystany bilet, ale oczywiście bez skutku – liczyliśmy się z tym, jednak nie zaszkodzi spróbować. Arab coś tam zaczął wrzeszczeć w swoim niezrozumiałym bełkocie, po czym w sposób przerysowany i ośmieszający nas zaczął nam obiecywać, że teraz będzie jechał bardzo, bardzo powoli i żebyśmy wsiedli. Stojące w pobliżu strażniczki ubawiły się po pachy, że
wazungu boją się jechać afrykańskim autobusem! Zdecydowanie nie chcieliśmy wsiąść już do żadnego, a tym bardziej do jego pojazdu! Chcemy jeszcze trochę pożyć…
Kiedy "nasz" kierowca zniknął z pola widzenia, wtedy na horyzoncie znów pojawił się pseudo-policjant. Znów nam tłumaczył, którym autobusem mamy jechać (bo jedzie bardzo powoli), i że mamy tutaj czekać. To pewnie jakiś tanzański naganiacz i dlatego mu zależy, żebyśmy czekali po tej stronie granicy. Znów olaliśmy faceta i poszliśmy pieszo do Kenii.
W Kenii walutą są również szylingi, jednak są to szylingi kenijskie, w związku z tym należało się przestawić na inny przelicznik. Gdy w Tanzanii 1$ = 1500 TSh, tak w Kenii 1$ = 80 KSh. Na terenie mieszczącym się za bramą tanzańską, ale przed bramą kenijską dopadli nas "wymieniacze" waluty. Wyglądali na nielegalnych, a nie wiedzieliśmy jeszcze, że legalnego punktu wymiany waluty tam nie ma. Przepędziliśmy więc ich wszystkich jak natrętne muchy.
W okienku do zdobycia wizy celnik po obejrzeniu paszportów przywitał nas sympatycznym "dzień dobry!" – skąd on znał polskie słowa, skoro podobno niewielu Polaków przeprawia się przez tą granicę pozostanie dla nas tajemnicą. Po wypełnieniu żółtych i niebieskich kartoników zrobił nam po zdjęciu (nawet nie kazał mi zdejmować chustki z głowy!) i odesłał do kolegi. Ten zarzucił nas serią pytań skąd?, dokąd?, po co?, na jak długo? i tym podobnie, po czym dostaliśmy do paszportu nową wlepkę – śliczną kenijską wizę za 50$ z wizerunkami zwierzęcej "Wielkiej Piątki". Przy okazji pomógł nam wymienić walutę u kogoś zaufanego, a potem naraił nam jakiś mały, rozlatujący się busik jadący do Lunga-Lunga, skąd łatwo będziemy mogli złapać
matatu do Mombasy. Nie rozumiem tylko, dlaczego wszyscy celnicy usiłują wyciągnąć od turystów adres hotelu, w którym się będzie mieszkać i dziwią się, jeśli turysta takowego adresu nie posiada i nie ma pojęcia gdzie się zakwateruje…