Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Tanzania i Kenia. Hakuna matata!    Różne oblicza Mombasy
Zwiń mapę
2010
23
wrz

Różne oblicza Mombasy

 
Kenia
Kenia, Mombasa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8850 km
 
Spało się wyśmienicie, tylko w nocy jakieś małpy galopowały po dachu wzbudzając tym niesamowity łomot. Stanowczo jednak wolę hałasujące małpy od nachalnych tubylców i ich wściekłych autobusów! Przeciągnęłam się leniwie i wyszłam na taras z zamiarem poznania nocnych rozbójników.

Małpy przyszły, a jakże! A właściwie to zaczęły się skradać. Szaro-brązowe koczkodany zielone były trudno dostrzegalne, kiedy chodziły po brązowych belkach podtrzymujących sufit. Chyba bardzo starały się, żebym ich nie zauważyła. Udawało im się to i za każdym razem mocno się dziwiłam, że w jakimś miejscu, w którym jeszcze przed chwilą było pusto nagle patrzy na mnie nieruchomo jakaś włochata mordka.

Dzisiejszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć na dwie rzeczy: rekonesans połączony z wymianą waluty i zwiedzenie Fortu Jesus. Wyszliśmy zatem na ulicę i od razu zostaliśmy zaatakowani przez masę taksówkarzy, którzy chcieli „bardzo tanio” zawieźć nas do centrum. Jeden z bardziej wytrwałych namoli szedł za nami aż do głównej drogi. Spławiliśmy wszystkich i postanowiliśmy jednak podjechać matatu. Wcześniej jednak weszliśmy do pobliskiego banku. Okazało się, że wymiana waluty w banku okraszona jest sporą prowizją równającą się opłacie za taksówkę do centrum Mombasy, czyli około 30 zł. Było to sporo jak za samą wymianę, więc od razu zrezygnowaliśmy wiedząc, że gdzieś tu w pobliżu jest wymiana bezprowizyjna. Pani w okienku nie chcąc wspomagać "konkurencji" odburknęła niegrzecznie, że nie wie gdzie poza bankiem wymienia się tu dolary.

Odeszliśmy od okienka z zakłopotanymi minami, jednak zanim zdążyliśmy wyjść z banku zaczepiła nas stojąca w okienku obok jakaś obszerna klientka w ogromnych błękitnych kolczykach. Oznajmiła nam, że wie, gdzie można rozmienić pieniądze i w konspiracji zaczęła nam tłumaczyć, że jakiś kilometr stąd jest miejsce, które zwie się Bora-Bora. Tam są ludzie, którzy wymieniają dolary na szylingi bez prowizji i najlepiej (czyt. najbezpieczniej) podjechać tam czymś – choćby matatu. Tak też zrobiliśmy.

Ponieważ busików matatu jeździ tu wiele i przemieszczają się szybko, wiec po niecałych pięciu minutach wysiedliśmy przy punkcie wymiany Bora-Bora. A tam? Znowu tłum "szwędaczy", z których może ze trzech wstało jako walutowi dilerzy. I jak to w Afryce bywa, z miejsca zostaliśmy przez nich napadnięci z takim zaangażowaniem, że w pierwszej sekundzie nie wiedzieliśmy co się dzieje. Każdy przekrzykiwał drugiego, żebyśmy tylko weszli do jego "kiosku". Rzucali cenami, licytowali się. Zamieszanie jak na giełdzie papierów wartościowych! Jakby tu chodziło o niebywałą fortunę! Reszta Murzynów – wyraźnie nudzących się – przyglądała się nam smętnie spod daszków bejsbolówek. Znowu adrenalinka, bo cały tłumek dookoła wiedział po co przyszliśmy w to miejsce… Krzul chodził przodem otoczony grupką kambistów, decydował gdzie wejść i negocjował, a ja, idąc dwa kroki za nimi, zapuszczałam żurawia na okolicznych gapiów i starałam się przybrać minę ostrzegawczą oznajmiającą, że mam pięści, nogi, zęby i nie zawaham się ich użyć! No w każdym razie patrzyłam na nich tak, żeby widzieli, że ich wszystkich widzę. Chociaż w razie czego, to nie wiem co by to dało… Obserwowałam więc, czy nie należy się stąd ewakuować.

Weszliśmy w końcu do jednej z budek. Wewnątrz dwa biurka, komputer, kilku pracowników gapiących się w jeden monitor i jakiś gruby boss siedzący przy wejściu, upasiony na dolarach Białasów. Dopytaliśmy się o cenę dolara i postanowiliśmy na tę okoliczność wymienić na razie 100, aby dać się poznać jako biedaki. Zapewne tu jeszcze wrócimy niestety… Facet wyklepał na kalkulatorze kwotę, jaka przysługuje za 100 dolarów, po czym wyjął z kieszeni gruby plik szylingów, wprawnym, dilerskim ruchem przeliczył je, następnie dał do przeliczenia Krzulowi, który – nie mając w ręku zbyt często tylu banknotów na raz – przebierał kasą dużo mniej sprawnie, aż wreszcie w zamian dał dilerowi jeden zielony, studolarowy papierek. Wyszliśmy stamtąd szybko, napadnięci przy okazji przez kilku taksówkarzy. Zatrzymało się w międzyczasie również matatu, które zawołało bezczelnie 200 KSh za przejazd do centrum, gdzie normalnie nie powinno to kosztować więcej niż 40!

200 KSh za przejazd po mieście! Ha! Autobusem z granicy z Tanzanią do Mombasy przyjechaliśmy za 300 KSh! Wyśmialiśmy ich – nawet nie próbowali z nami negocjować. Jedźcie sobie! God blessed! – jak mieli napisane na tylnej szybie… Go’n’die – jak wysmarowano na innym matatu

Zaczęły się negocjacje z taksówkarzem, który z pierwotnego 1000 KSh zatrzymał się na 800 KSh i nie chciał spuścić ani szylinga niżej. W tym czasie podjechał do nas biały samochód, z którego pomachała… klientka z banku w ogromnych błękitnych kolczykach! Zapytała, czy trafiliśmy, czy udało się bez problemów wymienić kasę i wywaliła oczy na wierzch, kiedy powiedzieliśmy jej za ile chcą nas zawieźć taksówką do centrum, a ile chcieli z nas zedrzeć w matatu. Po chwili zaproponowała, że nas podwiezie do znajomego taksówkarza.

Po raz pierwszy spotkaliśmy w Afryce kogoś, kto zupełnie bezinteresownie nam w czymś pomógł! Wróciła mi zwichnięta wiara w naród murzyński! Do tej pory każdy usiłował nas oszukać i zedrzeć z nas kasę; zdarzył się nawet ktoś, kto próbował nas okraść, albo ktoś, kto po prostu wystawiał rękę z tekstem "Give me money", "Dollars". Przekonaliśmy się, że duża większość tubylców uważa Białych za chodzące bankomaty! Czy oni wszyscy uważają, że Biali wydobywają pieniądze ze swoich nieprzeniknionych światłem otworów?!

Tego dnia od rana walczyliśmy z kolejnymi namolami, którzy za "specjalną" dla nas cenę chcieli oferować swoje usługi. Teraz miła odmiana. W sumie tak miła, że aż dziwna. Nie do wiary, że w tym kraju ktoś nie chce na turystach zarobić. Zadowoleni, jednocześnie zastanawiamy się, czy coś tu jest nie tak… To już nie jest zdrowe.
Oczywiście wszystko było w porządku. Nie pasowało mi, aby kobieta, której podobają się tak piękne i ogromne błękitne kolczyki była jakąś bandytką. Miała na imię Sharlotte i dowiozła nas do jakiegoś centrum handlowego, gdzie znalazła dla nas znajomego taksówkarza, który za 500 KSh zgodził się zawieźć nas do centrum.

Przy okazji zawiózł nas na dworzec kolejowy, gdyż w planach mieliśmy przejazd do Nairobi pociągiem, który kursuje tylko trzy razy w tygodniu. Był czwartek, a najbliższy pociąg jechał w niedzielę wieczorem. Zatem plan gotowy: dziś zwiedzimy Fort Jesus, jutro zafundujemy sobie jakąś wycieczkę organizowaną, sobotę przeznaczymy na byczenie się, a w niedzielę wyjedziemy. Zarezerwowaliśmy bilety (kupić się nie dało, ze względu na przerwę na lunch, która zapanowała w kasach) i kazaliśmy się zawieźć pod słynny Fort Jesus.

Lubię jeździć taksówką po mieście – szczególnie taką z przyciemnionymi szybami, zza których mnie nie widać z ulicy. Nikt się na nas wtedy nie gapi, na światłach nie podchodzą żebracy, ani handlarze. Kiedy nas widać, to nasz samochód szybko oblepiają obnośni sprzedawcy, a żebracy wyjątkowo długo przy nas stoją. Zwiedzaliśmy zatem na spokojnie i bezpiecznie Mombasę. Przejechaliśmy pod słynnym szpalerem zbudowanym z wielkich, żelaznych kłów słoniowych przy Moi Avenue, obejrzeliśmy architekturę, miejskie życie i ludzi. Mombasa to miasto z wyraźnym akcentem muzułmańskim, co wyraża się w elementach budowli i ubiorach mieszkańców. Wiele kobiet chodzi ze szczelnie zakrytą twarzą, a wielu mężczyzn zakłada na co dzień białe kanzu i zdobioną czapkę kofija. Miasto jest dużo ładniejsze niż Dar es Salaam, jednak zamieszanie i chaos ten sam.

Mombasa została założona w XI wieku przez arabskich handlarzy i szybko stała się ważnym ośrodkiem handlu kością słoniową i niewolnikami. Następnie dostała się w ręce Portugalczyków, którzy zbudowali w mieście między innymi twierdzę Fort Jesus. Pod koniec XV wieku miasto zostało objęte władzą Sułtanatu Omanu, a w XVII władzę objął Zanzibar. Niespełna 50 lat później oddano Mombasę Brytyjczykom.

Brytyjczycy – ludzie postępowi – postanowili "oddziczyć" teren w głębi lądu, aby zwiększyć obszar pozyskiwania dóbr tego kontynentu, dlatego pod koniec XIX wieku rozpoczęto budowę kolei, która miała te dobra transportować do portu w Mombasie. Prace postępowały powoli, ze względu na choroby tropikalne, które w krótkim czasie zwaliły z nóg dużą część robotników. Kiedy kolej dotarła do rzeki Tsavo, oprócz problemów związanych z trudnym terenem budowy, pojawił się kolejny: robotników zaczęły atakować lwy. Słyszałam różne plotki i legendy na ten temat, między innymi, że były to jakieś ogromne lwy-mutanty! Wiadomo, że lwy są smakoszami i mają swoje ulubione gatunki zwierząt do jedzenia, w związku z tym należało dociekliwym wyjaśnić dlaczego owe lwy rzucały się nagle na ludzi. Koty te raczej nie gustują w ludzkim mięsie, tym bardziej, jeśli sawanna obfituje w roślinożerców różnych gatunków. Jakiego więc typu lwy połaszą się na niesmacznego człowieka? Otóż stare, chore, słabe, czyli takie, które odrzuciło silne stado, i które nie mają już siły lub narzędzi, aby upolować szybkie antylopy. Są wtedy skazane na powolną śmierć głodową, chyba że… pojawi się powolny i bezbronny człowiek! A tu było całe stado "człowieków"! Nic dziwnego, że lwy postanowiły każdej nocy kogoś pożreć… Przecież świeże mięso leżało w namiotach – nic, tylko brać!

Jest jeszcze inna hipoteza – mogły to być lwy wychowane na ludzkim mięsie. W drugiej połowie XIX wieku przez tereny Tsavo przebiegała trasa transportowa niewolników. Wielu z nich, chorych lub martwych zostawiano na sawannie, gdzie stawali się łatwym łupem dla okolicznych drapieżników. Szacuje się, że rocznie zostawiano na terenie Tsavo około 80 tysięcy niewolników…

Podczas budowy kolei, w ciągu dziewięciu miesięcy zginęło od ataków lwów co najmniej 28 osób. Nie pomagały żadne ogrodzenia budowane z kolczastych krzewów. Wreszcie ludziom udało się powystrzelać lwy-ludojady i zapanował spokój. Budowa ruszyła dalej i w połowie 1899 roku linię dociągnięto do Nairobi. Dalej tory skierowano w stronę Jeziora Wiktorii do Kisumu, a następnie do Kampali w Ugandzie. Nasza trasa wiodła z Mombasy do Nairobi, czyli zaledwie połowa drogi całej linii kolejowej. Zamówiliśmy więc bilety na pierwszą klasę i odjechaliśmy z taksówkarzem do Fortu Jesus.

Przed wejściem do twierdzy dopadł nas młody człowiek w zielonej koszulce, zielonych spodniach i zielonej bejsbolówce i po krótkim rozpoznaniu skąd jesteśmy (i upewnieniu się, że z Poland, a nie z Holand) przywitał nas polską wiązanką:
"Dzień dobry!"
"Witamy!"
"Dziękujemy!"
"Donald Tusk!"
Prawie padłam ze śmiechu! Spryciarz wiedział co zrobić, żeby wzbudzić sympatię. Zaoferował następnie, że nas oprowadzi po Forcie. Wiadomo jakie jest nasze podejście do napadających nas "usłużnych", więc mimo całej sympatii grzecznie mu podziękowaliśmy. Od razu rzuciliśmy z grubej rury, że nie mamy pieniędzy. A ten, o dziwo nie zraził się tym, tylko odpowiedział, że on nas oprowadzi za darmo. Nie zrozumieliśmy się chyba. To niemożliwe! Gdzie jest haczyk? Pytamy, dlaczego? On odpowiada, że jest wolontariuszem. Uczy się na przewodnika, więc ćwiczy angielski i utrwala sobie historię tego miejsca. OK! Mimo, że bełkocze po angielsku i ma nieco śnięty wyraz twarzy, zgodziliśmy się na oprowadzenie – był całkiem sympatyczny. Od razu zostaliśmy zaprowadzeni do pierwszej atrakcji, znajdującej się jeszcze przed wejściem, czyli do tablicy upamiętniającej 20 tysięcy Polaków, którzy po pobycie na zesłaniu na Syberii, od jesieni 1942 roku do lat 1948-1950 mieszkali na brytyjskich osiedlach w Afryce Wschodniej i Południowej.
Następny krok skierowaliśmy do kasy biletowej. Jak na typową Afrykę przystało bilety dla Kenijczyków kosztują 100 KSh, a dla nieKenijczyków… bagatela 800 KSh.

Fort z lotu ptaka przypomina postać leżącego człowieka z rozpostartymi ramionami. Taka konstrukcja wieloboczna umożliwiała łatwiejszą obronę przed napastnikami – można było atakować wroga z różnych stron jednocześnie. Twierdza spełniała również rolę małego miasteczka. Zachowały się tu ruiny kościoła i przypuszcza się, że główny plac był kiedyś zapełniony małymi chatkami. W niektórych ścianach fortu wykuto dziury z siedziskiem służące podobno za latryny, gdzie nieczystości spadały kilkanaście metrów w dół na pobliskie skały. Zwiedziliśmy piwnice, dziedzińczyk, małe muzeum z eksponatami i sklepik z pamiątkami. Po wszystkim Zielony przewodnik ładnie się pożegnał i zgodnie z umową, że oprowadza za darmo, o nic nie prosił.

Ruszyliśmy zatem do zwiedzania okolicznych stoisk z pamiątkami. Drożyzna, więc tylko pooglądaliśmy. Po wyjściu z kolejnego stoiska znów koło nas pojawił się Zielony i zaproponował, że zaprowadzi nas do tańszego, znajomego sklepiku, gdzie będziemy mogli coś zakupić w normalnych cenach. Wędrowaliśmy zatem przez chwilę wąską uliczką z pamiątkami i weszliśmy do jednego z okolicznych sklepików. Na schodku siedziała czarna kobieta w średnim wieku, która powitała nas ciepłym uśmiechem i zaprosiła do klimatycznego wnętrza. Miała miłe rysy twarzy i była raczej z tych bardziej puszystych. Kanga na biodrach i turban na głowie dodawały jej uroku troskliwej Murzynki-matki, poza tym ciągle uśmiechała się dobrotliwie, co dopełniało całości wizerunku.

Zagłębiliśmy się szybko między półki z pamiątkami w postaci drewnianych zwierzaków, miseczek, masek, materiałów, chust, toreb i masajskiej biżuterii. Pytając o cenę od razu nas zapewniała, że da nam zniżkę tym większą im więcej kupimy. W międzyczasie zrobiła nam wykład o tradycyjnych, afrykańskich chustach i zaprezentowała kilka z setek sposobów wykorzystania kangi – to tutaj ją kupiliśmy wraz z chustą kikoi. Kobieta na nic nas nie namawiała, niczego nie narzucała, nie chodziła za nami krok w krok. Zostawiła nas samych sobie i pozwoliła się zastanawiać nad zakupem całą wieczność, bez ingerencji i presji sprzedawców. Było to miłą odmianą i zakupy robiło się naprawdę wygodnie i komfortowo. Pani była taka miła i sympatyczna, że za punkt honoru uznaliśmy kupienie tam czegoś!

Kiedy wszystko, co wybraliśmy rzuciliśmy na ladę, dostaliśmy niewygórowaną cenę, którą pani bez problemu i z uśmiechem zgodziła się zaokrąglić do 1500 KSh. Mało tego! Po uzgodnieniu ceny i zapłaceniu wszystkiego, dorzuciła nam jeszcze w prezencie po naszyjniku, który oglądałam, a nie kupiłam i po masajskiej bransolecie, po czym rzekła ze śmiechem: "Teraz jesteście Kenijczykami! Właśnie taka jest Kenia!".

Była to reakcja na naszą wcześniejszą pogawędkę. W czasie, kiedy pracownik pakował nasze zakupy w wyrywkowe strony kenijskich gazet, wdaliśmy się w miłą rozmowę z szefową i jej dwiema znajomymi, które akurat zawitały do sklepu. Pierwsze co, to zapytały nas czy nam się Kenia podoba. Byliśmy tu dopiero pierwszy dzień, więc odpowiedzieliśmy dyplomatycznie, że jeszcze nie wiemy, bo jedziemy z Tanzanii. I tu padło pytanie, które zadawano nam wiele razy: "Gdzie jest lepiej, w Kenii, czy w Tanzanii?". Na to pytanie – jak na powyższe – trudno było odpowiedzieć po pierwszym niepełnym dniu. Jednak w takiej sytuacji każdy nam próbował udowadniać, że w Kenii jest dużo lepiej! Ktoś nawet stwierdził w rozpędzie chwalebnym, że Kenia jest podobna do Europy, na co Krzul energicznie zaprotestował, że on nie chce, żeby Kenia była podobna do Europy, bo przyjechał tu, żeby zobaczyć coś innego niż ma u siebie. Człowiek się wtedy zreflektował i zaprzeczył stwierdzeniu o tym podobieństwie, w każdym razie podkreślił dumnie, że poziom życia jest tutaj dużo wyższy niż w innych krajach Afryki – choćby na przykład w takiej Tanzanii…

Już pierwszego dnia dało się zauważyć, że Kenijczycy są bardzo dumni ze swojego kraju i łakną pochwał od przybyszów. Lubią być porównywani z innymi krajami, ale raczej tylko wtedy, jeśli Kenia wypada w tym porównaniu korzystniej. Nie sprawdzaliśmy nigdy, co by było, gdybyśmy wypowiedzieli się o kraju niepochlebnie, chociaż razu pewnego bardzo nas korciło, żeby powiedzieć to, co zaobserwowaliśmy – że większych różnic nie widzimy. Zazwyczaj tubylcy sami naprowadzają na prawidłową odpowiedź: w Kenii jest najlepiej! Oczywiście są pewne różnice, ale widać je głównie w największych miastach. Nairobi i Mombasa wydają się być bardziej "cywilizowane" niż Dar es Salaam. O ile Mombasa w większym stopniu przypomina Dar es Salaam, tak Nairobi wyróżnia się z nich najbardziej. Jest tam czyściej, jest względny porządek (jak na afrykańskie warunki), a drogi, budynki i ludzie przypominają rzeczywiście widoki europejskie. Dla porównania, Dar es Salaam to w dużej części jakby duża wioska, zakurzona i nieogarnięta.

W Nairobi rzuciło mi się w oczy, że ludzie chodzą tam bardzo elegancko ubrani. Nawet czasami lepiej niż w Europie! Faceci mają zawsze spodnie w kancik, błyszczące buty i koszule z kołnierzykiem, kobiety zakładają eleganckie garsonki lub ładne sukienki i rzadko która chodzi w tradycyjnym afrykańskim stroju. Kobiet w kangach nie widziałam w ogóle. Poza miastami, natomiast, żadnych różnic na pierwszy rzut oka nie widać. Wsie, mniejsze miasta i okolice wyglądają dokładnie tak samo w obydwu krajach. Ruch uliczny ma takie samo nasilenie. Krajobrazy są podobne. Może różnice nie są zauważalne, jeśli kraj się tylko zwiedza. Być może trzeba pomieszkać i wtedy dopiero widać różny poziom życia, ale o tym możemy tylko gdybać i wierzyć Kenijczykom na słowo, że jest u nich najlepiej.

Kenia jeszcze pod jednym względem "góruje" nad innymi krajami Afryki: Kenijczyk jest prezydentem USA. Z tego też są chyba dumni. Mimo, że nie rozmawialiśmy o tym z nikim, to gdzieniegdzie widać było ślady uwielbienia dla rodaka zza oceanu. Jego wizerunki znalazłam na koszulkach, na pokrowcu od koła zapasowego w terenówce, a nawet na tylnych drzwiach matatu!

Zawierzyliśmy więc naszym rozmówczyniom, że będzie nam się tu lepiej żyło niż w Tanzanii, po czym zadziwiliśmy je opowieścią o środkach transportu, którymi do Kenii dotarliśmy. No jak to, przecież wazungu podróżują samolotami, a nie autobusami i matatu! Zaciekawiło je również gdzie jest nasza grupa wycieczkowa i nie mogły uwierzyć, że nasza dwójka stanowi całą grupę (tego dnia nawet wyglądaliśmy jak grupa zorganizowana, ubrani w koszulki tego samego koloru). Padło również pytanie dlaczego tak samotnie podróżujemy? Otóż między innymi dlatego, że podróżując w grupie nie moglibyśmy spotykać takich ludzi jak pani! Wiem, brzmi jak lizusostwo, ale mówiliśmy akurat całkiem serio. To już jej zresztą chyba wystarczyło za wszystkie odpowiedzi świata! Błysnęła szeroko bielutkim uśmiechem na czarnej twarzy i radośnie wykrzyknęła aprobatę dla odpowiedzi. Przy okazji obydwie znajome rzuciły pytanie, że prawda, że mama (w suahili znaczy pani) jest bardzo miła? Absolutnie nie dało się temu zaprzeczyć!

W rozbawienie całej naszej piątki wkroczył nagle pracownik sklepiku z precyzyjnie opakowanymi w gazetki pamiątkami (będzie co czytać w domu). Żal było odchodzić od tak ciepłej i sympatycznej osoby. Kiedy jednak wykazaliśmy chęć opuszczenia sklepiku mama objęła nas ramionami i pożegnała nas tak serdecznie, jak tylko żegnać może dobry przyjaciel lub… mama.

Zielony odprowadził nas na taksówkę i wynegocjowaliśmy z kierowcą, że za 700 KSh zawiezie nas do "Bamburi Beach Resort". Uścisnęliśmy Zielonemu grabę. W zasadzie nie to było najważniejsze, że nas oprowadził po Forcie, że pokazał gdzie kupić tańsze pamiątki, ale najbardziej byliśmy mu wdzięczni za to, że mogliśmy dzięki niemu przekonać się, że w Kenii mieszkają również serdeczni ludzie, a nie sami naciągacze i oszuści. Uściśnięcie ręki skłoniło chłopaka do nieśmiałego upomnienia się o jakieś drobne pieniądze – choćby na colę (a jednak!; prędzej czy później każdy się złamie!). Wygrzebaliśmy dla niego wszystkie drobne, jakie mieliśmy, jednak nie zebrało się na pełne 100 KSh. Trochę żal nam się zrobiło Zielonego, bo był jedną z niewielu osób, które nie szarpały się o kasę i nie próbowały nas oszukać, a jeszcze pomogły. Mam nadzieję, że któregoś dnia trafi na bogatych Amerykanów, którzy szarpną się na napiwek dla niego w pełnych dolarach. Mam również nadzieję, że ewentualne "hojne" datki nie zepsują chłopaka, jak całej reszty afrykańskiej braci pracującej w turystyce i nadal będzie sympatyczny oraz skłonny do bezinteresownej pomocy.

Po powrocie do hotelu od razu uderzyliśmy do restauracji. Zasiedliśmy przy stoliku z widokiem na ocean i zamówiliśmy pizzę o egzotycznej nazwie "Bombay". Stolik był jakby blatem od ogrodzenia naszej restauracji, więc tuż pod nami mieliśmy plażę z odpływem – pełną jeszcze przechadzających się ludzi. Kiedy tylko wstałam, żeby się wychylić i spojrzeć w stronę piasku, natychmiast – nie wiadomo skąd – pojawiali się naganiacze i wołali nas. Pytali o imię i przystępowali do "urabiania", aby kupić ich usługi, czy wyroby. Siedziałam więc wgnieciona w fotel i udawałam, że ich nie widzę, ani nie słyszę ich nawoływań. Zresztą słabo słyszałam, bo fale przypływu powoli, ale z hukiem zalewały plażę. Nie wiedziałam jeszcze, że zło czai się również od strony hotelu…

Zanim przynieśli pizzę przyglądałam się grupce rozbawionych ludzi rozmawiających z młodą Murzynką w żółtej koszulce, z wielkim czarnym napisem "Love This Girl". Dziewczyna każdemu coś rozdawała. Nie musiałam się jednak długo zastanawiać co dostali, bo za chwilę przyszła obdarować nas. Wręczyła nam wizytówkę mówiąc: "Hi! I’m a taxi driver, and I’ll take you wherever you want!". Spojrzałam na wizytówkę. Podpisana pod nazwą firmy "Gazelah Tours & Transfer" paniusia widniała na zdjęciu z rozwianym włosem, w zwiewnej szacie i w wyzywającej pozie. To ja też mogę się z nią gdzieś zabrać? Nie zrobiła przecież rozróżnienia na płeć...!

Jako, że przy plaży w Mombasie nie można posiedzieć spokojnie, przysiadł się do nas facet z ofertą wycieczki na delfiny i rafy koralowe. Opowiadał, że będziemy pływać z delfinami, potem zanurkujemy między rafami koralowymi, zjemy lunch na wyspie Wasini i przywalił kwotę 180 dolarów za dzień. Nie bardzo mieliśmy ochotę jechać na wycieczkę całodniową, więc byliśmy wyjątkowo nieugięci. W związku z tym zaczął nas kusić zniżką do 160$ zaśmiewając się na naszą propozycję 80$. Im bardziej byliśmy nieugięci, tym cena coraz bardziej leciała w dół. W końcu przynieśli pizzę, a gość taktownie (uau!) oddalił się.

Pizza była przepyszna! Podczas jedzenia uzgodniliśmy w jakim stopniu chce nam się jechać na tą wycieczkę i ile jesteśmy w stanie zapłacić. Nie liczyłam, że z delfinami popływamy, więc najbardziej ciągnęła mnie rafa. Postanowiliśmy, że stawiamy sprawę jasno: nie mamy kasy, więc nie możemy mu zapłacić więcej niż 100$. Jeśli się nie zgodzi, to mamy spokój i sami sobie poszukamy zajęcia na jutro, a jeśli się zgodzi, to mamy zorganizowany jeden dzień.

Po skończonym posiłku facet wrócił do nas. Od razu wyłożyliśmy kawę na ławę (szkoda czasu na bezsensowne dyskusje) i bez większego napięcia wyczekiwaliśmy na odpowiedź. Facet wziął głęboki oddech i… zgodził się! Zapłacimy 100$, ale cena oficjalna to 200$ – jakby kto pytał. Niezła rozpiętość. Ciekawe ile tak naprawdę warta jest ta wycieczka, skoro opuścił cenę o 80$, a zakładamy, że musi coś na nas zarobić. Być może kosztuje niewiele – benzyna jest u nich tania, lunch krabowy też niedrogi, to pewnie tylko kwestia opłacenia ludzi. Jeśli zbiorą około 20 osób i od każdej pary zgarną 180$ to już mają blisko 2000$. Kapkę z tego pójdzie na benzynę, a reszta na opłacenie, załóżmy, 10 osób. Wycieczkę pewnie organizują codziennie… Też chcę tyle zarabiać!
Nasza cena zapewne też była wygórowana, a daną nam zniżkę jeszcze wiele razy odbiją sobie u bogatych, co to bez zmrużenia okiem zapłacą i 250$. Potem reszta turystów dziwi się skąd takie ceny się biorą…

Nie zrobiliśmy dziś nic nadzwyczajnego, a byliśmy zmęczeni. Od razu po kolacji poszliśmy więc do chatki, aby przygotować się na jutrzejszy wyjazd. Wreszcie wykorzystamy nasze maski i rurki. Można je co prawda wszędzie wypożyczyć, ale nie sądzę, żeby dezynfekowali ten sprzęt po każdym użyciu, więc woleliśmy na wszelki wypadek mieć swoje. Łyknęliśmy na "dobranoc" porcję prochów antymalarycznych i zasnęliśmy wśród tupotu małpich stóp nad głową.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (29)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2010-11-02 07:49
Z wielką przyjemnością poczytałam !- dziękuję i życzę szczęśliwej dalszej drogi , pozdrawiam
 
zielonagora
zielonagora - 2011-02-23 23:58
Prędzej czy później każdy się złamie! Niestety taka jest własnie Afryka. Fajnie piszecie. Powodzenia w dalszej podróży po czarnym lądzie... Pozdrawiamy
 
Jouka
Jouka - 2011-05-18 16:18
Dziękujemy i również pozdrawiamy! :)
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1