Rano – tradycyjnie – sen miałam najlepszy. Przez całą noc się męczyłam, bo pociąg tak szarpał, hamował i ruszał gwałtownie, że co chwilę się budziłam. Otworzyłam jedno oko około godziny 9:00. Starałam się go już nie zamykać, bo około 10:45 mieliśmy wysiadać na stacji Shenzhen. Kiedy ja otwierałam drugie oko, Amerykanka wróciła z łazienki umyta, ubrana i w pełnym makijażu (niesamowitości!). Ze zdziwienia oczy same szeroko mi się otworzyły. Poleżałam jeszcze godzinę i zaczęliśmy się zbierać do wysiadki.
Wysiedliśmy na stacji Shenzhen z tłumem ludzi i zmieszaliśmy się z jeszcze większym tłumem, który podążał w kierunku przejścia granicznego, aby dostać się do Hong Kongu. Niby to Chiny, a jednak zupełnie inny świat. Sam wjazd do Hong Kongu odbywa się tak, jakby wjeżdżało się do zupełnie innego kraju. Chińczycy muszą do tego celu mieć specjalne zezwolenie, a cała reszta nieChińczyków przechodzi odprawę jak na każdej innej granicy. Żeby dostać się z powrotem do Chin należy mieć ważną wizę wjazdową.
Cały tabun ludzi czekał w kilku kolejkach do odprawy. Musieliśmy ponownie wypełniać deklaracje celne i zdrowotne, przechodziliśmy przez czujniki wykrywające ewentualną gorączkę, aż w końcu nasze oczekiwanie zostało przypieczętowane stempelkiem w paszporcie. Byliśmy wreszcie w Hong Kongu – Specjalnym Regionie Administracyjnym Chińskiej Republiki Ludowej.