Tutejsza inność przejawiała się między innymi w odmiennej walucie. Musieliśmy wymienić wszystkie nasze juany na dolary hongkońskie (HKD). Pierwsze nasze nowe dolary wydaliśmy na śniadanie, w postaci kanapek z szynką, które okazały się być zrobione ze słodkiej bułki… Cóż, głód nie wybrzydza.
Idąc niezliczonymi korytarzami do kolejki mającej nas zawieźć do centrum Kowloon doznaliśmy pierwszego szoku cenowego. Postanowiliśmy w informacji dowiedzieć się o jakieś hoteliki. Pani przywaliła nam kwotą 400 HKD za nocleg! I był to najtańszy z hoteli jaki mogła nam zaoferować. Skierowała nas za to do miejsca, gdzie na pewno znajdziemy coś tańszego.
Po dojechaniu do centrum ruszyliśmy więc w stronę ulicy Nathan Road, gdzie podobno znaleźć mieliśmy mnóstwo tańszych hostelików. Ledwo wyszliśmy z metra na powierzchnię, a już dopadł nas jakiś Hindus z pytaniem, czy kupimy zegarek – okazja! Zegarka nie potrzebowaliśmy, ale wyczytał z naszych oczu, że przyda nam się nocleg. Ruszyliśmy więc za nim do wejścia jakiegoś wieżowca i naszym oczom ukazało się jakby targowisko. Wszędzie pełno było różnych stoisk po których pałętali się Hindusi i Murzyni. Indie to, czy Chiny? Podeszliśmy pod windę i czekaliśmy na jej zjazd ponad 5 minut, po czym wraz z nami do ciasnej windy zapakowało się kilku Hindusów (kto się nie mieścił, to dopychali kolanem). Poczułam się lekko nieswojo stojąc ściśnięta w podejrzanym towarzystwie. Wysiedliśmy na którymś-nastym piętrze i wprowadzono nas w ciasny korytarzyk z mnóstwem drzwi, z których zaczęli wyglądać kolorowo ubrani Hindusi oraz Murzyni w bejsbolówkach i ze złotymi łańcuchami na szyi. Patrzyli na nas nieprzeniknionymi czarnymi oczami, z których trudno było wyczytać zamiary. Nie widziałam jeszcze miejsca gdzie mielibyśmy spać, ale już czułam, że nie chcę tu być. Po zobaczeniu pokoju jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu, mimo, że z jakichś małych drzwi wyszedł wielki Murzyn i z kciukiem do góry zachwalał:
"Good room, good room!", szczerząc przy tym zęby zrobione jakby z łańcucha wiszącego na szyi. Pokojem była jakaś przeraźliwie ciasna klitka, z mikro łazienką nie pierwszej czystości i malutkim zasłoniętym okienkiem wychodzącym na jakieś rury. Dodatkowo drzwi wyglądały jakby były z tektury i wydawało się, że każdy z tych czarnych dryblasów przed chwilą spotkanych rozwali je jednym uderzeniem pięści. Nie, dziękujemy. Jeszcze się rozglądniemy.
Hindus jednak nie dawał za wygraną. Zaczął ochoczo namawiać nas do zobaczenia jeszcze jednego hostelu mieszczącego się kilka pięter wyżej. Tam podobno miało być ładniej i czyściej. Skoro już tu jesteśmy, to co nam zależy. Znów wsiedliśmy do zatłoczonej windy i po wysiadce na kolejnym piętrze znów weszliśmy w ciasne korytarze z mnóstwem drzwi i z równie podejrzanym towarzystwem. Pokoik był rzeczywiście ładniejszy, czystszy, jednak zamki w drzwiach i wielkość pomieszczenia nadal pozostawiały wiele do życzenia. Kiedy wchodziliśmy do niego to nasze bagaże tarasowały całe przejście do łazienki. Niemożliwe, żeby w Hong Kongu nie było noclegów pośrednich między 400 HKD a 100 HKD… Daliśmy się jednak namówić na obejrzenie jeszcze jednego hostelu, który był jeszcze kilka pięter wyżej. Pokoik w swej klasie był luksusowy. Na ścianie wisiała plazma, w łazience jakiś ekstra wypasiony system prysznicowy, ogólnie wystrój bardziej elegancki, ale co z tego, jak gabaryty nie różniły się niczym od pozostałych. Krzul wszedł do łazienki i musiał się schylić, żeby się zmieścić. Otwory prysznicowe (z masażami wodnymi) były rozmieszczone na suficie i ścianach, a pod tym wszystkim muszla klozetowa. Generalnie łazienka wyglądała jak kabina prysznicowa z sedesem w środku. Hindus zademonstrował, że jest tu również zamek do drzwi, jednak dla nas to była zwykła zasuwka i nadal uważałam, że pięść jakiegoś osiłka wyłamie ten lichy zameczek żywcem wyjęty z szafy.
Zdecydowanie nie chcieliśmy spędzić ostatnich dni wycieczki w klaustrofobicznym pokoiku z przygnębiającym widokiem z okna i szansą, że ktoś nam postanowi przeszukać bagaże pod naszą nieobecność. Poza tym kilka razy dziennie mielibyśmy przebywać trasę wiodącą na zewnątrz przez ten podejrzany bazarek i gnieść się w ciągle zapchanych windach? Zdecydowanie nie!
Z ulgą wypadliśmy na ulicę. Krzul jeszcze poszedł sprawdzić lokum jakiegoś Chińczyka, a ja czekając na ulicy pod sklepem jubilerskim podziwiałam piękne perły i wyraźnie widoczną wielokulturowość na ulicach. Biały człowiek nie był już taki dziwny, gdyż było ich tu wielu. Poza Białymi spotykać można było ludzi ze wszystkich chyba zakątków świata, jednak w tym rejonie miasta przeważała zdecydowanie ludność hinduska. Ta wielokulturowość była taka normalna, że właściwie nikt na nikogo nie zwracał uwagi, mimo, że wielu przedstawicieli różnych kultur wyróżniało się zdecydowanie wyglądem i ubiorem. Wreszcie człowiek poczuł się jak obywatel świata wśród swoich ;)
Gdy Krzul wrócił zdegustowany kolejnym odwiedzonym pokojem, postanowiliśmy obejrzeć jeszcze jeden reklamowany przez kogoś hostelik. Jednak kiedy próbowaliśmy wejść do kolejnego wieżowca, a przy wejściu do wind jakieś słupki zablokowały nam wjazd walizkami, zrezygnowaliśmy od razu. Wystarczy szopki, bo na tej ulicy nie znajdziemy nic ciekawego.
Snuliśmy się wzdłuż wielkich ulic w centrum Hong Kongu. Ich nazwy przypominały, że do niedawna przez długi czas była to kolonia brytyjska. Nawet ruch pozostał lewostronny, a komunikacja miejska składała się z piętrowych autobusów i tramwajów. Poza tym Brytyjczycy jednak zaprowadzili tu nieco porządku. W metrze – podobnie jak w Chinach – są strzałki, gdzie mają się ustawić wchodzący do metra, z tym, że w Hong Kongu tuż przed wjazdem składu głos z zaświatów mówi, żeby najpierw wypuścić wysiadających, a dopiero potem można wchodzić do wagonika. Ludzie się do tego stosują. Ponadto wszędzie można się dogadać po angielsku – jest to drugi, po kantońskim, język urzędowy. Powszechnym jest, że we wszystkich miejscach publicznych wiszą informacje, aby nie ignorować kataru, kaszlu, przeziębienia, a jeśli coś takiego już się przytrafiło, to należy zakładać maseczkę. Do tego też ludzie się stosują – na ulicach widać wiele osób w różnym wieku paradujących w maseczkach chirurgicznych. W ruchu samochodowym można zauważyć większy ład i porządek – wydaje się, że przepisy tutaj są jednak przestrzegane. Najbardziej rozbroiła mnie jednak tabliczka wisząca w tramwajach, z informacją o zakazie plucia przez okno i na podłogę. Nam wydaje się to tak oczywiste, że zwrócenie na to uwagi na piśmie w poważnym tonie brzmi śmiesznie, jednak władze Hong Kongu od razu próbują wyplenić barbarzyńskie nawyki braci Chińczyków przybywających z kontynentalnych Chin. Nie zdziwiłabym się już, jeśli gdzieś wyczytałabym o zakazie sikania po murach…
Przy okazji spacerów w poszukiwaniu hotelu zwiedziliśmy nieco centrum. Upał taki sam jak w Chinach, więc chcieliśmy już gdzieś się zainstalować. Postanowiliśmy wejść do właśnie mijanej agencji turystycznej. W środku siedziało około dziesięciu agentów i wszyscy podnieśli rękę z okrzykiem, żeby przyjść do nich. Po krótkiej konsternacji podeszliśmy do pierwszego lepszego faceta siedzącego bliżej drzwi i przedstawiliśmy swój problem. Człowiek dwoił się i troił bombardowany zawistnymi spojrzeniami pozostałych dziewięciu "przyjaciół". Pewnie miał dostać za nas niezłą prowizję. Jednak i tutaj najtańszy hotel, jaki mógł nam zaoferować kosztował 400 HKD. Trudno. Niech już będzie. Byliśmy zmęczeni po całonocnej podróży i chcieliśmy wreszcie odpocząć. Jednak poprosiliśmy człowieka, aby nam znalazł hotel z darmowym dostępem do Internetu. Jedną noc się prześpimy, a na następne może zabukujemy coś przez Internet. Tak też zrobiliśmy.
Następnie agent złapał nam taksówkę i podjechaliśmy pod jakiś kolejny wieżowiec. Na szczęście ten, zamiast podejrzanego ciemnego wejścia miał oszklone ściany, za którymi widniał przestronny hol. Sam hotel wydał nam się przyzwoity. Pokój, co prawda, również miał rozmiary mini, jednak był co najmniej dwa razy większy od tych w hostelach na Nathan Road. Na obszarze małego kwadratu wydzielono szybami małą łazienkę, to znaczy sedes, umywalkę i lejący się na to wszystko prysznic. W pokoju stało tylko łóżko i nic więcej się nie zmieściło. Telewizor LCD powieszono na ścianie, a na tą małą, ciasną powierzchnię wściekle dmuchała klimatyzacja. Po paru minutach odpoczywania zmarzliśmy i trzeba było dzwonić do recepcji z prośbą o wyłączenie. Widok z okna mieliśmy nędzny, bo na jakiś obskubany wieżowiec, jednak wielkie okno dawało wrażenie większej przestrzeni. Myśleliśmy, że może da się w tym hotelu wynegocjować niższe ceny, jeśli zostalibyśmy kilka nocy. Niestety nie. Co więcej, okazało się, że tylko na dzisiaj płacilibyśmy ustaloną kwotę 400 HKD, bo jutrzejsza noc byłaby znacznie droższa. Żeby dostać taką samą cenę na następne noce musielibyśmy znów załatwiać ten hotel przez agenta. Mieliśmy więc do wyboru: przepłacić tu, przepłacić gdzieś indziej lub wracać do Hindusów.
Włączyliśmy zatem komputer, połączyliśmy się z netem i rozpoczęliśmy poszukiwania hotelu na następny dzień. Postanowiliśmy poszukać czegoś w podobnej cenie, ale może ładniejszego. Niechże ostatnie dni naszej rocznicowej podróży upłyną miło i przyjemnie.
Po godzinie poszukiwań zdecydowaliśmy się zabukować hotel, który wydawał się być wyjątkowo luksusowy, a z promocji internetowej kosztował tylko lekko ponad 400 HKD. I miał podobno basen na dachu! Po obejrzeniu zdjęć, zapragnęliśmy tam zamieszkać. Jutro się przeprowadzamy, a póki co, trzeba się wreszcie wyspać.