Leżymy w pociągu z gatunku
soft sleeper. Cudem udało się zdobyć bilety do Shenzhen, skąd mamy dotrzeć bezpośrednio do Hong Kongu. Oczywiście pomogła nam Jaimie. Miało być na jutro, ale znalazło się na dzisiaj i po zakupach prezentowych wyjechaliśmy z Yangshuo do Guilin i teraz leżymy w pociągu.
Soft sleeper miał być znacznie lepszy niż
hard sleeper, ale taki się nie okazał. Nie mamy gdzie bagażu położyć nawet i trzeba było się nieźle nakombinować, aby upchnąć w przedziale nasze wielkie toboły. Jest to przedział czteroosobowy i śpimy tu z parką Amerykanów. Właśnie jesteśmy po kolacji w postaci zupki chińskiej zalewanej wrzątkiem, jedzonej widelcem i próbujemy się ułożyć do spania. Cieszę się, że mój żołądek przyjął makaron z zupki, bo najwyższy czas było coś zjeść.
* * *
Rano wstałam i nie dowierzałam, że wczoraj mało nie zeszłam z tego świata! Absolutnie żadnych negatywnych objawów nie zauważyłam. Pojawiły się dopiero nieco później, na śniadanio-obiedzie w McDonald’sie i polegały na tym, że nie mogłam w siebie wcisnąć małego
happy meala. Nie zmuszałam się specjalnie, a na pocieszenie nabyłam kociaka z kolekcji "Hello Kitty", którą akurat promowano przy zestawach dla dzieci.
Pogoda była dziś bardziej znośna. W nocy solidnie lunęło i mimo, że nadal było gorąco, to siarczysty deszcz nieco ochłodził otoczenie. Po wczorajszej przygodzie mogłabym źle znieść kolejne ekstremalne upały.
Po nabraniu sił poszliśmy po bilety do Jaimie. Zaspana do granic możliwości zjawiła się w agencji znacznie wcześniej, niż informowały godziny otwarcia i od wejścia oznajmiła nam wspaniałą wiadomość: bilety nie będą na jutro, tylko na dzisiejszy wieczór! Co prawda na ten droższy pociąg,
soft sleeper, jednak przy trudnościach związanych z ich zdobyciem nie pożałowaliśmy na nie ani juana! Przy okazji poznaliśmy jej kilkumiesięcznego potomka, który został przyniesiony przez męża. Małe skośnookie bobo. Jak to inaczej patrzy się na człowieka, kiedy poznaje się jego najbliższą rodzinę. Jaimie była synkiem zachwycona i zwierzyła się nam, że nie spodziewała się, że dziecko może dać tyle szczęścia. Posiedzieliśmy tam do odjazdu autobusu i ku uciesze rodziców pozachwycaliśmy się dzieciakiem. Po jakimś czasie zjawiła się Mei, która miała nas zaprowadzić na tutejszy dworzec autobusowy.
Pożegnaliśmy się serdecznie z Jaimie i jej rodzinką. Po wszystkich dniach spędzonych w Yangshuo, a szczególnie po wydarzeniach ostatnich 24 godzin zżyliśmy się nieco, a Jaimie dała się poznać jako wyjątkowo ciepła osoba, ciężko pracująca, aby zarobić na życie i rodzinę, wrażliwa na drugiego człowieka i skora do bezinteresownej pomocy, jeśli ktoś jej potrzebował. Udowodniła, że nie jest jedną z wielu naciągaczek, które usiłują wydusić z turysty ostatni grosz. Nie chciała nawet zwrotu pieniędzy za wór owoców, który mi przyniosła do szpitala! Ta kobieta mocno podbudowała naszą wiarę w naród chiński – będę ją zawsze mile wspominać.
Mei – kolejna przemiła osóbka – odprowadziła nas pod autobus jadący do Guilin. Naprawdę z żalem odjeżdżałam, gdyż bardzo odpowiadał mi klimat tego miasteczka. Wreszcie można było przemieszczać się na piechotę i nie odbywało się to w nadmiarze spalin samochodowych. Co z tego, że miejscowość przeludniona turystami – wreszcie Biały człowiek nie był dla nikogo dziwny i nikt się tu na nikogo nachalnie nie gapił. Poza tym dużo przyrody dookoła i przemili ludzie. Dodatkowo było to jedyne miejsce, gdzie można było płacić kartami! Okazało się, że w Chinach nie da się płacić kartą za bilety na lotnisku, ale da się nią płacić na prywatnym stoisku, na bazarku, w małym miasteczku! Chiny to jednak kraj wielu kontrastów i zadziwiających absurdów…
Do Guilin jechaliśmy około dwóch godzin, przejeżdżając po drodze przez jakieś całkowicie zalane miasto. Ludzie brnęli w wodzie sięgającej powyżej kolan, więc i samochodowe koła znikały pod wodą. Jechaliśmy na szczęście wysokim autobusem i udało nam się przejechać bez żadnych przygód, jednak chwilami już mi stawała przed oczami wizja, że nie zdążymy na pociąg do Shenzhen. W przeciwnym kierunku ustawiał się już spory korek, z zamiarem przejechania przez totalnie zalane skrzyżowanie.
W końcu dotarliśmy do hotelu. Odebraliśmy bagaże z recepcji, przepakowaliśmy toboły upychając nadmiar pamiątek wszędzie, gdzie się dało i dopychając kolanem, po czym podjęliśmy męską decyzję: spróbujemy odzyskać nasze pieniądze od oszusta Forresta – wszak 80 juanów piechotą nie chodzi!
Wymyśliliśmy niecny plan, aby zwabić go do hotelu, osaczyć i nie puścić, dopóki nam nie odda kasy. Mając numer telefonu z rachunku, Krzul zadzwonił do Forresta z prośbą o spotkanie "w sprawie wycieczki". Zachłanny chłopak zjawił się po około 10 minutach i z nadzieją, a zarazem z obawą w oczach zapytał czego potrzebujemy. Poprosiliśmy go grzecznie, aby usiadł na kanapie; Krzul usadowił się obok niego, a ja przykucnęłam na linii jego ewentualnej ucieczki, po czym wyjaśniliśmy mu powód naszego ponownego spotkania. Przypomnieliśmy mu kilka istotnych faktów i zażądaliśmy zwrotu nadpłaty. W tym momencie Chińczyk z żółtego stał się czerwony, zaczął się wiercić na kanapie, motać w zeznaniach, przez jakiś czas próbował nawet wypierać się tego, że w ogóle zapłaciliśmy dużo więcej niż inni. Byliśmy nieugięci, a Krzul z wielką cierpliwością i spokojem tłumaczył mu, że jednak powinien nam tą kasę zwrócić, jeśli nie chce, żebyśmy mu narobili "smrodu". Oznajmił nam, że on nie ma już tych pieniędzy, a to dla niego duża kwota i w ogóle… Uświadomiliśmy mu, że dla nas również jest to duża kwota i fakt, że przylecieliśmy samolotem, nie oznacza, że jesteśmy bogatymi Amerykanami, których można oskubać. Forrest widząc, że nie będzie łatwo usiłował pójść na kompromis, tak, aby każdy stracił na tym połowę: zwróci nam 40 juanów. Tylko dlaczego, to my mamy być stratni? Dlaczego w ogóle mamy mu iść na rękę, skoro z zimną krwią nas oszukał? Przecież nawet pytaliśmy przy kupnie wycieczki o obniżenie kwoty – zapierał się, że nie ma możliwości kupić tej wycieczki taniej i to co nam oferuje, to już jest TANIO. Postanowił zatem wynegocjować zwrot 50 juanów. Człowiek chyba nadal nas nie rozumiał… Zapytał jeszcze skąd wiedzieliśmy jak się nazywa i skąd wzięliśmy jego numer telefonu. Oczywiście z rachunku! Uśmiechnął się jeszcze pod nosem w zadumie nad własną głupotą.
Po półgodzinnym osaczeniu oraz długim namyśle Chińczyk w końcu sięgnął do kieszeni i wyjął zmięty zwitek banknotów. Rzucił na stół, po czym wstał bez słowa z kanapy. Zerknęłam, czy się kwota zgadza i zeszłam mu z drogi. Wybiegł czerwony na ulicę i zniknął gdzieś za rogiem.
Pogratulowaliśmy sobie sukcesu z odzyskania naszej kasy i aby ta radość nie została stłamszona ewentualną zemstą Forresta i "spółki", w jednej chwili postanowiliśmy zwinąć manatki i uciekać na dworzec kolejowy, gdzie będziemy mogli wmieszać się w tłum. Wypadliśmy z hotelu i żwawym truchcikiem pomknęliśmy w stronę dworca.
Tłum w poczekalni nie zawiódł – tradycyjnie stawił się w całej swej chińskiej okazałości. Szliśmy przez wielką halę, a większość chińskich oczu śledziła każdy nasz krok. Napotkaliśmy jakiegoś Białego plecakowca i nasze porozumiewawcze uśmiechy wyraziły więcej niż cała rozmowa. Czuł się tam podobnie jak my – obserwowany niczym jakieś dziwo. Zajęliśmy ławeczkę, a potem okazało się, że wszyscy Biali, którzy czekali na nasz pociąg, zbierali się w jednym miejscu – gdzieś obok nas. Jakiś instynkt stadny, że swój do swego ciągnie? Akurat nie mieliśmy nic przeciwko temu. Dzięki "stadu" zainteresowanie Chińczyków rozkładało się na kilkanaście osób, a nie tylko na nas dwoje.
Mimo, że jeszcze nie podstawili pociągu, do bramki ustawiła się już długa kolejka. W końcu zaczęli wpuszczać na peron – tłum nas prawie tam wniósł. W pociągu okazało się, że owszem, jest bardziej elegancki i luksusowy niż
hard sleeper, przedziały są zamykane i wiszą w nich po cztery łóżeczka, jednak szybko zorientowaliśmy się, że nie ma tam za wiele miejsca na bagaże. Nasze toboły nie mieściły się w wąskiej półce pod sufitem, a jechała z nami jeszcze parka Amerykanów (sądząc po akcencie) i miała plecaki nie mniejsze niż my. Umówiliśmy się, że zablokujemy sobie przejście i postawimy toboły na podłodze. Przy próbie wyjścia do toalety przechodziliśmy po łóżkach. Na szczęście Amerykanie okazali się sympatycznymi ludźmi, więc organizacja funkcjonowania w przedziale poszła sprawnie i bezkonfliktowo. Zdziwiło nas jednak nieco, że dziewczyna wyszła do łazienki ze szczoteczką i pastą, grzecznie umyła ząbki i wróciła przebrana w piżamkę. Jak dla mnie gimnastyka z myciem zębów pod lichym strumieniem niekoniecznie czystej wody i przebieranki nad dziurą sedesową w podłodze nie były warte zachodu. Przecież rano zakwaterujemy się gdzieś, gdzie będzie normalna łazienka i zmyjemy z siebie trudy podróży. Jednak oni dopiero zaczynali podróż. Na początku człowiek jeszcze nie przyzwyczajony do brudu; przy końcu jest już zaprawiony w bojach!
I tak pedantyczna czyścioszka i trzech brudasów zasnęło w pociągu na trasie Guilin – Shenzhen.