Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Chiny. Zaćmienie nie z tej ziemi!    Wypadki chodzą po ludziach
Zwiń mapę
2009
27
lip

Wypadki chodzą po ludziach

 
Chiny
Chiny, Yangshuo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10520 km
 
Ostatni dzień w Yangshuo. Zapakowaliśmy plecaczki i wymeldowaliśmy się z hotelu. Na ten dzień zaplanowaliśmy wielkie zakupy pamiątkowe. Skorzystaliśmy przy tym z uprzejmości Jaimie i zostawiliśmy plecaki w jej agencji. Po zakupach i tak mieliśmy do niej wrócić, gdyż ważyły się losy naszych biletów kolejowych do Shenzhen. Ruszyliśmy więc na podbój bazarku.

Miasteczko przytłaczał straszliwy skwar. Jak zwykle słońca nie było widać, ale nie było czym oddychać. Snuliśmy się po bazarku i zastanawialiśmy się co kupić sobie i rodzinie. Moim celem była chińska sukienka qipao ze stójką. Ciężko było dobrać odpowiednią, bo sukienka musiała być dopasowana, a materiał, z którego ją szyją nie jest rozciągliwy. Niemal na każdym stoisku z ciuchami takie sukienki były. Na żadnym z tych stoisk nie leżały na mnie dobrze, jednak wszystkie sprzedawczynie miały już gotowy plan poprawek, które mi zrobią, jeśli u nich kupię. Już niemal upinały na mnie szpilki, a ja sukienkę zdejmowałam i "bezczelnie" wychodziłam… Inne, aby sprzedać wmawiały mi, że leży świetnie, a to że wjeżdża do góry przy każdym ruchu lub odstaje z tyłu – to tak ma być! W końcu w jakimś sklepie znalazłam taką, która leżała jak ulał bez żadnych poprawek. Leżała tak idealnie, że sprzedawczyni chciała mnie już w niej zostawić i wysłać na miasto, żeby wszyscy się mogli pytać gdzie ją kupiłam, a ja, żebym mogła odpowiadać, że u niej. Jak się nie udało wysłać mnie w sukience na miasto, to wyjęła mnóstwo takich samych, tylko w różnych kolorach i wzorach, i namawiała, żebym kupiła jeszcze jedną w innym kolorze. Kolory i wzory były piękne, soczyste! Jednak zdrowy rozsądek wygrał – nie będę przecież kupowała dwóch takich samych sukienek (to zdrowy rozsądek i mąż tak zadecydowali – babski pęd do ciuchów i sprzedawczyni mówiły coś innego!).

Zakupiliśmy też jedwabne apaszki dla mnie i dla naszych mam, satynową pościel w chińskie wzory, kubek ceramiczny do parzenia herbaty, grę mahjongg skonstruowaną z kości i bambusa, ozdobne poszewki na poduszki i wiele innych drobiazgów. Wszystkiego kupić się nie dało, a wiele jeszcze pamiątek było godnych uwagi. Można było nawet wygrawerować swoje imię na ziarenku ryżu.

Mieliśmy jeszcze zakupić jeden wachlarz na prezent. Pamiętając, że w Pekinie za trzy wachlarze zapłaciliśmy 40 juanów, nie daliśmy się wrobić, kiedy sprzedawca zawołał za jeden… 120! Chcieliśmy od razu zbić cenę, ale człowiek się zawziął, że nie opuści. Cenę udało się zbić jedynie przy próbach odchodzenia od stoiska – ten sposób działał prawie wszędzie. W ostateczności wachlarz kupiliśmy za 20 juanów. I tak drogo, ale mieliśmy też świadomość, że jest to ostatnie miejsce, gdzie możemy kupić wachlarz, a poza tym chciałam jak najszybciej stamtąd uciekać, gdyż sklepik mieścił się na słonecznym placyku przy rzece i był pokryty blachą falistą. Poraziło mnie tam takie gorąco, że czułam, iż nie wytrzymam tam ani chwili dłużej. Miałam jeszcze upatrzoną jedną białą, bawełnianą bluzkę z długim rękawem na słońce i w zasadzie zakupy można było uznać za zakończone.

Poszliśmy więc po bluzkę. Pierwsza napotkana na szczęście pasowała, więc kupiliśmy ją szybko – ja już strasznie chciałam gdzieś usiąść. Przy okazji kupna bluzki napadła nas sąsiadka tego stoiska i koniecznie chciała, żebyśmy kupili u niej apaszkę. Kiedy oglądałam towar na stoisku obok, to już wtedy cały czas mi przeszkadzała oferując całą gamę apaszek w różnych kolorach, a kiedy wreszcie odeszliśmy z zakupami – poszła za nami. Była tak zdesperowana, aby nam coś sprzedać, że szła za nami ulicą jeszcze przez długi czas. Ponieważ zrobiło mi się lekko słabo nie zainteresowałam się już żadnymi zakupami. Jednak cena z każdym metrem spaceru spadała o 5 juanów w dół, w końcu z kilkudziesięciu spadła na około 30, co w przeliczeniu dawało atrakcyjne 15 zł za apaszkę. Postanowiłam nabyć jedną rudą, jedwabną – ja się ucieszę i kobieta się ucieszy. Poprosiłam Krzula, żeby mi ją kupił, a ja pobiegłam na ławeczkę, bo czułam, że jak zaraz nie usiądę to upadnę.

Usiadłam i stwierdziłam, że to może dlatego padam, bo dziś niewiele jadłam. Postanowiłam więc zjeść herbatniki i zapić sokiem. Jednak zamiast ulgi, po jedzeniu zrobiło mi się niedobrze… Spuściłam głowę w dół, aby dotlenić mózg i poczułam jak z każdą sekundą robi mi się coraz bardziej słabo. Okoliczni ludzie (w tym sprzedawczyni apaszek) zaczęli się interesować co się dzieje. Ktoś podobno chciał mnie nakarmić owocami, wołać pogotowie. Ja jednak byłam poza rzeczywistością, gdyż próbowałam za wszelką cenę walczyć z osłabiającym mnie coraz bardziej samopoczuciem. W końcu nadeszła chwila, kiedy zarządziłam – jest źle, potrzebny mi lekarz. Krzul pobiegł do restauracji obok, nagle znalazł się ktoś mówiący trochę po angielsku, kto zrozumiał Krzula na tyle, żeby zadzwonić na pogotowie. Po niedługim czasie przyjechała karetka, wysiadło z niej dwóch sanitariuszy i lekarz, popatrzyli mi w oczy i zarządzili, że jedziemy do szpitala…

To była moja pierwsza w życiu "wycieczka" karetką. Leżałam i próbowałam nie spaść z leżanki na zakrętach. Przy okazji puściłam im pawia na podłogę.
Wyszłam stamtąd o własnych siłach, jednak nie bardzo mogłam utrzymać się na nogach, traciłam równowagę, więc mnie położyli na nosze i zawieźli na salę. Na szczęście była pusta. Zaraz koło mnie pojawił się anglojęzyczny lekarz i po wstępnym wywiadzie postawił diagnozę: podejrzewa udar cieplny. Następnie przysłał dwie pielęgniarki w maseczkach, które wzięły się za podstawowe badania. Zmierzyły mi temperaturę, ciśnienie, glukozę, podłączyły pod kroplówkę i podstawiły wiaderko wymiotne (istna ayahuasca!), z którego korzystałam ze średnią częstotliwością raz na pięć minut. Jedna z nich się chyba uczyła, bo jakoś nieporadnie próbowała mi pobrać krew na badanie glukozy i pokłuła mnie przy tym niemiłosiernie.

W końcu zostawili mnie samą. Leżałam sobie w kolorowej pościeli i próbowałam się zrelaksować. Raz mi było zimno, a raz gorąco. Raz mi włączali klimatyzację, za chwilę musieli wyłączać. Co jakiś czas przychodził do mnie lekarz i pytał czy się poprawiło. Okazało się, że cukier jakimś cudem miałam o połowę niższy niż norma. Nic się nie poprawiało. Kiedy po trzeciej kroplówce było bez zmian – dostałam jakiś zastrzyk, po którym wreszcie poczułam się jak człowiek. Nadal jednak ledwo żyłam. Dostałam czwartą kroplówkę… piątą… szóstą… i po około pięciu godzinach byłam jak nowo narodzona! Leżałam, liczyłam kropelki w kroplówce, a kiedy już mogłam usiąść to obserwowałam jak stado mrówek wynosi z sali zdechłą szczypawkę. W międzyczasie Krzul poinformował Jaimie co mi się przydarzyło.

Zapadł zmierzch, a mnie jeszcze faszerowano płynami. Nagle do mojej sali zaglądnęła zatroskana Jaimie z wielką reklamówką owoców. Pomagała Krzulowi załatwiać formalności szpitalne i dogadać się z lekarzem, który zmienił poprzedniego, a nie znał angielskiego. Mnie odłączono już od kroplówki i zaczęłam wstawać. Jaimie naprawdę wyglądała na zmartwioną moim stanem, jednak ja już nie czułam w ogóle, że jeszcze pięć godzin temu ledwo żyłam. Czułam się, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Dobrałam się więc z zapałem do bananów i winogron, które mi Jaimie przyniosła.

Rachunek szpitalny wystawiono nam na około 700 juanów. Musieliśmy płacić z własnej kieszeni, gdyż podobno ściąganie kasy z ubezpieczenia zajęłoby kilka dni. Na szczęście po powrocie do Polski firma ubezpieczeniowa zwróciła nam równowartość całego leczenia. To było tylko około pięć godzin w szpitalu i wyszło kilkaset złotych, a co by było, gdybym musiała tam zostać dobę lub nawet kilka dni? Ubezpieczenie to jedna z najważniejszych rzeczy w podróży!

Po szpitalnej przygodzie Jaimie załatwiła nam hotel i taksówkę, która nas tam miała zawieźć. Przy okazji udało jej się zaklepać bilety kolejowe do Shenzhen, co nas bardzo ucieszyło. Umówiliśmy się, że nazajutrz przyjdziemy do niej do agencji, odbierzemy bilety, a potem Mei zaprowadzi nas na dworzec i wsadzi do autobusu jadącego do Guilin. Pożegnaliśmy się i weszliśmy do hotelowego pokoju.

Był to bardzo przyjemny hotelik w samym centrum, dosłownie rzut kamieniem od agencji Jaimie. Życie ulicy tętniło tu przez całą noc. Nie przeszkadzało nam to, tym bardziej, że w pewnym momencie wyłączyli prąd w hotelu i jedynym światłem w pokoju było to padające przez okno z ulicy. Leżałam nieco oszołomiona wydarzeniami dzisiejszego popołudnia i starałam się zrelaksować. Próbowałam też zrozumieć, czemu mnie ten udar dopadł, skoro cały czas miałam kapelutek na głowie. Może wczorajsza wycieczka rowerowa mnie wykończyła, a dzisiejszy wysiłek chodzenia po mieście dobił? Trudno powiedzieć, jednak po wymianie "oleju" Jouka mogła jechać dalej i chwała za to!

Prądu nie było dość długo. Czyżby to impresjonistyczny pokaz na jeziorze odebrał połowie miastu energię? Nie zdążyłam się nad tym specjalnie zastanowić, gdyż – nie wiem nawet kiedy – odpłynęłam do krainy snu.
Jednak nie był to ostatni dzień w Yangshuo...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (1)
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1