Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Chiny. Zaćmienie nie z tej ziemi!    Pierwszy dzień w Krainie Smoków
Zwiń mapę
2009
12
lip

Pierwszy dzień w Krainie Smoków

 
Chiny
Chiny, Pekin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 6947 km
 
Spać oczywiście nie mogłam, gdyż co przysnęłam, to budziły mnie jakieś turbulencje, które wyjątkowo przybrały na sile nad górami Ural, gdzie pobudziły już wszystkich. Nawet kilka osób wydało z siebie jakieś dźwięki, a Chinka obok mnie z przerażenia odsunęła okienko. Bardziej spodziewałam się turbulencji nad Himalajami, a tam było całkiem gładko.

Podróż zaczęła się dziwacznie, gdyż okazało się, że nic z tego co mamy na bilecie nie zgadza się. Okazało się przede wszystkim, że nie mamy miejsc obok siebie. To znaczy względnie to było obok siebie, bo dzielił nas korytarzyk. Ale nie miałam miejsca przy oknie, a zagadnięta Chinka nie chciała się przesiąść. W sumie ją rozumiem - jak ktoś dorwał miejsce przy oknie, to raczej ciężka sprawa, że się zgodzi na przesiadkę - no chyba, że jest frajerką-Jouką, która z odruchu serca wszystkim ustąpi, żeby mogli sobie siedzieć obok siebie… Nie zgadzał się również model samolotu (pewnie dlatego źle nam dobrali miejsca) i nie zgadzała się też podana na bilecie długość lotu: zamiast dziewięciu godzin lecieliśmy nieco powyżej pięciu - co akurat mnie najmniej zmartwiło. W każdym razie mieliśmy ogromną nadzieję, że na tym niedoróbki się skończyły, a samolot jest cały, sprawny i dowiezie nas na miejsce.

Po pięciu godzinach (co wydało się niezwykle krótko, jeśli człowiek z góry nastawił się na dziewięć) wylądowaliśmy wreszcie w Pekinie. Z głośnika popłynął głos, żeby zostać na swoich miejscach, bo będą nam mierzyć gorączkę. Myślałam, że to żart, dopóki nie zobaczyłam skośnookich ludzików w maseczkach, którzy przemierzając cały samolot przystawiali każdemu do czoła urządzenie, kształtem przypominające suszarkę, celem zmierzenia temperatury. Każdemu pisnęło raz, krótko, co znaczyło, że może wyjść między Chińczyków. Po tej całej akcji wreszcie postawiliśmy nogę w Azji. Zanim wyszliśmy na zewnątrz, to najpierw jeszcze musieliśmy przebyć przez kilka kolejek, oddać lub wypełnić kilka karteczek, zauważyć, że wszyscy chodzą tu w maseczkach i dopiero mogliśmy odebrać bagaż.

Wreszcie udało nam się wydostać na powietrze. Chociaż "powietrze", to za dużo powiedziane. To była mieszanka dusząco-przytłaczająca: ciężka, parna, ze sporą domieszką wszechotaczającego chińskiego smogu. Nasunęła się myśl: "Gorzej niż w dżungli!", po czym złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do naszego zarezerwowanego hostelu niedaleko świątyni Lama Temple. Spotkanie z taksówkarzem, to było pierwsze spotkanie z Chińczykiem, z którym się trzeba było dogadać. Spodziewaliśmy się, że może być z tym problem, dlatego mieliśmy przygotowany adres hostelu napisany chińskimi hieroglifami. Kierowca od razu wiedział o co chodzi, jednak, kiedy Krzul próbował go zapytać o coś prostego korzystając z naszych słowniczków, to facet nie rozumiał ni w ząb. Ichni język ma to do siebie, że źle zaakcentowane słowo może zupełnie zmienić swoje znaczenie. Przy czym akcenty są tak subtelne, że trudno się połapać jak je prawidłowo wymówić. Świetnym przykładem stopnia zakręcenia języka mandaryńskiego są wymienione w przewodniku Baedeckera możliwości akcentowania słowa "ma", gdzie znaczy mama, – konopie lub ospowatość, z kolei to koń, a – przeklinać. I wszystko proste, jasne i logiczne.

Stopień skomplikowania akcentów, różnorodność dialektów oraz fakt, że rzadko który Chińczyk mówi po angielsku sprawia, że komunikacja z tubylcami jest praktycznie niemożliwa. Nawet próby dogadania się "na migi" spełzają na niczym, gdyż chińska logika wędruje w nieco innym kierunku… Na szczęście nasz pierwszy hostel był hostelem dla typowych plecakowców zza granicy, gdzie obsługa świetnie po angielsku mówiła, zatem pomagała jak mogła w najbardziej nawet dziwacznych sprawach.

Hostel nazywał się "Candy Inn" i mieścił się niedaleko stacji metra, tuż przy słynnej lamaistycznej Świątyni Lamy (Lama Temple). Po wyjściu z taksówki musieliśmy przejść kawałek wąską uliczką, w którą taksówkarz nie chciał się już pakować, ponieważ była szerokości jego samochodu. Duchota powalała. Ciągnęliśmy swoje tobołki na kółkach w kierunku wielkiego czerwonego napisu "Hai Inn", co zdawało się być naszym hostelem. Uliczka miała najwyżej dwa metry szerokości i wraz z jej zabudowaniami zaliczała się do tak zwanych hutongów - wymierającego tworu architektonicznego charakterystycznego dla dawnych Chin. Hutongi były ciasnymi skupiskami budynków, bez kanalizacji i centralnego ogrzewania, a mieszkańcy korzystali z jednego wychodka na wspólnym podwórku. Nasza uliczka prowadząca do hostelu miała właśnie klimat takiego hutonga, gdzie widać było oznaki zamieszkania. Z niektórych bram wyglądali ciekawscy ludzie, a w jakimś okienku można było dostrzec klatkę z ptakiem lub z królikiem. Poza tym - jak się któregoś razu okazało - mieli własny wspólny wychodek! Przypadkiem trafił do niego Krzul z potrzeby… serca i szybko stamtąd uciekł. Otóż drzwi wejściowe wisiały na jednym zawiasie, a pod ścianą były trzy - nazwijmy to eufemistycznie - "toalety na kucaka", takie "kucajki" z dziurą w podłodze przedzielone jedynie ściankami działowymi i absolutnie bez żadnych zasłonek. Prawdopodobnie każdy idący ulicą mógł zobaczyć kto i co w danym momencie tam wyczynia. Tam nie było intymności. Permanentna inwigilacja!

Na szczęście nasz hostel był znacznie bardziej cywilizowany i posiadał normalne łazienki. Co prawda były one w postaci wydzielonego fragmentu pokoju, osłoniętego szybami matowymi, jednak było w nich wszystko, co potrzeba, a nawet jeszcze więcej. Po raz pierwszy w hostelu, czy nawet hotelu widziałam w zestawie szczoteczkę do zębów i maleńką, jednorazową pastkę. Jak się później okazało w większości noclegowni był taki zestaw.

Wrażenia z pokoju? Ciemno i duszno. Gdyby nie klimatyzacja, to byśmy tam wyzionęli ducha. Pokój nie miał okna. Jedyne okno, które tam było wychodziło z łazienki na mały dziedzińczyk, tak więc nie było wyjścia - musiało być non stop zasłonięte. Jednak z tą klimatyzacją też nie była taka prosta sprawa. Pilot do obsługi urządzenia był w całości po chińsku… Nie zlokalizowałam nawet przycisku ON/OFF… W końcu metodą prób i błędów udało się rozpracować pilota i nie tylko włączyć klimę, ale też ją odpowiednio wyregulować: na przykład "trzeci przycisk od lewej w drugim rzędzie uruchamia wachlowanie". W ten oto sposób udało nam się nie udusić.

Po dwugodzinnym odespaniu podróży i szoku klimatycznego postanowiliśmy wykorzystać resztki dnia i wyruszyć na zwiedzanie pobliskiej świątyni Lama Temple. Mimo, że była "tuż za rogiem", to nieco śnięci i rozmymłani zdążyliśmy tam dotrzeć na ostatnią chwilę przed zamknięciem. Nie udało się oczywiście dogadać, czy się jeszcze opłaca kupować bilety, ale postanowiliśmy zaryzykować, po czym główną bramą wkroczyliśmy dumnie na teren okazałych pagodek.

Świątynia Lamy jest jedną z najbardziej znanych świątyń lamaistycznych. Nie jest tylko muzeum, gdyż modły wyznawców lamaizmu (tybetańskiej odmiany buddyzmu) odbywają się tam przez cały czas. Składa się z kompleksu budynków poprzedzielanych dziedzińcami. W każdej świątyni znajdują się posągi Buddy, a na dziedzińcach ludzie modlą się paląc kadzidła i kręcąc modlitewnymi młynkami. To w Lama Temple znajduje się posąg Buddy o wysokości 26 metrów wyrzeźbiony w jednym pniu drzewa sandałowego. Wszędzie mnóstwo ludzi i pracowników, którzy pilnują, aby zwiedzający nie robili zdjęć wewnątrz budynków. To było nasze pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z buddyzmem i jego wyznawcami – wrażenia bardzo pozytywne.
Ciekawe są również bilety do obiektu. Składają się z typowego kolorowego biletu, do którego dołączają małą kopertkę z mini-CD z filmem o Świątyni Lamy. Ogólnie miejsce wzniosłe i magiczne; warto było to zobaczyć.

Po zwiedzaniu nadszedł czas na zakup naszej pierwszej pamiątki z Chin. Z uwagi na wszechobecne tam ciężkie, stojące powietrze postanowiliśmy, że będzie to wachlarz. Akurat pod świątynią wachlarzy było pod dostatkiem. I oczywiście kiedy okazaliśmy zainteresowanie, kobieta sprzedająca pamiątki już nas wypuścić nie chciała. Wyciągała po kolei wszystkie wzory i kolory, prezentowała skuteczność, zachwalała cenę (za jeden zawołała około 30 juanów). Im bardziej chcieliśmy się jeszcze zastanowić, tym mocniej ta cena spadała w dół. W ostateczności kupiliśmy trzy wachlarze za cenę 40 juanów. To była pierwsza lekcja kupowania w Chinach. A że pojętne z nas stworzenia to z wiedzy tej korzystaliśmy już przez cały wyjazd. W ostateczności zaopatrzyliśmy się w wachlarz ze smokami, buddami oraz drewniany, ażurkowy z drzewa sandałowego o przecudnym zapachu.

Udany, aczkolwiek wyczerpujący dzień postanowiliśmy zakończyć jakąś dobrą kolacją w jednej z tutejszych knajpek. Spacerowaliśmy zatem wzdłuż ulicy w poszukiwaniu jakiejś przytulnej i czystej restauracyjki z angielskim menu, jednak nic ciekawego się nam nie napatoczyło. W końcu, coraz bardziej postępujące zmęczenie zmusiło nas do wejścia do jakiegoś pierwszego lepszego lokalu. W środku było w miarę czysto, mieli angielskie menu, a przywitał nas uśmiechnięty chłoptaś w dresie, który okazał się kelnerem. Postanowiliśmy zbytnio nie eksperymentować, więc zamówiliśmy coś znanego i lubianego: kurczak w sosie słodko-kwaśnym. Po długiej wymianie zdań w języku angielsko-chińsko-pseudomigowym udało się wreszcie zamówić danie, które podobno ryżu nie miało. Można było co prawda zamówić osobno, ale to tak, jakby osobne danie. Zrezygnowaliśmy z tego ryżu z przeświadczeniem, że jakoś się zadowolimy samym kurczakiem w sosie.

Chłoptaś był dość przyjaźnie nastawiony i chętny, aby pogadać po angielsku, w którym to języku znał pięć słów na krzyż. Danie się robiło, a on nas zagadywał jak starych, dobrych znajomych. W międzyczasie przyniósł na stół… pałeczki. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że jesteśmy w Azji… Ja w życiu nie jadłam pałeczkami, a jestem głodna straszliwie. No trudno, trzeba będzie jakoś zaimprowizować, skoro nie ma widelca. Ale jak to… Przez najbliższe trzy tygodnie będę musiała tymi patyczkami mocować się z jedzeniem?

W końcu po około piętnastu minutach na stół wjechał kurczak w sosie słodko-kwaśnym. Na kwadratowych talerzykach, z papryczkami i innymi warzywami. Mała ilość potrawy na talerzach mnie rozczarowała, gdyż już mi solidnie w brzuchu burczało, ale lepszy rydz niż nic, więc zabraliśmy się za pałaszowanie. Z trudem złapałam pałeczki i niezdarnym ruchem sięgnęłam nimi po to coś na talerzu. Udało się nawet przetransportować kawałek do ust. I co się okazało? Kurczak z warzywami był tak bardzo słodki, że po zjedzeniu połowy tej małej ilości mieliśmy już serdecznie dość. Byliśmy przesłodzeni i zapchani. Poza tym ileż można wpakować w siebie mięsa na słodko?! Nie daliśmy temu rady. Zapłaciliśmy i z uczuciem niedosytu połączonym z mulącym przesłodzeniem zawlekliśmy się do hostelu i padliśmy jak muchy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (6)
DODAJ KOMENTARZ
kiclaw
kiclaw - 2010-08-07 22:31
Hahaha, zapowiada się ciekawie :)
Mój pierwszy raz z pałeczkami zakończył się przymusową zmianą t-shirta :)
 
zula
zula - 2010-08-07 23:10
Podoba mi sie opis !!! ...czekam na zdjęcia-pozdrawiam
 
Jouka
Jouka - 2010-08-08 00:08
kiclaw: mam nadzieję, że ciąg dalszy dorówna początkowi ;) a co do pałeczek, to chyba nie da się jeść nimi bez przygód ;)
zula: proszę bardzo - oto fotki :)
 
zula
zula - 2010-08-08 14:07
dziękuję- zdjęcia jak z ...albumu - piękne !!!
 
asku88
asku88 - 2010-08-12 00:11
piękna podróż .. czekam na zdjęcia zaćmienia .. ;)
 
Jouka
Jouka - 2010-08-12 18:09
Dziękuję! Jeszcze długą drogę musimy przebyć, aż zobaczymy zaćmienie... Ale zapraszam do zaglądania - być może będzie mała animacja z zaćmienia :)
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1