Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Chiny. Zaćmienie nie z tej ziemi!    Wielka Wyprawa na Wielki Mur
Zwiń mapę
2009
13
lip

Wielka Wyprawa na Wielki Mur

 
Chiny
Chiny, Jinshanling
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7058 km
 
UWAGA - przydługaśne, ale nie mogłam się powstrzymać... ;)


Pierwszą noc w Chinach przespałam tylko i wyłącznie dzięki potwornemu zmęczeniu. Wyłączona klimatyzacja w połączeniu z wilgocią parującą z łazienki generowały klimat iście tropikalny. Dodatkowo pilot z chińskimi przyciskami nie ułatwiał regulacji, co się kilka razy w nocy okazywało. Raz zbudziło mnie zimno z włączonej klimy, a potem drugi raz obudziła mnie duchota z wyłączonej klimy. Mimo wszystko dotrwaliśmy do rana i z ciężkim sercem zwlekliśmy się z łóżka. Chcąc zwiedzić mur trzeba było wcześniej wstać, co uczyniliśmy bardzo niechętnie.

Śniadanie zjedliśmy w tutejszym barze mieszczącym się na piętrze. Prowadziły do niego strome schody i wysoki próg. Za drzwiami, dzięki mocnemu nadmuchowi z klimatyzacji panował już klimat subpolarny. Po niecałych dwóch dniach pobytu w Chinach zdążyliśmy już zauważyć, że nadużywają tutaj urządzeń schładzających. Po prostu nie mają w tym umiaru! Wchodząc z żaru do tak wychłodzonego pomieszczenia doznawało się czegoś w rodzaju szoku termicznego. Gorsze wrażenie było, kiedy z zimnego pomieszczenia wychodziło się na duszne i parne ulice. Wydawało się, że nie ma tam czym oddychać.

Bar – jak i cały hostel – był urządzony po najmniejszej linii oporu: tanio i w stylu, który studentom-plecakowcom będzie się kojarzył z luzactwem i swojskością. Powiedziałabym, że urządzono go wręcz tandetnie. Na ścianach, jak i na suficie porozwieszane były różne flagi, kartki pamiątkowe od turystów, napisy, rysunki przemieszane z chińskimi lampionami, węzełkami i jakimiś szmaciano-wełnianymi tworami. Rzucił mi się w oczy również polski akcent. Na suficie wisiała wielka flaga biało-czerwona z autografami. Nasi tu byli! Dookoła zaś sztuczne kwiatki, jakieś serpentynki – wszystko to sprawiało wrażenie, jakby każdy przyniósł z domu co mu niepotrzebne i zawiesił w tym pomieszczeniu. Pod ścianą stał wielki panoramiczny telewizor (chyba najdroższy przedmiot w tym hostelu), obok wielki klimatyzator o wyglądzie szafy, a pod nim stolik z komputerem podłączonym do Internetu. Przy komputerze przywieszono kartkę, że "Internet jest za darmo, ale korzystamy z niego po pół godziny" - chyba, że inni pozwolą dłużej. Była tam również wieża podłączona do komputera, z której można było samemu wybrać zestaw mp3-jek, a także mała biblioteczka z anglojęzyczną literaturą podróżniczą – głównie w postaci przewodników po Chinach.

Wystrój wystrojem, jednak funkcję swoją hostel spełniał wzorowo. Można było zrobić tam pranie, a także zamówić wycieczkę na pobliskie atrakcje. Młoda kadra mówiąca po angielsku i otwarta na wszystkich przybyszów pomagała jak mogła we wszystkim. Tłumaczyli cierpliwie wszelkie zawiłości chińskiej rzeczywistości. Prosiliśmy ich również o napisanie adresów po chińsku, żeby pokazać taksówkarzowi dokąd chcemy jechać. Obsługa – szczególnie ta w recepcji – odwalała kawał dobrej roboty! A hostel był idealny na pierwsze dni aklimatyzacji w Azji, kiedy jeszcze nie wiadomo do końca gdzie i jak się ruszyć.

Siedząc w barze studiowaliśmy zachłannie menu w wersji angielskiej. Po wczorajszych kolacyjnych perturbacjach baliśmy się eksperymentować, bo w końcu trzeba było się porządnie najeść. Zamówiliśmy więc "bezpieczne" śniadanie w postaci zestawu tzw. brytyjskiego, czyli jajecznicę, tosty i herbatę o nazwie chińskobrzmiącej, której nie jestem w stanie przytoczyć, o właściwościach "na spokój ducha" – czy coś w tym stylu. Dostaliśmy do tego kawałki arbuza oraz… uwaga… widelec! Wreszcie można było zjeść dobrze, dużo i po ludzku! Zatem pierwsze chińskie (a raczej europejskie w Chinach) śniadanie uznaliśmy za udane.

Podczas jedzenia zaczęło schodzić się coraz więcej mieszkańców hostelu – głównie młodych ludzi. Wyglądali na studentów oczywiście. I tak się złożyło, że byli to sami Europejczycy, Amerykanie lub Biali innych kontynentów. W sumie nic dziwnego. W noclegowniach innego typu Biali bez znajomości języka chińskiego mieli utrudnione funkcjonowanie.

Czas leciał nieubłaganie. Należało się zebrać i ruszyć w kierunku Muru. W recepcji dowiedzieliśmy się na jakiej stacji metra mamy wysiąść i w co się przesiąść. Ubraliśmy się lekko, na głowach kapelutki, nasmarowaliśmy się kremem z wysokim filtrem i ograniczyliśmy bagaż do niezbędnego minimum. Stacja metra była tuż za rogiem głównej ulicy – jakieś 10 minut piechotą od naszego hostelu.

Kupić bilet na metro to kolejne wyzwanie, tym bardziej, że nie można nikogo o nic zapytać – po prostu nie da się dogadać. Wiedzieliśmy tylko, że mamy kupić bilet do stacji Dong Zhi Men. W końcu ktoś nam wskazał automaty biletowe.
Czas na rozpracowanie. Wybieramy na ekranie dotykowym kolor linii, którą chcemy jechać (dowiedzieliśmy się, że niebieską), a następnie nazwę stacji, na której chcemy wysiąść. Potem klikamy ilość osób dorosłych i wyskakuje podsumowanie: jadą dwie osoby, kupują dwa bilety i w sumie płacą 4 juany. Wkładamy pieniążki do dziurki i klikamy OK. Machina miele i po chwili wyrzuca bilety i ewentualną resztę. Bilet jest w postaci karty magnetycznej. Wkłada się go do czytnika przy wejściu i wyjściu z metra, także trzeba się pilnować by nie zgubić biletu, bo można mieć problem z wydostaniem się ze stacji.

Kolejna zagwostka pojawiła się, kiedy musieliśmy wybrać korytarz prowadzący do stacji: A lub B. Za Chiny Ludowe nie mogliśmy się połapać o co w tym chodzi. W końcu ktoś nam podpowiedział gdzie iść. Aby wydobyć tą informację od Chińczyka znów straciliśmy z 10 minut: aby on zrozumiał o co nam chodzi, a potem, żeby zrozumieć o co chodzi jemu. Niepewni jego odpowiedzi skierowaliśmy się w korytarz B. Zeszliśmy na peron i poszukaliśmy, czy w spisie stacji jest nasze Dong Zhi Men. Było. Na szczęście napisy były i po chińsku i po angielsku.

Nadjechał pociąg. Ustawiliśmy się przy wyznaczonych żółtych strzałkach, które kierowały do miejsca, gdzie otworzą się drzwi. Pociąg się zatrzymał, drzwi się otworzyły, a tłum wchodzących i wychodzących naparł na siebie… Wszyscy na raz. Stanęliśmy zszokowani i czekamy, aż się poprzepychają. W końcu ostatni pasażer wycisnął się z wagonu, co nam umożliwiło dopchnięcie się do tłumu wsiadających. Pociąg ruszył.

Trzeba przyznać, że pekińskie metro jest naprawdę nowoczesne. Stacje są czyste i jasne, wagoniki wydają się być nowe, a w środku diodki na rozpisce i głos informują na jakiej stacji jesteśmy lub do jakiej zmierzamy. Na całe nasze szczęście były te informacje, bo przynajmniej wiedzieliśmy kiedy mamy się przygotować do wyjścia. Już stację wcześniej zaczęliśmy się przemieszczać dyskretnie ku wyjściu. A na stacji docelowej, kiedy drzwi się otworzyły naparliśmy z całej siły na wchodzących Chińczyków. Rozpychając się łokciami i taranując głową, jak pocisk rakietowy średniego zasięgu – rozpruliśmy tłum skośnookich… Udało się wyjść! Niewątpliwy sukces i pierwsze trudne doświadczenie za nami. Tutaj powiedzenie "prawo dżungli" nabiera zupełnie nowego wymiaru. W dżungli, wbrew pozorom, porządek jest. W Chinach, za Chiny Ludowe go nie znajdziesz!

Nadszedł czas by wydostać się na powierzchnię. Ruszyliśmy za tłumem do wyjścia. Odnaleźliśmy odpowiednie, po czym krętymi korytarzami oraz długimi ruchomymi i nieruchomymi schodami wyszliśmy w miejsce, gdzie tłumy przeciskają się przez bramki. Jak już wcześniej wspomniałam, żeby wyjść z metra należy włożyć do bramki bilet, który już nie wraca, a prawdopodobnie po przekodowaniu służy następnemu pasażerowi. Udało mi się przejść za kimś przez otwartą bramkę – dzięki temu mam na pamiątkę magnetyczny bilet pekińskiego metra. Nikt z obsługi mnie nie zatrzymał, gdyż zapewne nie wiedziałby nawet jak. Krzul już wyszedł jak normalny Chińczyk.

Po wydostaniu się na ulicę, tradycyjnie stanęliśmy na środku jak zdezorientowani turyści i szukaliśmy kierunku na dworzec autobusowy. Musieliśmy wyglądać żałośnie, gdyż zlitowała się nad nami jakaś młoda Chinka i wskazała nam kierunek. Mało tego. Ona tam nas zaprowadziła! Weszliśmy na jakiś ogromny zadaszony plac, pełen autobusów, przystanków i kolejek potencjalnych pasażerów. Szliśmy jeszcze około pięciu minut, aż nasza Pomagierka wskazała autobus, do którego powinniśmy wsiąść. Spojrzeliśmy na numer, zgadzał się. Spojrzeliśmy na Pomagierkę – już jej nie było. Zniknęła tak samo szybko jak się pojawiła. Jak dobry duch, który zjawia się na krętej drodze, wyprowadza na prostą, a potem ulatnia się jak para wodna.

Autobus sprawiał wrażenie nieco sfatygowanego. Zajęliśmy dwa pierwsze siedzenia tuż za kierowcą, jednak szybko pożałowaliśmy tej decyzji, kiedy zauważyliśmy, że na całej szerokości przedniej szyby jest wielkie kręte pęknięcie. Ponieważ cały autobus zapełnił się już Chińczykami i nie było się gdzie przesiąść, pozostało nam mieć nadzieję, że ta szyba jeszcze tą podróż wytrzyma i Wielki Mur jednak zobaczymy. Od bileterki nabyliśmy dwa bilety do Miyun i rozpoczęliśmy pierwszy etap podróży na jeden z nowych cudów świata.

Po przedarciu się przez miasto wyjechaliśmy na szeroką, prawie pustą autostradę. Co jakiś czas mijały nas pojazdy typu półciężarówki wypełnione po brzegi arbuzami lub prosiakami. Ktoś z tyłu bez skrępowania zapalił śmierdzącego chińskiego papierosa, a kierowca zachłannie bawił się komórką, przez co raz po raz zjeżdżaliśmy z pasa. Zresztą nie tylko my nie trzymaliśmy się wyznaczonych pasów. Inne samochody również zdawały się jeździć po całej szerokości szosy, nie używając przy tym lusterek wstecznych lub mając głęboko w poważaniu to, co w nich widzieli. I jeszcze ta pęknięta przednia szyba…

Po około dwóch godzinach zatrzymaliśmy się na przystanku. Do autobusu zaglądnęli jacyś tubylcy wykrzykując coś w naszą stronę. Bileterka i kierowca zasugerowali nam, że to nasz przystanek. Wysiedliśmy i zostaliśmy otoczeni przez tę krzyczącą chińską grupę. Po kilku chwilach zorientowaliśmy się, że to nagabywacze taksówek właśnie usiłują nam wcisnąć swoje usługi. No cóż. Jakiś transport musieliśmy wziąć. Z uwagi na problem z dogadaniem się musiała to być jakaś taksówka, a nie na przykład busik, który być może gdzieś tam kursował i kosztował kilka razy mniej. Zaczęło się więc ostre targowanie. Cena wywoławcza to 400 juanów z Miyun do Jinshanling (miejscowości, w której wchodzi się na mur) i z powrotem. Zostało nam to schematycznie rozrysowane na kartce. Każda nasza nowa propozycja ceny spotykała się z wybuchem śmiechu strony przeciwnej. Próbowaliśmy też obśmiać ich ceny, niestety byliśmy w mniejszości i w końcu stanęło na 300 juanach w obie strony. No dobra – w końcu to taksówka – musi kosztować. Chociaż przypuszczam, że i tak nieźle nas wkręcili – przecież to łowcy turystów! Wsiedliśmy zatem do samochodu, za kierowcę dostaliśmy Chinkę w średnim wieku i ruszyliśmy w kolejną dwugodzinną podróż w kierunku Wielkiego Muru.

Chinka okazała się szaloną "kierowniczką" i zaprezentowała nam przekrój chińskiej jazdy samochodem, czyli jedziemy szybko, wyprzedzamy na trzeciego, dużo trąbimy i wymuszamy pierwszeństwo. Do tego nie do końca trzymamy się pasów, a i wyprzedzanie na zakrętach nam nie straszne. Czasami też trzeba dostać się do bagażnika, ale po co się zatrzymywać na poboczu. Wystarczy stanąć na pierwszym lepszym czerwonym świetle i na środku ulicy wydobyć potrzebne rzeczy. Ona wydobyła wodę. W bagażniku miała podręczną lodówkę, z której wyjęła trzy butelki z wodą. A właściwie z lodem (ech, te chińskie skrajności). Dostaliśmy po butelce, zielone światło się zapaliło i z piskiem opon, obijając się na zakrętach o tylne drzwi ruszyliśmy dalej.

Po półtorej godziny szaleńczej jazdy naszym oczom ukazały się góry. A góry zapowiadały rychły koniec podróży samochodem. Niedługo postawimy nogę na drugim z siedmiu cudów świata.
Kierowniczka wjechała na parking. Zapłaciliśmy jej połowę ustalonej ceny i rozpoczęliśmy trudną konwersację na temat "co dalej?". Po wielu perypetiach językowych ustaliliśmy, że około godziny 16:00 (a była 11:00) dotrzemy murem do miejscowości Simatai. Tam będzie czekała na nas w samochodzie na parkingu i po dotarciu do Miyun zapłacimy jej drugą część. Zapisała nam na kartce numer rejestracyjny samochodu (zeszło nam trochę, zanim połapaliśmy się co nam zapisała) i numer swojej komórki – tak na wszelki wypadek, po czym wypuściła nas na teren zwiedzania. Obeszliśmy kilka stoisk z pamiątkami, nabyliśmy dwie koszulki z nadrukiem Wielkiego Muru z przodu i obszerną informacją o nim spisaną na plecach, kupiliśmy bilety i weszliśmy za bramkę.
Tam się pojawiły dwie możliwości. Wjeżdżamy kolejką linową na mur lub wchodzimy okrężną drogą na piechotę. Kolejkę mieliśmy za kilkadziesiąt juanów i około 15 minut, a piechotka kosztowałaby nas zero juanów i co najmniej godzinę. Trudno – czas kosztuje, a ponieważ nie mieliśmy go zbyt wiele, to pojechaliśmy kolejką. Wisząc w wagoniku z wiercącym się Krzulem kilkadziesiąt metrów nad górami, obiecałam mu, że do następnej kolejki linowej wsiadamy osobno!
Wreszcie nadeszła wiekopomna chwila! Nasze stopy dotknęły największej budowli świata wzniesionej przez człowieka!


--------------------


Wielki Mur budowano w sumie przez ponad 1700 lat. Pierwsze jego fragmenty powstawały już w VI wieku p.n.e., ale były to wtedy budowle przygranicznej ludności zwaśnionych królestw, nie połączone ze sobą, lecz ustawione osobno w celu ochrony ich krajów przed najazdami wroga. W III wieku p.n.e. król państwa Qin zjednoczył walczące królestwa przez podbój wszystkich krajów po kolei, w następstwie czego powstało jedno państwo o scentralizowanej władzy. Następnie ów król ogłosił się pierwszym cesarzem w historii zjednoczonych Chin znanym jako Qin Shi Huangdi, co znaczy Pierwszy Cesarz. Postanowił więc, że wyburzy wewnętrzne mury dzielące podbite kraje, a zewnętrzne pozostałości budowli połączy w jeden wielki mur, który zapewni bezpieczeństwo krajowi, a swymi rozmiarami pokaże światu wielkość i potęgę władcy. Za jego panowania pracowało przy murze w sumie ponad milion ludzi. Kto śmiał się władcy sprzeciwić w czymkolwiek był skazywany na dożywotnie roboty, a tego, który mimo to nadal się buntował, zasypywano żywcem w nowopowstającej budowli.

Według legendy, cesarz dowiedział się od czarownika, że mur nie będzie trwały, jeśli nie spocznie w nim 10 tysięcy osób. Nie jest wykluczone, że cesarz spełnił wymagania przepowiedni… Mur nazwano między innymi najdłuższym cmentarzem świata.
Ostatecznie, przez wszystkie wieki do budowy muru zaangażowano blisko 70% obywateli Chin, z czego zmarło ponad milion ludzi nie wytrzymując pracy ponad siły. Pracowali robotnicy, chłopi, żołnierze oraz przestępcy, których w ramach odbywania kary zaprzęgnięto do katorżniczej pracy.

Nie mogę się oprzeć, żeby nie zacytować tutaj słów Ryszarda Kapuścińskiego: „Zawsze ilekroć ogląda się martwe już świątynie, pałace, miasta, rodzi się pytanie o los ich budowniczych. O ich ból, połamane kręgosłupy, oczy wybite odpryskami kamienia, reumatyzm. O ich nieszczęsne życie. Ich cierpienie. I wtedy rodzi się pytanie następne – czy te cuda mogłyby powstać bez owego cierpienia? Bez bata dozorcy? Bez strachu, który jest w niewolniku? Bez pychy, która jest we władcy? Słowem, czy wielkiej sztuki przeszłości nie stworzyło to, co jest w człowieku negatywne i złe? Ale jednocześnie, czy nie stworzyło jej przekonanie, że to, co w nim negatywne i słabe, może być przezwyciężone tylko przez piękno, tylko przez wysiłek i wolę jego tworzenia? I że jedno, co się nigdy nie zmienia, to jest kształt piękna? I żyjąca w nas jego potrzeba?”…
Ten sam cesarz zebrał również kilkaset tysięcy robotników, aby wybudowali mu grobowiec i Terakotową Armię w Xi’an (ale o tym będzie opowieść w innym rozdziale).

Wielki Mur bez wątpienia wywiera piorunujące wrażenie. Ma 9 metrów wysokości i 5,5 metra szerokości. Co około 100-250 metrów stoją wieżyczki. Długość nie jest do końca ustalona, gdyż od czasów pierwszej budowy mur był wiele razy przerabiany, gdzieniegdzie stoją fragmenty murów równoległych, dodatkowo ma liczne odgałęzienia. Poza tym wije się między górami i do końca nie wiadomo kto i jak obliczał długość. Z danych satelitarnych wynika, że mur ma 8851,8 kilometra długości, z czego blisko 6260 kilometrów jest murem właściwym – zbudowanym przez człowieka, natomiast reszta to naturalne przeszkody typu góry i rzeki. Dotarłam jednak do informacji, że w 1990 roku pewien Chińczyk przeszedł cały Wielki Mur i jego pedometr wskazał 6700 kilometrów. I bądź tu mądry…
W każdym razie wbrew wszelkiemu przekonaniu budowli nie widać z kosmosu, a z odległości, z której jest widoczna widać równie dobrze autostrady i domy.

Mur od początku miał pełnić rolę obronną, lecz nie raz był skutecznie forsowany przez armie nieprzyjaciela. W praktyce sprawdzał się bardziej jako ochrona Jedwabnego Szlaku i zapewniał bezpieczeństwo handlarzom i ich profesji. Umożliwiał również wcześniejsze ostrzeganie przed zmasowanymi atakami: w wieżach sygnalizacyjnych w nocy był zapalany ogień, natomiast w dzień wypuszczano dym. Dzięki takim znakom w błyskawiczny sposób wiadomość o nadchodzącym ataku docierała do osób zainteresowanych.


--------------------


Po murze chodzili już inni turyści i miejscowi. Długo nie nacieszyliśmy się kontemplacją miejsca, gdyż przerwali go jacyś tubylcy. Od razu nas zagadnęli po angielsku skąd jesteśmy. Nasza odpowiedź zachęciła ich do dalszych pogawędek, a kiedy już poczuli się naszymi "przyjaciółmi" przeszli w końcu do konkretów. Oczywiście nie chodziło im o zawieranie przyjaźni, tylko o zarobienie na nas. Ci akurat chcieli koniecznie zaoferować nam zdjęcia i widokówki z Wielkim Murem. Szli za nami przez jakiś czas i próbowali wcisnąć towar. Krzul im grzecznie, ale stanowczo odmówił mówiąc, że ma swoje zdjęcia. To ich nie zniechęciło, szli za nami dalej. Dopiero energiczny nasz protest wyrażony ze złością sprawił, że przyczepy się odczepiły.

Szliśmy zatem dalej robiąc masowo fotki. Po obydwu stronach muru ciągnęły się rozległe lasy i góry, nad którymi wisiała mgła. Utrudniała nam ona widoczność, jednak mimo to gdzieś w oddali majaczyły góry, po których wznosił się i opadał Wielki Mur. Do Simatai – celu naszej wędrówki mieliśmy przejść 30 wieżyczek. Mieliśmy niecałe 5 godzin do spotkania z Kierowniczką, więc po otrząśnięciu się z pierwszych wrażeń ruszyliśmy w kierunku miasteczka.

Początkowo droga była łatwa, powierzchnia gładka, lekkie wniesienia. Im więcej wieżyczek przeszliśmy tym trudność wzrastała. Wzniesienia były dużo bardziej strome, wdrapywało się na nie po rozwalonych schodkach, w których ruszały się cegły, gdzieniegdzie mur był tak rozsypany, że trzeba było zejść z niego i kawałek przejść dołem. Krajobrazy dookoła nie zmieniały się, jednak zmęczenie było tak wielkie, że zwracało się na nie uwagę tylko w czasie odpoczynków i to dopiero po uregulowaniu oddechu.
Po około dwudziestej wieżyczce natknęliśmy się na gruntowny remont muru. Robotnicy uwijali się, a wory z cementem donosiły im osiołki. Przejść tam było trudno. Inny rodzaj trudności napatoczył się na całkiem odremontowanym fragmencie, gdzie zrobiono gładką nawierzchnię na dużym spadku. Stwierdziłam, że najbezpieczniejszym sposobem zejścia z tego będzie dreptanie w kucki.

Co jakiś czas zaczepiała nas ludność tubylcza z odwiecznym pytaniem "Skąd jesteście?". Potem wielu z nich wykrzykiwało w radości "Aaa, Poland!" – jakby ich przodkowie stamtąd pochodzili, po czym często wymieniali nazwę stolicy Polski. Przypuszczam, że wielu z nich nawet nie kojarzyło gdzie ten kraj leży. Zdarzały się pytania na jak długo przyjechaliśmy lub jak długo już tu jesteśmy. Opowiadali, że po tej stronie muru są Chiny, a po drugiej Mongolia. Opowiadali skąd są i potrafili towarzyszyć tak wiernie przez długą drogę po murze. Dwie kobiety z Mongolii przyczepiły się do nas w ten sposób i nie mogliśmy się ich pozbyć przez co najmniej pół godziny. Chciały mi koniecznie pomagać we wchodzeniu na strome schody, a potem w schodzeniu z nich, ciągle podkreślały jak to strasznie ciężko się tu chodzi i że to jeszcze strasznie daleko do Simatai, a niedługo będzie jeszcze straszniej. W końcu zaproponowały, że pokażą nam drogę na skróty. Trzeba tylko zejść z muru i dolinką obejść go skrótem do Simatai. Krzul zapytał za ile chcą nam tą drogę pokazać. Chciały, żebyśmy od nich kupili pamiątkę za 100 juanów, czyli około 50 zł, np. zestaw kolorowych pałeczek w ładnym etui. Pałeczki co prawda ładne były, ale nie sądzę, żeby w Chinach kosztowały aż tyle. Tym bardziej, że na murze jest kilkukrotne przebicie. Podziękowaliśmy im i poszliśmy dalej. One za nami. Przydały się jednak te Mongołki, gdyż można było u nich kupić wodę. Nam się już kończyła, więc z pięciu juanów wytargowaliśmy na cztery. Przy okazji zabierały puste plastikowe butelki. Normalnie woda kosztowała nie więcej niż dwa juany. Niestety to był produkt pierwszej potrzeby, więc nie było miejsca na sentymenty, trzeba było kupić.

Poszliśmy dalej. Mongołki cały czas szły za nami. Co jakiś czas coś opowiadały i dyszały pokazowo, podkreślając jak tu ciężko się idzie. Zaczęły nagle brać Krzula na litość, żeby zobaczył jaka ja jestem zmęczona, a tam dalej będzie gorszy teren. Odmawialiśmy im przez jakiś czas, w końcu zaczęłam im okazywać zdenerwowanie, że nie chcę pomocy przy wchodzeniu na schody, a poza tym chcemy iść trudniejszą drogą. Kupiliśmy od nich kolejną wodę i odczepiły się wreszcie.

Znowu szliśmy sami i mogliśmy się skupić na widokach, miejscu i własnym zmęczeniu. Zawzięłam się jednak i postanowiłam, że dojdę do Simatai MUREM – bez względu na to jak ciężko będzie potem. Chyba to ich namawianie na skróty wywarło na mnie skutek odwrotny do zamierzonego. Na czworakach, po schodach ułożonych na niemal pionowej ścianie wdrapywałam się zawzięcie i obiecałam sobie, że za nic się nie poddam!

Turystów widzieliśmy coraz mniej. Było coraz więcej momentów, kiedy szliśmy zupełnie sami, a dookoła żywej duszy nie było. Również nagabywaczy było mniej – widać możliwość przejścia na skróty tutaj już zanikła. Spotkaliśmy tylko dwie kobiety. Jedna młodsza w typowym dla Chin stożkowym kapelutku, a druga starsza bez zębów i bez ręki. Obydwie handlowały pamiątkami, Coca-Colą w puszce (zupełnie niepraktyczne w wędrówce) i… piwem. Przy tym wysiłku i w tym klimacie to piwo chyba tylko po to, żeby całkowicie paść. No nic. Kupiliśmy od babci wodę, oddaliśmy puste butelki, z których ucieszyła się chyba bardziej niż z kupna wody i szliśmy dalej. A babcia za nami. Pięćdziesiąt metrów przed nami wędrowała ta młodsza w kapelutku. Niewiadomo kiedy nadejdą następni turyści, więc wolała być w pogotowiu. W końcu i one się odczepiły widząc nasz brak zainteresowania. Babcia błysnęła jeszcze dziurawym zgryzem i została z tyłu zrezygnowana.

Nagle gdzieś w oddali, jakieś cztery wieżyczki od nas, zobaczyliśmy budynek. Z wielką nadzieją, że to nasz cel wędrówki ruszyliśmy z werwą w tamtym kierunku. Droga jakby się polepszyła i w żadnym wypadku nie sprawdziły się przekonywania Mongołki, że dalej będzie gorzej. Tamte fragmenty były zdecydowanie najcięższym miejscem. Już było po godzinie 16:00, a o tej porze mieliśmy się spotkać z Kierowniczką. Czas dotarcia na miejsce oszacowaliśmy na co najmniej godzinę. Zastanawialiśmy się, czy będzie jeszcze na nas czekać. No w każdym razie powinna, bo szykuje jej się niemały zarobek.

Kiedy już zbliżaliśmy się znacząco do budynku, na 28 wieżyczce spotkaliśmy człowieka. Myśleliśmy, że to kolejny nagabywacz. A ów człowiek daje nam do zrozumienia, że aby przejść dalej musimy kupić kolejny bilet… Żart jakiś? Przecież już kupiliśmy. Facet miał wielki plik biletów takich samych, jakie już nabyliśmy, miał też krótkofalówkę i wyglądał rzeczywiście na biletera. Ale na 28 wieżyczce?! Tuż przed Simatai?! Tak ni w pięć ni w dziewięć? Pomyśleliśmy, że tamte nachalniaki przynajmniej po angielsku się nauczyły… Ten potrafił tylko powiedzieć "money". Pojawiła się też jakaś kobieta – też z krótkofalówką i oboje przekonywali nas, że tutaj musimy kupić bilety na wejście do Simatai, albo wracać 28 wieżyczek do Jinshanling. To się kupy nie trzymało, bo skoro się weszło na mur, to gdzieś trzeba z niego zejść. A nikt nam nie mówił, że przed Simatai trzeba będzie jeszcze raz płacić tyle samo! Tłumaczyli nam to po chińsku, więc najpierw udawaliśmy, że nie rozumiemy o co mu chodzi, potem usiłowaliśmy mu powiedzieć, że nikt nam nie mówił, że na tym odcinku trzeba kupić dwa razy bilet, a kiedy i to stało się zbyt skomplikowane do przekazania, a rozmowa w stylu: "– Money! – rzecze on. – No money! – odpowiadamy." nie przynosiła rezultatu, Krzul w desperacji wyjął z plecaka nasze kilkanaście pogniecionych kartek A4, na których spisaliśmy mini słownik polsko-chiński. Z przerażonymi minami – zrozumiałymi w każdym miejscu na ziemi, jako że zaraz będzie histeria, albo atak, albo jedno i drugie naraz – odnaleźliśmy potrzebne słówka i daliśmy mu do przeczytania. W tym momencie nie wiem, czy w końcu zrozumiał o co nam chodzi, czy go wzruszyło, że jesteśmy tak przygotowani, czy nie miał pomysłu na dalsze przekonywanie nas, machnął ręką w geście "dobra, idźcie dalej". Z niedowierzaniem, odpowiedzieliśmy im po chińsku "dziękujemy" i myknęliśmy szybko z tej wieżyczki, żeby się przypadkiem nie rozmyślili. Natomiast ludzie ci, również zebrali się, zeszli z muru i zniknęli gdzieś w zaroślach. Przez całą dalszą drogę zastanawiałam się, czy to nie byli jacyś oszuści… Miejsce na handel biletami było osobliwe, poza tym nikt nas o tym nie uprzedził, a kiedy puścili nas dalej, to zamiast czekać na kolejnych wędrowniczków, to oni sobie poszli. Bardzo to wszystko tajemnicze. Może to też był rodzaj nagabywaczy?

W zamyśleniu doszliśmy do rzeki. Tuż za rzeką widać było nasz budynek, do którego prowadziły strome schody. Jednak, aby tam dotrzeć musieliśmy zejść na dół, po metalowych, małych schodkach (przystosowanych chyba na chińskie małe nóżki) do drewnianego mostka wiszącego wysoko nad rzeką. Jak ja kocham takie mostki, które przy każdym kroku dyndają jak huśtawka! Mam wybór: albo przechodzę, albo wracam do Jinshanling. Zgadnijcie co wybrałam…

Krzul przeszedł pierwszy. Nie chciałam z nim wchodzić, bo już z doświadczenia wiem, że jak idę z Krzulem, to wszystko dynda jeszcze bardziej. A mostek wisiał naprawdę wysoko. Przeszedł więc – za nim wkroczyłam ja. Starałam się iść szybko, lekko i nie patrzeć w dół. Jak zwykle do tej pory – udało się i tym razem. Więcej było paniki niż to wszystko warte.
Na końcu mostka stało krzesełko. Puste na szczęście. Ale wyglądało na takie, na którym siedzi kolejny "ściągacz juanów". Za co tym razem kazałby sobie płacić, gdyby tam był? Na szczęście nie dowiedzieliśmy się. Teraz czekała nas wspinaczka po wysokich, stromych schodach, które z drugiego brzegu rzeki wyglądały znacznie lepiej. No to poszliśmy.

Znów podejście na czworakach, z przyduszającą zadyszką. Przy którymś z kolei odpoczynku (których teraz robiliśmy wyjątkowo dużo) dogoniła nas grupka Amerykanów – też na czworakach – rzucając "faki" z wysiłku. "Skoro młodzi faceci tak to znoszą, to chyba nie jest ze mną aż tak źle…" – pomyślałam i znowu nabrałam trochę werwy. Dosiedli się do nas i dyszeliśmy wszyscy razem w niemym poczuciu wspólnoty. Przy okazji dowiedzieliśmy się od nich, że ostatni autobus z Miyun do Pekinu odjeżdża o 18:30. Było już grubo po 16:00, więc szybko poszliśmy dalej. Jeszcze kilka schodów i będziemy prawie w samochodzie. Budynek nie był daleko, jednak droga do niego, cały czas po wysokich schodach, wydłużała czas dotarcia kilkukrotnie. Ostatnie schodki przebyłam prawie pełznąc na brzuchu, ale jakaż była satysfakcja, kiedy wreszcie zeszłam z muru w miejscowości Simatai! Wreszcie nie ma schodów, nie idzie się pod górę, a w ramach rozpierającej radości można było przejechać się na uprzęży po linie wysoko nad rzeką (z czego Amerykanie z entuzjazmem skorzystali). Taka radosna adrenalina wykrzyczana podczas przejażdżki w powietrzu byłaby na pewno świetnym doświadczeniem. Niestety byliśmy już sporo spóźnieni i wisiała nad nami bardzo realna szansa, że na ten ostatni autobus do Pekinu nie zdążymy. Zrezygnowaliśmy więc z zabawy i zeszliśmy pospiesznie na parking.

Po około 15 minutach marszu byliśmy na miejscu. Jakaż ulga, że samochód jednak czekał. Wsiedliśmy, jakimś cudem udało się wyjaśnić Kierowniczce, że niedługo mamy ostatni autobus do Pekinu, a ona jakimś cudem to zrozumiała, po czym ruszyliśmy z piskiem opon. Czasem chiński styl jazdy jednak się przydaje. Jechaliśmy jak karetka pogotowia, tyle, że bez sygnału. Mknęliśmy po krętych szosach, wyprzedzaliśmy na trzeciego, trąbiliśmy nieustannie, ale na autobus zdążyliśmy. Zaparkowała tuż przed samym autobusem, który właśnie odpalał silnik. Zapłaciliśmy jej ustaloną kwotę plus napiwek za dowiezienie na czas, pożegnaliśmy się ze szczerymi uśmiechami i pobiegliśmy do autobusu, który już niemal zamykał drzwi. Uff… Zdążyliśmy. Kierowniczka się dobrze spisała i wydawała się być naprawdę zachwycona napiwkiem. Należał jej się. Teraz trochę odpoczniemy w autobusie.

Ciemność zawisła nad nami, zaczął padać deszcz. W autobusie zrobiło mi się zimno, więc przykryłam się kurtką przeciwdeszczową i przysnęłam. Przy okazji poczułam straszny osłabiający głód, który musiałam trochę oszukać paczką ciasteczek. Byle tylko dotrzeć do hostelu. Cały dzień wędrowaliśmy po wysokich górach, w straszliwym zaduchu. Bez słońca, ale w temperaturze bliskiej 40 stopni Celsjusza. Przeszliśmy około 7-8 kilometrów w górę i w dół. Wypiliśmy kilka butelek wody i jedliśmy dziś tylko śniadanie. Widać zdobywanie cudów świata też musi być okraszone jakimś dużym poświęceniem. Machu Picchu w Peru zdobywaliśmy nawet bez śniadania, w piekącym słońcu, gryzieni przez setki muszek. I co? Niczego nie żałuję. Warto było to wszystko zobaczyć i stwierdzić samemu, że nie bez powodu nazywają je Cudami.

Po około dwóch godzinach dotarliśmy do Pekinu. Czekały nas jeszcze korki w mieście, ale po raz pierwszy korki nie wydały mi się uciążliwe. Mogliśmy się przypatrzyć z bliska ulicom, a i wysiadać się za bardzo nie chciało. Chociaż – nie powiem, bardzo chętnie bym się już położyła. Wysiedliśmy w końcu i zawlekliśmy się do metra. Nogi po dwugodzinnym odpoczynku w autobusie dopiero teraz poczuły całodniowy wysiłek i zaczęły odmawiać posłuszeństwa – szczególnie na schodach. Udało się wreszcie dotrzeć do hostelu. Z wielką przyjemnością wskoczyłam pod prysznic, Krzul w tym czasie poszedł zamówić jiao zhi – chińskie pierożki z mięsnym nadzieniem. Dostaliśmy do tego drewniane pałeczki, ale tym razem nie było obawy przed ośmieszeniem, gdyż kolację zjedliśmy w pokoju (w barze nie było już miejsca). Mieliśmy widelce, jednak aby przetrwać w Chinach wypadało nauczyć się jeść pałeczkami. W związku z tym nieporadnie zjedliśmy pierożki, po czym ustawiliśmy klimatyzację i zasnęliśmy twardo.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (25)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2010-08-08 14:33
dobrze ,że długi opis bo bardzo ciekawy ...choć zmęczyłam się wędrówką także !
zdjecia fantastyczne !
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1