Z samego rana zwlekliśmy się z wysokiego łóżka, Krzul poszedł uiścić śmieszną opłatę. Facet jeszcze dopominał się paszportu, ale że była zmiana warty, a babka już się nie upominała, to olaliśmy ich i cały ten hotel. Wściekła, niewyspana i oburzona wszystkim, co mnie tu spotkało zeszłam na dół nawet się nie żegnając. Na dole przynajmniej miła odmiana i busik znów był elegancki, z eleganckim kierowcą. Dotarliśmy na lotnisko. Tu jeszcze czekała nas przeprawa przez budki celne, żeby zarejestrowali, że opuszczamy kraj i skierowaliśmy swe kroki do samolotu.
Wielki Airbus A340 Swissa otworzył swe wrota i pasażerowie zaczęli się upychać po siedziskach. Przykro przechodzić przez
business class ze świadomością, że zaraz się usiądzie na miejscu trzy razy ciaśniejszym. Mieliśmy miejsce, gdzie za nami, tuż za ścianką była toaleta. Z jednej strony dobrze, bo blisko, a z drugiej okazało się to być stresującym przeżyciem. Kiedy udawało mi się w końcu zasnąć, nagle ktoś spuszczał wodę, która z wielkim hukiem i zasysaniem budziła mnie i wprawiała w przerażenie.