Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Peru. Od turystyki do magii.    M jak Miraflores, Mundial, Masakra...
Zwiń mapę
2008
20
lis

M jak Miraflores, Mundial, Masakra...

 
Peru
Peru, Lima
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21296 km
 
Obudziliśmy się jak dla mnie zbyt wcześnie rano. Czułam się jakaś zmęczona, ale chcąc przed wylotem do Santiago jeszcze zobaczyć ocean i okolicę trzeba było się zmusić. Śniadanko - jak wszędzie - kontynentalne. Był nawet sok, ale coś chyba z nim było nie w porządku - wolałam nie pić do końca. Po śniadaniu jak zwykle złożyliśmy bagaże w depozycie i poszliśmy na zwiedzanie terenu.

Było wcześnie rano, toteż nad Limą tradycyjnie unosiła się garua, czyli coś w rodzaju niskich chmur lub mgły. Wyszliśmy zza zakrętu wprost na górę, u podnóża której rozlewał się szeroko ocean. Wszędzie dookoła nas, po alejkach bardzo zadbanego parku ludziska uprawiali poranną gimnastykę. Biegali, jeździli na rowerach, deskorolkach, inni ćwiczyli mięśnie brzucha na jakichś ławeczkach, niektórzy z wielką deską surfingową zasuwali popływać w oceanie. Wszędzie wokół stały ładne budynki, niskie lub wieżowce - zupełnie nie przypominało to tej Limy, którą pamiętałam z przejazdu taksówką, gdzie domki prawie się waliły, a klimat przypominał raczej prowincję niż stolicę. Miraflores okazało się naprawdę ekskluzywną dzielnicą. Ogólnie wyglądało to tak, jak na komputerowych projektach nowych polskich osiedli, gdzie jest pięknie przystrzyżona trawa, dużo drzew, obok jakiś staw, a dookoła relaksują się mieszkańcy na spacerach i wszyscy są uśmiechnięci. Z tym, że ten widok był prawdziwy. Wieżowce wyglądały jak luksusowe hotele z widokiem na ocean. Przypuszczam, że w każdym znajdował się przynajmniej jeden basen gdzieś na dachu.

Postanowiliśmy jakoś dostać się nad ocean. Jak dotąd znajdował się cały czas gdzieś w dole, gdzie nie pozwalała zejść wysoka, pionowa skarpa. Krzul zaczepił po hiszpańsku kilka biegających osób, aby się dowiedzieć jak się dostać na dół. Okazało się, że żadna z owych osób po hiszpańsku nie gadała, a kiedy udało się zagadać po angielsku, to nie mieli pojęcia jak się na dół schodzi. W końcu od sprzedawcy owoców dowiedzieliśmy się którędy tam zejść. Kupiliśmy przy okazji u niego wachlarz maleńkich bananków i owoc w zielonej skórce, który się nazywa chirimoya, po czym udaliśmy się w dół, nad wielką wodę.

Planowaliśmy zjeść obiad na pomoście nad oceanem, jednak ceny były oszałamiające, a dodatkowo płaciło się za miejsce. Knajpa była wyjątkowo burżujska, chyba byśmy się tam dobrze nie czuli w otoczeniu facetów w garniturach od Armaniego i zestawem ochroniarzy rodem ze służb specjalnych... Wyszliśmy stamtąd szybko i posiłek skończył się na naszych małych banankach.

Posiedzieliśmy trochę nad oceanem. Plaża składała się z kamieni, między którymi świeciły bielą maleńkie krabiki, albo ich wylinki. Masowo chyba chciały iść do wody, ale nie zdążyły, zaplątały się w kamienie i wyschły na słońcu. Albo wielka fala je wyrzuciła, po czym zaplątały się w kamienie i tak już zostały. Albo - co wydaje mi się najbardziej prawdopodobne - urosły i postanowiły zrzucić stare ubranko. Za to na kamieniach przy burżujskiej knajpie maszerowały dostojnie wielgachne, pomarańczowe krabiska. Przeszliśmy się kawałek po plaży wsłuchując się w huk ogromnych oceanicznych fal i kamieni plażowych, które te fale turlały generując dodatkowe decybele. Surferzy walczyli z falami na deskach, fikali jakieś koziołki. Miałam wrażenie, że w tej dzielnicy ludzie nie pracują, nie muszą. Oni tylko wydają pieniądze i oddają się przyjemnościom. Przecież był dzień powszedni, a oni masowo w południe uprawiali sporty wszelakie. Nagle zapragnęłam tam zamieszkać...

Późnym popołudniem mieliśmy samolot do Santiago de Chile. O godzinie piętnastej pod nasz hotelik miał podjechać ten sam taksówkarz, który wczorajszego dnia nas tutaj przywiózł. Przyjechał on swoim czarnym błyszczącym samochodem z półgodzinnym opóźnieniem. I znów w nieskazitelnie białej koszuli i pod krawatem.

W Santiago de Chile planowaliśmy nocleg w czterogwiazdkowym hotelu przy lotnisku - tym samym, co przy wyjeździe z Chile. Cieszyłam się, bo śniadania tam są wspaniałe! I tak obfite i smaczne, że nie wiadomo co jeść! Kiedy dolecieliśmy do Santiago okazało się, że ów hotel jest cały zajęty! Nie ma też miejsc w droższym hotelu tuż przy wejściu na lotnisko. Nie ma też miejsc w hotelach położonych gdzieś w centrum miasta... Wybiła północ, a my wciąż stoimy przy stoisku z hotelami i NIC. Facet dzwoni po hotelach, które ma w spisie - nigdzie nie ma miejsc. Okazało się, że w ten weekend odbywa się w Santiago... mundial kobiet w piłce nożnej!!! Załamałam się. Nie dość, że dzisiaj, nie dość, że masowa impreza, to jeszcze kobiety i piłka nożna?! Brzmi to wręcz nieprawdopodobnie! Po obdzwonieniu kilku kolejnych hoteli facet w końcu wyciąga skądś jakąś śmieszną wizytówkę i mówi, że ten hotel nie jest ładny, ale tam pewnie będą miejsca. Po uśmiechu, jaki puścił do kolegi, wyglądzie wizytówki i informacji, że tam na pewno miejsca będą stwierdziłam, że hotel musi być wyjątkowo nieciekawy, mimo że na wizytówce miał trzy gwiazdki. Miejsca były. Nie mieliśmy więc wyjścia - trzeba było się tam zakwaterować na tę jedną noc. Jednak można było płacić tylko gotówką, co nas zmusiło do użycia karty kredytowej w bankomacie, ponieważ ostatnie pieniądze wydaliśmy na podatek lotniskowy w Limie. Hotel kosztował 50 dolarów za pokój. Przy okazji załatwiliśmy sobie transport tam i z powrotem - przynajmniej ta część oferty była na pewno w porządku.

Mały, elegancki busik zawiózł nas na miejsce. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Na środku jakiegoś placu stało coś budynkopodobnego, jakby z tekturki, kolorowe, z jakimiś rysunkami na ścianach. Wyglądało to jak jakiś barak lub hotelik na godziny. Z niedowierzaniem wysiadałam z busika, a inni pasażerowie z niedowierzaniem wyglądali przez okno... Pocieszyłam się, że może z zewnątrz nie wygląda, ale może w środku będzie lepiej. No jakoś nie było - ten sam styl. Wszystkie kolory świata w jednym pokoju. Cieniutkie szyby w oknach - a nawet witrażyki... Wyglądało to bardzo tandetnie, a pościel była z rodzaju tych niepewnych. Facet w recepcji też wyglądał jak cały ten hotel i usilnie domagał się numeru paszportu. Krzul go zbył, że jest środek nocy, my jesteśmy zmęczeni, a jutro musimy wcześnie wstać. Dał spokój, jednak upomniał, żeby rano koniecznie numer paszportu podać. Przy okazji zgarnął od chłopaczka z pokoju obok 18 dolarów (!!!) za dwie butelki zwykłej wody... Stwierdziliśmy, że 50 dolarów za ten pokój, to co najmniej o 40 dolarów za dużo, ale nie mieliśmy wyjścia. A właściciel pewnie z uwagi na mundialowe rozgrywki podbił cenę kilkukrotnie. Obśmialiśmy wystrój pokoju i bezczelność właścicieli, po czym w końcu zasnęliśmy budzeni kilkakrotnie w ciągu nocy przez wściekły dzwonek telefonu w recepcji lub jeszcze bardziej wściekły dzwonek domofonu. Że też ktoś chciał w ogóle dobijać się do takiego hoteliczku... Masakra jakaś!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (6)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1