13 listopada i czwartek (to prawie piątek!), a my wyprawiamy się do dżungli. Może nic nas nie zje...? :/
Obudziliśmy się dość wcześnie, aby jeszcze dopakować parę drobiazgów. Okazało się, że ciepłej wody oczywiście nie ma. Ale w tym klimacie to akurat mały problem. Grunt, że jest czysta i leci z prysznica. Dopakowaliśmy się, zjedliśmy nasze prowizoryczne śniadanie, czyli słodkie bułeczki z Gerberkami (o niebo lepsze niż kolacja!), po czym zeszliśmy na dół. O godzinie 8:00 miał po nas przyjechać ktoś z agencji. Zasiedliśmy zatem wygodnie na pasiastych kanapach w zebry i czekamy. Czekanie umilił nam hostelowy rudy kotek. Z przymrużonymi oczkami udeptywał mi kolana przednimi łapkami. Chyba nikt go nigdy nie głaskał!
Wreszcie pojawił się nasz wczorajszy człowiek z agencji wraz z młodym chłopaczkiem, który miał nas zawieźć do naszej bazy niedaleko rzeki Yarapa. Wsiedliśmy zatem do samochodu zapakowanego po brzegi różnymi skrzynkami, dostaliśmy od firmy lornetkę do obserwacji zwierząt daleko umiejscowionych i ruszyliśmy jedyną drogą w tej okolicy do miejscowości Nauta.
Po około dwóch godzinach dotarliśmy do portu rzeki Ucayali. Przesiedliśmy się z samochodu do łodzi peque-peque, którą płynęliśmy ponad dwie godziny zaliczając po drodze tropikalną ulewę: zupełnie nagle znikąd pojawiły się chmury, wycisnęły hektolitry biczów wodnych, po czym pomknęły w kierunku Nauty, czyli tam skąd płynęliśmy. W trakcie ulewy zasłoniliśmy błyskawicznie boki łódki przygotowaną wielką płachtą foliową, aby nie zmokły nam bagaże. Bagażom się udało, ja naciągnęłam na siebie pelerynę przeciwdeszczową, natomiast przewodnik w jednej chwili przemókł tak, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Naciągnął na siebie, co prawda, jakiś poszarpany skrawek, który kiedyś, prawdopodobnie był kurtką przeciwdeszczową, ale chyba mu to nic nie dało. Siedział i kapała z niego woda.
Nauta w oddali jeszcze była w słońcu - można było wyraźnie zauważyć ostrą granicę między słonecznym fragmentem rzeki, a tym szarym fragmentem z ulewą. Deszcz zniknął tak samo szybko jak się pojawił.
Po ponad dwóch godzinach płynięcia dobiliśmy do brzegu. Myślałam, że jesteśmy na miejscu, jednak to była tylko kolejna przesiadka. Przesiadka nie tylko na inną łódkę, ale też na inną rzekę - równoległą z Ucayali. Musieliśmy przejść około 200 metrów przez wioskę i zapakować się do znacznie mniejszego i znacznie bardziej wywrotnego czółna (canoe czyt. kanú). Wioska nazywała się San Miguel, a rzeka, którą teraz mieliśmy płynąć to już nasza Yarapa. Jacyś Indianie przepakowali skrzynie i worki do canoe, a własny mały bagaż przenieśliśmy sami. Zresztą nasz obecny przewodnik trzymając nasz średnio wielki plecak zapytał mnie przy poprzedniej przesiadce gdzie jest mój bagaż. A moje rzeczy były w tym, co trzymał. Widać reszta gringos wiezie całe walichy do dżungli.
Całe małe canoe było już zapakowane do granic możliwości. Kiedy do łodzi wpakowali się jeszcze przewodnik, sternik i gringos, czyli my, wtedy czółno osiadło tak, że woda sięgała aż po jego brzegi. Płynąc z takim załadunkiem rzeka wlewała nam się do środka. Przez chwilę miałam wątpliwości, czy w ogóle uda nam się dopłynąć do celu.
Płynęliśmy dość wąską, szarawą rzeczką położoną między dwiema zielonymi ścianami amazońskiej dżungli. Od czasu do czasu mijaliśmy jakiś domek na palach lub oazę dla turystów. Dopłynęliśmy w końcu do miejsca, gdzie rzeka rozdwajała się na dwie wodne wstęgi o różnych kolorach. Właściwie to miejsce, gdzie się owe rzeki łączyły, gdyż płynęliśmy wtedy pod prąd. Rzeka Yarapa miała odcień szarawy, a jej odnoga (w którą wpłynęliśmy) była w odcieniu ciemnego brązu. Łącząc się w jedną rzekę kolory się mieszały i powstawał efekt nie zmieszanej kawki z mlekiem. Na tym łaciatym odcinku uwielbiały się taplać różowe delfiny. Nasz wodny wehikuł wpłynął więc w brązową odnogę rzeki Yarapa i po około pięciu minutach dotarliśmy do naszej dżunglowej bazy.
Przy brzegu stały dwa zielone, drewniane budynki na palach, z dachem z palmowych liści. Na drewnianej, zadaszonej werandzie dyndały puste hamaki, a na schodach w budynku głównym siedziało kilka osób. Jednym z nich był nasz przewodnik Raúl, z którym przez sześć kolejnych dni mieliśmy zwiedzać dżunglę.
Wyleźliśmy z łodzi, za nami wyniesiono ładunek. Obecny nasz młody przewodnik zapoznał nas ze starszym kolegą, po czym odpłynął w siną dal zabierając ze sobą trójkę turystów, z którymi zmienialiśmy się w bazie.
Raúl był niskim i krępym człowieczkiem o indiańskich rysach twarzy, z brakującym uzębieniem w dolnej szczęce, które ciągle demonstrował w szerokim uśmiechu. Niezwykle wesoły i otwarty już podobno od dwudziestu lat oprowadza po dżungli turystów. Od razu zainteresował się moimi pogryzieniami na rękach. Uświadomiliśmy mu, że to jeszcze pamiątka z Machu Picchu, na co błysnął szeroko brakującymi dolnymi jedynkami. Oznajmił nam wesoło, że na komary w dżungli to w zasadzie nic nie działa i zmienił temat pytając czy jest coś, czego nie lubimy jeść. Wszystko lubimy, co tu dają, więc chłopak w kuchni zaczął przygotowywać obiad. Dowiedzieliśmy się, że dziś zjemy największą rybę słodkowodną na świecie o nazwie paiche. Tak, dokładnie tę samą, którą oglądaliśmy na farmie kajmanów. Wtedy ją widzieliśmy, a dziś posmakujemy. Ucieszyłam się, że rybny obiad (z uwagi na spore rozmiary głównego składnika) nie będzie miał ości. Byłam dość głodna, w związku z tym zamierzałam jeść szybko, a wszelkie ości mogły zaburzyć płynny przepływ pokarmu.
Raúl postanowił przygotować nam domek i łóżko. Poszedł więc posprzątać, a my oswajaliśmy się z otoczeniem. Zwiedziliśmy kuchnię, gdzie gotował się obiad, sfilmowaliśmy wielkiego, siedmiocentymetrowego pluskwiaka i pobujaliśmy się na hamakach.
W końcu Raúl postanowił nam zademonstrować nasze lokum. Weszliśmy do drewnianego domku, przechodząc po wąskim drewnianym pomoście o szerokości dwóch desek. W przedsionku natknęliśmy się na drewniane łóżko. W kolejnym pomieszczeniu - można powiedzieć, że w "salonie" - stały dwa łóżka z materacami. W tym pomieszczeniu poraził mnie nagle widok łazienki, którą podziwiałam na zdjęciu w agencji podczas demonstracji mieszkania.
Wszystko wyglądało podobnie. Była prawdziwa toaleta, były kafelki na ścianie i na podłodze. Była też umywalka. Jednak zupełnie nieczynna. Wisiała tylko przekrzywiona, bez kranika, niepodłączona do żadnej rury kanalizacyjnopodobnej. Nieczynna, ale jest. Toż nikt nie pytał czy umywalka będzie nadawała się do użytku, więc o co pretensje. Wszystkiego dopełniał bury prysznic zawieszony naprzeciwko muszli klozetowej. Po odkręceniu kurka, woda lała się na całą łazienkę i kawałek pokoju, ale co tam. Żeby było weselej, kafle podłogowe były przyklejone do drewnianej podłogi, która pod wpływem różnistych, bliżej nieokreślonych czynników zapadła się na środku, tworząc wielkie wgłębienie, w którym stała woda wylana z prysznica. Terakota na ścianie też istniała, co widać było na zdjęciu demonstracyjnym. Jednak zdjęcie było zrobione do poziomu owej terakoty, nie ukazując przy tym zielonych, surowych desek powyżej. Podsumowując opis naszej łazienki należy dodać, że całość była zasłonięta przezroczystą firanką. Pierwsze pytanie, jakie zadaliśmy po oględzinach łazienki, to czy oprócz nas ktoś jeszcze będzie mieszkał w tym domku. Z ulgą usłyszeliśmy odpowiedź, że nie, że będziemy tu sami. Ufff...
Wychodząc zza łazienkowej kotarki, po lewej stronie było wejście do małego pokoiku, w którym stało łóżko z materacem, pościelą i moskitierą nad tym wszystkim. To był nasz grajdołek na noc. Moskitiera dawała pewien spokój ducha w tej dzikiej dżungli. Była szczelnie wepchnięta za materac, więc istniała szansa, że żaden komar, mucha, pająk, jaszczurka, czy wąż nie wlecą, nie wejdą, nie wpełzną nam do środka.
Tak więc łóżko przygotowane, łazienka wyczyszczona, pozostaje tylko założenie "zamka" do drzwi wejściowych, w postaci sznureczka zahaczanego o gwózdek. To chyba tylko zabezpieczenie przeciwko większym zwierzom, gdyż zwierząt mniejszych w naszym domku było pod dostatkiem. W kącie "salonu" mieszkał wielki pająk, który osiem odnóży składał na cztery, a od tych czterech podwójnych wypuszczał pajęczyniaste serpentynki. W łazience, na drewnianej ścianie przesiadywała płaska, zielona żabka drzewna, a po innych ścianach i oknach całego domku pomykały maleńkie jaszczureczki. Wszędzie oczywiście latały komary i inne bzyczki. Prawdę mówiąc chyba nie bardzo chcę wiedzieć co jeszcze było naszymi współlokatorami...
Po oględzinach domku i zainstalowaniu się w nim poszliśmy do świetlicy na obiad. Na talerzach zastaliśmy wielką kopę ryżu i ogromny kawał ryby. Jako sałatkę podano wielkich rozmiarów ogórka w plasterkach. Danie okazało się przepyszne! Ryba miała bieluśkie mięsko, bez ości - smakowała nawet Krzulowi, który za rybami łagodnie mówiąc nie przepada. Jednak zaserwowana ilość pożywienia była ponad nasze możliwości. Pochwaliliśmy kucharza i zapewniliśmy, że nie zjedliśmy do końca tylko ze względu na ilość, a nie na jakość. Ryba paiche jest nie tylko największą słodkowodną rybą świata, ale również okazała się jedną z najsmaczniejszych ryb świata. Moglibyśmy z powodzeniem jeść ją codziennie.
Po obiedzie Raúl zarządził małą sjestę w hamakach. Zdziwiło mnie, że nie ma komarów. Dziwne zjawisko, ale bardzo nas cieszyło. Jednak stojący na stoliku repelent sugerował, że komary to tylko kwestia czasu.
Przy okazji tej sjesty Raúl opowiedział, jak tu pewnego razu gościli Polaków, którzy często używali określenia "spoko-spoko". Oznajmił, że określenie owo brzmi bardzo zabawnie i upewnił się co to znaczy (przecież mogli go tamci wkręcić i teraz powtarza coś bardzo brzydkiego). Zapewniliśmy, że to na pewno nic brzydkiego, po czym powiedzonko to wkradło się do naszego codziennego życia w dżungli. Od tej pory w niemal każdej sytuacji słyszeliśmy od wszystkich naszych dżunglowych towarzyszy "spoko-spoko". Bawiło ich to tak bardzo, że po każdym użyciu tego powiedzonka wszyscy wybuchali śmiechem. Zresztą my też, gdyż "spoko-spoko" w wykonaniu hiszpańskojęzycznych Indian brzmiało wyjątkowo uroczo.
Zwlekliśmy się w końcu z hamaków i zapakowaliśmy się do długiego, wąskiego i różowego canoe. Z przodu usiadł Raúl, z tyłu jeden z chłopaków, a my na środkowych ławeczkach. Dostaliśmy pod nasze delikatne białe tyłki kawałki pianki z rozciętej kamizelki ratunkowej i wypłynęliśmy rzeczką do miejsca, w którym łączą się rzeki. Tam chwilę wpatrywaliśmy się w wodę w poszukiwaniu delfinów, ale złośliwce wypływały tam, gdzie akurat nie patrzyliśmy. Widzieliśmy tylko migawki z wyskoków. Głównie jednak dało się zauważyć zmąconą wodę w miejscu zanurzenia.
Raúl pokazał nam przy okazji maleńkie nietoperze.
- Joana, you look? - wskazał na drzewo.
Przyglądam się drzewu i nic oprócz ptaków i ich wiszących gniazd nie widzę. Podpłynęliśmy bliżej, przyglądnęłam się dokładniej pniu, a tam jeden pod drugim, piętrowo wisiały sobie malutkie nietoperze w kolorze i o fakturze kory. Były ledwie widoczne. W końcu speszyły się i wszystkie, równo jak na hasło zerwały się do lotu znikając gdzieś w lesie.
Raúl przy wszystkim, co nam pokazywał upewniał się, że widzimy pytając "You look?" :) Nie mieliśmy serca, żeby go poprawiać, a spodobało nam się to tak, jak im "spoko-spoko" ;)
Następnie popłynęliśmy do wioski. Pospacerowaliśmy z Raúlem, rozejrzeliśmy się na spokojnie jak mieszkają ludzie, a także popodziwialiśmy panoramę Ucayali. Zobaczyliśmy jak rośnie bawełna, ryż, ananasy, drzewka cytrusowe i jakie kwiaty ma bananowiec.
W drodze powrotnej znów stanęliśmy przy "kawce z mlekiem", aby poszukać wyskakujących delfinów, po czym wróciliśmy do bazy i staraliśmy się jakoś zaaklimatyzować do nowych warunków klimatycznych i mieszkalnych.
Zaczęło się ściemniać. Tradycyjnie koło godziny osiemnastej jest już całkiem ciemno. W miarę pojawiania się coraz większej ciemności, odgłosy dżungli stają się coraz głośniejsze. Ożywa mnóstwo owadów. Cykady niestrudzenie hałasują do rana, nietoperze masowo latają nad głowami i wszędzie widać unoszące się zielonkawe światełka świetlików. Pojawiają się też owady bardziej uciążliwe. Wieczór spędzaliśmy już w asyście chmary komarów. Gryzły przez ubranie, a repelent oczywiście nie pomagał. Wyszliśmy na zewnątrz, a tam gryzły jakby mniej. Widać budynek z moskitierami w oknach raczej zatrzymywał owady w środku, niż zapobiegał ich wpadaniu. Raúl widząc, że przez te komary nie wiem, co ze sobą zrobić postanowił, że zapakuje mi hamak w namiocik. Przyniósł namiot, którego używa się na campingu w dżungli, z pomocą chłopaków przewlókł przez niego hamak i rozwiesił go na belkach.
- Łóżko dla królowej Polski gotowe! - roześmiał się Raúl i zapraszająco wskazał mi wejście :)
Weszłam do namiotu, zamknęłam się szczelnie i od tej pory było mi już luksusowo - jak królowej. Trochę duszno, ale jakże dobrze, że nic mnie już nie podgryzało!
Wywlekli mnie stamtąd na kolację. W sumie głodna nie byłam, ale powiedzieli, że będą pieczone banany. Hmm... Zabrzmiało kusząco, więc wypełzłam z mojego królewskiego legowiska. Banany okazały się być zupełnie niepodobne do tych, które znamy ze sklepów. Były przysmażonymi plasterkami o smaku ziemniaka. Wyglądały i smakowały jak ziemniak, a nie jak banan. Widać to musiały być te banany warzywne, których się na surowo raczej nie jada. Bananowe talarki - dżunglowy przysmak. Do bananów było mięso z warzywami, które już mnie nie powaliło. Jak zwykle - jeśli to nie ryba, ani nie kurczak, to w tej części świata jest twarde, a że jadłam raczej z łakomstwa niż z głodu, to można się domyślić, że znowu nie dojadłam.
Po kolacji chciałam znów podyndać w moim luksusowym hamaku, ale Krzul już chciał iść spać pod moskitierę - wszak on nie dostał ochrony przed komarami, więc go cięły bezlitośnie. Poczłapałam wiernie za "nowym" mężem i wleźliśmy pod moskitierę szczelnie ją wpychając pod materac. Po uszczelnieniu moskitiery trzeba niestety jeszcze powybijać przy latarce wszystko to, co wpadło za nami w trakcie wchodzenia. Z reguły było to kilka komarów, czasami jeszcze jakieś inne fruwające tałatajstwo. Po wybiciu wszystkiego, co się rusza pod moskitierą można było spokojnie spać. Chociaż zaśnięcie w tym hałasie dżunglowych odgłosów było kwestią przyzwyczajenia i zmęczenia. Domki nic nie wygłuszały, gdyż były nieszczelne, a w oknach zamiast szyb były tylko zielone moskitiery. Nad nami rozpościerał się wielki dach z liści palmowych. W końcu udało się zasnąć. Jutro będzie lepiej.