Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Peru. Od turystyki do magii.    Iquitos
Zwiń mapę
2008
12
lis

Iquitos

 
Peru
Peru, Iquitos
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 20092 km
 
Rano Krzul skarżył się w recepcji, że było strasznie głośno gdzieś w pokoju obok. A w recepcji zupełnie zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic odpowiedzieli, że ktoś miał urodziny... Ręce nam opadły i przez całą drogę na lotnisko nie mogliśmy zrozumieć dlaczego ktoś chce urządzać urodziny w pokoju hotelowym, a nie w knajpie, a poza tym dlaczego szefowie hotelu zgodzili się, żeby nocne hałasy przeszkadzały innym gościom. Nie zrozumieliśmy też tego później. Ale później nie chciało nam się już snuć rozważań na ten temat, gdyż czekała nas nowa, dzika przygoda.

W samolocie znów utknęliśmy na prawie dwie godziny. Pod nami raz chmury, raz ziemia. W pewnej chwili pojawiła się pod nami najprawdziwsza w świecie dżungla. Wielkie tereny zielonej pokrywy, gdzieniegdzie przecinanej przez srebrne wijące się rzeczki, rzeki i rzeczyska. Długo jeszcze trwało zanim samolot zaczął się zniżać.

Wreszcie wylądowaliśmy w Iquitos. Dookoła bujna roślinność w kolorach soczystej zieleni, takiej, jaka u nas się pojawia jedynie przez chwilę bardzo wczesną wiosną. Wyskoczyliśmy radośnie z samolotu na płytę lotniska i z miejsca powaliła nas straszliwa duchota. Poczułam, że zaraz będę cała mokra pod tym swoim polarkiem - zresztą obiektyw kamery momentalnie zaparował - zupełnie tak, jakbyśmy z ową kamerą weszli do jakiejś łaźni z ciepłą wodą. Chwilę trwało zanim obiektyw doszedł do siebie i przestawił się na nowe warunki klimatyczne. Jeszcze dłużej trwało przestawienie się nas. Wszędobylskie parne powietrze sprawiało, że przy każdym kolejnym kroku człowiek zlewał się zimnym potem - zdecydowanie zimniejszym niż wilgoć dookoła. Czuć było, że wielka dżungla jest tuż obok.

Udaliśmy się zatem do budynku z otworami okiennymi w większości bez szyb (ze zrozumiałych klimatycznych powodów). Poczekaliśmy na swoje bagaże i pomknęliśmy do wyjścia szukać taksówki. Oczywiście - jak to w Peru - nie musieliśmy jej szukać, gdyż taksówka znalazła nas. Powiedziałabym, że kilka taksówek nas znalazło, z czego tylko jedna była prawdziwym samochodem. Cała reszta to hałaśliwe i przewiewne moto-riksze, które w tym mieście stanowiły zdecydowaną większość pojazdów poruszających się po ulicach. Decyzja zatem była oczywista. Na nas, nasze dwie pękate walizki i trzy różnej wielkości plecaki samochód z dużym bagażnikiem wydawał się być rozsądniejszym wyjściem. Przy okazji ustaliliśmy z kierowcą cenę, za jaką nas zawiezie do centrum i pomoże szukać odpowiedniego hostelu, po czym zapakowaliśmy się do jego taksówki i ruszyliśmy w zielone miasto.

Iquitos to największe na świecie miasto, do którego nie prowadzi żadna droga. Leży w środku amazońskiej dżungli, nad rzeką Amazonką i można się tam dostać jedynie samolotem lub drogą wodną. Jest przy okazji jednym z ważniejszych eksporterów kauczuku. Przeżyło kilka okresów świetności - wtedy kauczukowi baronowie osiedlali się nad Amazonką budując tam swoje pałace. Zostały one do dziś, architektonicznie średnio pasując do otaczającego dżunglowego klimatu. Ciekawostką jest fakt, że owe miasto nie podlega władzy państwowej i nie płaci się tam podatków! Czyżby raj na ziemi? Pewnie zależy dla kogo. W każdym razie perspektywa niepłacenia podatków jest niezwykle zachęcająca do osiedlania się na tym terenie. Choć warunki życia w różnych częściach miasta to jak niebo a ziemia, co się okaże w dalszej części naszej podróży.

Taksówka była jak zwykle starym, rozklekotanym samochodem. Z tą różnicą, że ta miała klimatyzację w postaci przyczepionego do deski rozdzielczej wiatraczka, który obracając się minimalnie schładzał najbliższe otoczenie. Najbliższe, czyli kierowcę, bo pasażerowie na tylnym siedzeniu musieli się zadowolić tylko powiewem z otwartych okien.

Zwiedzanie miasta czas zacząć, toteż z zainteresowaniem przyglądaliśmy się temu niezwykłemu miastu z okna taksówki. Wszędzie, dosłownie wszędzie, jeździły moto-riksze. Wyprzedzały nas z każdej strony, wciskały się na pasie wszędzie tam, gdzie było choć trochę wolnego miejsca. Zatrzymać je mogło tylko czerwone światło, po czym znów ruszały całą chmarą rycząc wściekle motorowymi silnikami bez tłumików i trąbiąc przeciągle, jeśli jakiś pieszy śmiał im wejść na drogę. Motorowe pojazdy woziły wszystko: ludzi, bagaże, wielkie gałęzie bananów, krzesła, stoliki, lodówki...

Moto-rikszom wtórowały zwykłe motocykle, na których pomykały również kobiety z dziećmi, w szpilkach, w spódnicach i bez kasków. Dwóch facetów wiozło takim "Komarem" jakąś wielką zardzewiałą blachę - w razie wypadku ktoś miałby ją bez wątpienia w brzuchu...

Siedzieliśmy zatem w jednym z nielicznych samochodów tego miasta. Towar to kosztowny, gdyż z powodu braku drogi dojazdowej do Iquitos trzeba je transportować statkiem lub samolotem. Nie mówiąc już o późniejszym utrzymaniu. Od czasu do czasu pojawiał się na ulicy autobus - taki "ogórek" bez szyb dla lepszej wentylacji pasażerów. Poza tym motor, motor, motor...

Wreszcie zatrzymaliśmy się pod jakimś budynkiem, który miał być naszym hotelem. Ściana zewnętrzna i recepcja z fotelami w zebry sugerowały, że stan pokoi będzie znacznie lepszy niż się okazało. Pierwszy obejrzany pokój był tak ciemny, że z obawy na wystąpienie stanów depresyjnych poprosiliśmy o inny. Zezowaty właściciel w okularach z grubymi oprawkami zaprowadził nas dusznym i śmierdzącym korytarzem do pokoju znacznie bardziej przestronnego i jaśniejszego. A ponieważ ilość światła i przestrzeń sprawiały zdecydowanie lepsze wrażenie, a właściciel opuścił nam atrakcyjnie cenę - zostaliśmy. Za pozostaniem przemawiał również fakt, że w owym pokoju była klimatyzacja i wiatrak na suficie. Za to szyby w oknach to szyby ze wzorkami, które przeważnie instaluje się w drzwiach do pokoju w mieszkaniu - żeby nie było widać nic poza światłem. Wyjrzeliśmy za szybkę i naszym oczom ukazał się rozległy widok na dach sąsiedniego budynku. Może jednak dobrze, że szyba upstrzona była kwiatkami. Włączyliśmy klimę, wiatrak i wreszcie z ulgą zrzuciliśmy z siebie ciężkie buty, długie spodnie i polary, których nam się nie chciało nosić w ręce. Z walizki wygrzebaliśmy najlżejsze jakie tylko mieliśmy ubrania i buty, po czym zeszliśmy do recepcji na spotkanie z przedstawicielem biura turystycznego, który miał nam zaprezentować ofertę wyjazdu do dżungli. Skąd się tam wziął ów przedstawiciel? Otóż bywa dość często, że taksówkarz pełni rolę nie tylko kierowcy, ale również przewodnika i innego usługodawcy - w tym wypadku również naganiacza agencji turystycznej. Taksówkarz znalazł nam hotel, dowiózł do niego, zawołał tam człowieka od wycieczek, a potem miał się jeszcze przydać do podwiezienia nas do owej agencji, gdybyśmy się zdecydowali skorzystać z ich usług. Czekał aż się zdecydujemy. Czekał za darmo, bo wiedział, że za chwilę będzie miał niemal pewny kurs.

Zeszliśmy więc do recepcji w strojach dostosowanych do klimatu. Na dole czekali właściciel hostelu, taksówkarz i człowiek z agencji. Ten ostatni od razu przeszedł do rzeczy:
- A więc jesteście z Polski? - wiedział jak zagaić.
- Si. Tak. - odpowiedzieliśmy dla podtrzymania rozmowy...
- To powiedzcie, jaki jest najbardziej znany w Polsce reporter? - popatrzyliśmy na siebie zdziwieni, bo niby skąd takie pytanie.
- ??? - odpowiedzieliśmy niemo, po czym człowiek podsunął nam zeszyt z wpisami różnych ludzi, otwarty na stronie z podpisem "Wojciech Cejrowski". Wpis był po hiszpańsku, ale wyraźnie był podpis Cejrowskiego. Zaśmialiśmy się z niedowierzaniem i chyba złapaliśmy kawałek haczyka. "Tu był Polak. I to jeszcze ten od dżungli! Nie jest chyba źle.". Czy to prawda, czy tylko taki chwyt reklamowy, to zaufanie do agencji mimowolnie trochę wzrosło. Tym bardziej, że facet był pewny siebie, mówił płynnie po angielsku i nie plątał się w zeznaniach. Szybko odpowiadał na nasze pytania i ogólnie całokształt wypadł bardzo pozytywnie. Poza tym wiedział kto to jest Cejrowski!

Zaczął w ogóle od pytania co chcemy zobaczyć. No oczywiście chcemy zobaczyć prawdziwą dżunglę i zwierzęta. Dużo. Ile się da. Obiecał nam mnóstwo zwierząt - szczególnie ptaków i delfinów, których nie mogliśmy, jak dotąd, nigdzie spotkać. Tu były delfiny różowe. Entuzjazm jego był wielki i niemal na 100% obiecywał, że je zobaczymy. W sumie nie pomylił się, z tym, że trudno się przyjrzeć szybko wyskakującemu delfinowi. Ale przecież o to nie pytaliśmy.

Kiedy sami zaczęliśmy wykazywać coraz więcej entuzjazmu zaproponował, żebyśmy pojechali do agencji - tam ma mapę i zdjęcia - i omówimy szczegóły wyprawy. Byliśmy już prawie zdecydowani na wyjazd z tą agencją, więc zgodziliśmy się na demonstrację szczegółowego planu wycieczki. Podwiózł nas oczywiście "nasz" taksówkarz wiernie czekający w recepcji na fotelu w paski zebry.

Agencja nasza mieściła się kilka przecznic od hotelu. Składała się z głównego pomieszczenia dla potencjalnych klientów wraz ze sklepikiem z napojami oraz z zaplecza dla klientów, gdzie omawia się szczegóły ekspedycji. My od razu poszliśmy na zaplecze.

W niewielkim pokoiku wszystkie ściany były oblepione mapami. W miejscu najbardziej widocznym wisiała wielka, zajmująca pół ściany mapa topograficzna z wyszczególnionymi kawałkami rzek i rzeczółek, przy których agencja miała rozlokowane swoje bazy. Z uwagi na małą ilość czasu zdecydowaliśmy się na zamieszkanie w tej bliższej bazie, oddalonej o 220 kilometrów na południowy wschód od Iquitos. Plan podróży był następujący: rano jedziemy samochodem jedyną drogą poza miastem do miejscowości o nazwie Nauta, tam przesiadamy się do łodzi, a następnie około dwóch godzin płyniemy rzekami Marañon, Amazonką i Ucayali, aż dotrzemy do wioski Puerto Miguel. Tam przenosimy bagaże do czółna (canoe) i małą rzeczką o nazwie Yarapa płyniemy do jeszcze mniejszej rzeczki, nad którą mamy mieszkać.

Podobno w bazie mieliśmy być sami, oprócz przewodnika i dwóch osób obsługi. Obiecano oddać nam do dyspozycji oddzielny domek z moskitierami w oknach i nad łóżkiem oraz z prywatną łazienką. Przewodnik Raúl czekał już na nas na miejscu, gdzie mieliśmy wymienić się z jakąś inną grupą.

Perspektywa zwiedzania dżungli z prywatnym przewodnikiem była bardzo kusząca. Ucieszyliśmy się, że nie będą się wokół nas szwendali jacyś obcy turistas. Agencja podeszła do tego dość praktycznie - każdy turysta jest inny. Jedni chcieliby oglądać zwierzęta w dżungli, drudzy łowić ryby z łódki, a inni leżeć na hamaku i dłubać w nosie. Tak więc, żeby uniknąć nieporozumień ograniczają się do małych grupek. Zresztą baza nie jest wielka, co nam zademonstrował na zdjęciach.

Obejrzeliśmy zdjęcia domków z zewnątrz, łóżek z moskitierami, jadalni z obiadem na stole i całej tacy świeżych owoców, które wyglądały nadzwyczaj luksusowo - ananasy, banany, papaje i pomarańcze. Widzieliśmy atrakcje dżunglowe w postaci pływania łódką i chodzenia po lesie. Na zdjęciach były też dzikie zwierzęta, w tym leniwiec na kolanach jakiejś dziewczyny (w tym momencie byłam gotowa zgodzić się na wszystko i jechać natychmiast!).

Łazienka na zdjęciu zachwyciła mnie, gdyż spodziewałam się czegoś prymitywnego. Byłam przygotowana na spartańskie warunki. Przecież to środek dżungli, a facet pokazuje nam łazienkę z normalnym sedesem, umywalką i prysznicem. Była nawet terakota! Lepiej się zdziwić pozytywnie, niż spodziewać się nie wiadomo czego, a potem za kibel mieć dołek w lesie.

Wykrzyczeliśmy swoje zachwyty, oczy nam błysnęły, a to znak, że zostaliśmy klientami (czyt. frajerami, którzy dali się naciągnąć). Przeszliśmy więc do konkretnych konkretów, czyli do omówienia ceny, a ta zależała od ilości dni w dżungli i umiejętności targowania się. W ostateczności stanęło na tym, że za 6 dni pobytu zapłacimy od osoby po 50 dolarów na dzień. W tym będą trzy posiłki dziennie, woda i owoce bez ograniczeń, a także przewodnik i dwie osoby obsługi. Przy okazji zostały nam wypunktowane przykładowe produkty żywnościowe począwszy od rodzajów mięs, przez produkty mączne, na owocach kończąc. Nie była to cena wygórowana, tym bardziej, że czytaliśmy o miejscu, gdzie płaci się 200 dolarów za dzień od osoby!

Na koniec człowiek zaproponował jeszcze opcję dodatkową w postaci ceremonii z szamanem. Zachwalał wspaniałe skutki zdrowotne, przekonywał, że on raz w tygodniu bierze udział w takiej ceremonii, a po tym jest zdrowy i młodo wygląda. Oznajmił, że będziemy pić wywar z ziół, to oczyści nas fizycznie i psychicznie, a następnego dnia rano będziemy się czuli lekko, jak nowo narodzeni. Bardzo nam to poleca i gwarantuje, że będziemy zadowoleni. Koszt dodatkowy opcji dodatkowej to "jedynie" dodatkowe 100 dolarów.

Hmm... Ceremonia z szamanem. Brzmi ciekawie i egzotycznie. W głowie zadzwonił mi dzwoneczek, że czytałam gdzieś jakąś relację z takiej wizyty u szamana i chyba mi się nie spodobało. Ale pewnie to było coś innego. Krzul się zapalił, że może to być ciekawe. Ja niepewnie, jednak też stwierdziłam, że skoro facet tak zachwala, to musi to być coś wyjątkowego. Krzul dla pewności zapytał, czy nie będziemy musieli pić nic obrzydliwego. Człowiek powiedział, że smaczne to nie jest, ale na pewno nie jest obrzydliwe - takie ziółka. Stwierdziliśmy, że może to być ciekawa przygoda, a druga taka okazja może się już nie powtórzyć. Zgodziliśmy się i zaczęliśmy snuć obrazowe wizje indiańskiego szamana w indiańskich szatach, który przy ognisku odprawi swe modły nad nami, będzie magiczna atmosfera, napijemy się ziółek i pójdziemy spać. A następnego dnia będziemy się czuć wspaniale. Dobra. Bierzemy opcję dodatkową. Nawet jeśli za bardzo nie wierzymy w cudowne efekty szamanizmu, to przynajmniej zobaczymy ceremonię.

Siedząc w biurze i omawiając szczegóły wycieczek przypomniało mi się, że czytałam też o Wyspie Małp i miejscu, gdzie mieszkał leniwiec, którego można wziąć na ręce. Facet od razu skojarzył i zaprezentował nam kolejną ofertę zapewniając, że wycieczkę mogą nam zorganizować jeszcze dziś. Jest to dość daleko, ale zdążymy opłynąć w jeden dzień. Wycieczka obejmuje zwiedzanie Belén - iquitosowskich slumsów, gdzie są domki na palach oraz ich słynny targ, przepłynięcie łodzią do ludu Bora, zwiedzanie Wyspy Małp, Serpentarium, gdzie mają węże i inne gady oraz zwiedzanie farmy kajmanów. Wyspa Małp chodziła mi po głowie od miesięcy, w związku z tym nie zastanawialiśmy się długo i przeszliśmy do targowania ceny. Nasz rozmówca zawołał kolegę przewodnika i ten zgodził się zaokrąglić cenę do 100 dolarów. Oczywiście z typową dla Peru prośbą, żeby nie mówić trzeciemu pasażerowi, bo tamten płaci więcej.

Ustaliliśmy również parę szczegółów dotyczących ubrań i rzeczy niezbędnych w dżungli i na dzisiejszej wycieczce, po czym pomknęliśmy do hostelu, aby się przebrać w długie spodnie, zmienić buty i zabrać krem z filtrem o faktorze nr 40, gdyż oto wyruszaliśmy na nieplanowaną, spontaniczną pierwszą naszą wycieczkę w tym rejonie kraju.

Po około godzinie spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem, który od razu zaprowadził nas do Belén (hiszp.) Betlejem - najbiedniejszej dzielnicy miasta. Osiedlali się tu ludzie z okolicznych dżunglowych wiosek, którzy marzyli o życiu w mieście. Kiedy okazywało się, że nie mają z czego żyć i gdzie mieszkać, zaczęli budować domki przy rzece, na przedmieściach Iquitos. Domki są przeważnie drewniane z dachami pokrytymi palmowymi liśćmi lub zardzewiałą blachą falistą. Stoją ciasno upchnięte na dość dużym terenie na wysokich trzymetrowych palach. W porze deszczowej, kiedy poziom wody w rzece podnosi się o kilkanaście metrów owe domki unoszą się na wodzie, a mieszkańcy łodziami przemieszczają się pomiędzy nimi. Ludzie tu żyją z tego, co uda im się złowić albo zrobić. Jedno jest pewne - głodni nie chodzą. Jedzenie rośnie lub pływa dookoła nich. Dzieciaki jak wszędzie są uśmiechnięte i umorusane bardziej niż gdziekolwiek indziej. Życie płynie spokojnie, leniwie i biednie. Biedota wszechobecna, ale bezdomnych, czy żebraków nie widziałam w ogóle.

Przechadzając się uliczkami dzielnicy dotarliśmy do tutejszego gwarnego i tłocznego targu. Wzdłuż ulicy, której końca nie widać ciągnęły się drewniane stoły i lady, na których wystawiono wszystko, co tylko nadaje się do jedzenia. Było tam mnóstwo owoców. Całe gałęzie bananów najróżniejszych gatunków, kopy owoców cytrusowych, ananasów, papai, mango i takich, które pierwszy raz w życiu widzieliśmy i nawet nie znamy nazwy. Były tu też warzywa i przyprawy. W niemal czterdziestostopniowym upale przy prawie stuprocentowej wilgotności na tych drewnianych stołach leżały również niezliczone ilości przeróżnego mięsa. Wielkie nogi nieokreślonych stworzeń, kawałki różnych wnętrzności, ogony kajmanów, żółwie udka... Wszędzie pełno krwawych plam, a dookoła tego wszystkiego szwendały się potwornie wychudzone psy. Bliżej portu przeważały stragany z wielkimi piramidkami ryb w niezliczonych gatunkach. Niektóre dla lepszego zachowania świeżości były porządnie osolone. Kilka straganów oferowało do sprzedaży całą gamę różnych leków, na innych sprzedawano gazety, zabawki lub ubrania.

Zapachy tego targu są nie do opisania. W części mięsnej smród straszliwy - co kilka metrów inny, natomiast w części owocowej bywały zapachy przepiękne, smakowite, zachęcające do sprawdzenia "co to?" i źródła "gdzie to?". Gdzieniegdzie na stołach można było kupić ananasy, które na poczekaniu ociosywano maczetami ze skórki i podawano w postaci posiekanej na kawałki lub w postaci płynnej. Obok tego wszystkiego można było skorzystać z usług fryzjerskich. Bezpośrednio na ulicy stał mały stolik, lustro i krzesełko dla klienta, a fryzjer z grzebieniem i nożyczkami w rękach robił to, co do niego należało. Każde stanowisko fryzjerskie było zajęte. Przewodnik nie spuszczał nas z oczu i na każdym kroku przypominał, żeby uważać na aparaty i kamery, i że tu ogólnie jest niebezpiecznie.

Gdy zobaczyliśmy już najważniejsze obiekty, przewodnik złapał moto-rikszę i pomknęliśmy ryczącym wehikułem do centrum. Zabraliśmy stamtąd jakiegoś gościa do drugiej rikszy i udaliśmy się w głośną i przewiewną podróż do portu.

Podróżowanie tym pojazdem jest ciekawe, ale na dłuższą metę uciążliwe. Jest to motorek typu "Komar" z naczepką sztywno doczepioną na tyłach. Motorek jest niezwykle głośny, a dodatkowo wprawia w wibrację cały pojazd, wraz z naczepką. Gwałtownie pokonuje dołki i nierówności ulicy, a kiedy stoi się na światłach i dookoła zatrzymuje się cała masa pyrczących motorków, to ilość decybeli i spalin zwala z nóg! Poza tym czasami się ma wrażenie, że mijające się riksze zahaczą o siebie i przewrócą się, gdyż sposób jeżdżenia kierowców jest bardzo specyficzny. Ale jakoś dają sobie radę i wypadków tam nie widać. Wehikuł nie rozwija, co prawda, zawrotnych prędkości, ale wylot z takiego pojazdu na asfaltową nawierzchnię raczej nie nastraja optymistycznie.

Trzeba również dodać, że wszystkie moto-riksze są taksówkami. Bogatsi posiadają kilka, żeby wynajmować biedniejszym, w celach zarobkowych. Potem całymi masami krążą owe pojazdy po ulicach miasta w poszukiwaniu klientów. Łapie się je w biegu. Po prostu wychodzi się na ulicę, wystawia rękę i momentalnie któraś się zatrzymuje. Jedzie się dokąd się chce, płaci kierowcy, po czym riksza odjeżdża w poszukiwaniu kolejnego klienta.

Po około pół godzinie dojechaliśmy do portu. Przewodnik nakazał nam wsiąść do długiej, stosunkowo wąskiej łodzi z daszkiem pokrytym palmowymi liśćmi. Podobno nazywają je tutaj peque-peque. Nazwa pochodzi od dźwięku, jaki wydaje silnik. No cóż. Kolejny hałaśliwy środek transportu. Podpłynęliśmy jeszcze pod wodną stację benzynową i ruszyliśmy w kierunku miejsca, gdzie żyje lud Bora.

Pierwszy raz ujrzeliśmy z bliska dżunglowe lasy. Płynęliśmy wąską rzeczką Nanay, która - jak wszystkie dookoła - jest z Amazonką powiązana. Mijaliśmy tubylców w podobnych łodziach, mijaliśmy małe czółna oraz większe, zardzewiałe stateczki, które kursują podobno wtedy, kiedy poziom wody wznosi się o kilkanaście metrów. W krzakach nad brzegiem rzeki od czasu do czasu pojawiały się jakieś drewniane budynki z okryciem palmowym - oczywiście domki na palach. W końcu po około godzinie dopłynęliśmy do celu - informowała o tym tablica z napisem "Boras".

Przy brzegu stał jakby stół, a na nim dwie grube belki. Wyjaśniono nam, że uderzając nimi o stół dajemy znać mieszkańcom, że za chwilę będą mieli gości, po czym trzeba im dać około pięciu minut czasu na przygotowanie. Dookoła nas rosły ananasy, maniok i inne egzotyki, więc było co oglądać.

Po pięciu minutach ruszyliśmy do wioski, gdzie stało kilka małych chatek i jedna wielka z wysokim, palmowym dachem. Wprowadzono nas do tej wielkiej chaty. Od razu rzuciła mi się w oczy duża, zielona papuga, która z zapałem obskubywała jakąś drewnianą belkę. To była ich maskotka - zwierzątko domowe.

Po kilku chwilach w chacie pojawił się wódz plemienia, a za nim rządek kobiet ubranych w stylowe bawełniane spódniczki i bluzeczki z koralików. Za kobietami ustawili się mężczyźni - na sobie mieli jedynie stylowe spódniczki, lecz uzbrojeni byli w dzidy. Wódz wygłosił po hiszpańsku mowę na temat gdzie jesteśmy i kim oni są, po czym lud zaczął śpiewać (w języku bora) i tańcować. Taniec był to osobliwy, polegał na dreptaniu w miejscu i chodzeniu w kółko. Na końcu wzięli mnie do sznurka i trzymając się za ręce z Indiankami odtańczyłam z nimi kroki raz w prawo, raz w lewo - dostałam nawet pióropusz na głowę.

Przypuszczam, że turystów tam mają po dziurki w nosie, bo odniosłam wrażenie, że niektórzy tańczą jakby od niechcenia. Zdecydowanie było to bez zaangażowania i bez radości, którą widać było choćby na wyspie Amantani. Trudno. Mimo wszystko dostali brawa, a następnie otoczyli nas ze swoimi wyrobami. Wszystkie Indianki podeszły do mnie z amazońską biżuterią i podawały mi różne koraliki, naszyjniki, bransolety... Zostałam tym po prostu obsypana. Nie chcieliśmy kupować czegokolwiek, więc obeszliśmy "świetlicę" dookoła, żeby zobaczyć co mają. Krzulowi wpadły w oko oczywiście dzidy i łuki ze strzałami. Ale przecież nie będziemy tego wieźć przez granicę! A z kolei sympatyczny drewniany leniwiec kosztował zbyt dużo, żeby go kupić. W związku z tym podziękowaliśmy, pożegnaliśmy się i wróciliśmy do łodzi zachwycając się po drodze przepięknym wielkim szafirowym motylem.

Po około trzech godzinach płynięcia dotarliśmy wreszcie do Wyspy Małp. Uszczęśliwiona wylazłam na brzeg i od razu zauważyłam siedzącą nieopodal małpkę, która przyglądała mi się z zaciekawieniem. Dookoła niej biegał mały psi szczeniaczek. Przykucnęłam, delikatnie się przybliżyłam, żeby nie spłoszyć i wyciągnęłam rękę w kierunku zwierza. Nagle niespodziewanie małpka wstała i podbiegła do mnie. Wskoczyła na kolana i zaczęła szarpać za sznurek od kapelusza i okularów, które miałam przywieszone na szyi. I już byłyśmy kumpelami. Reakcja, ufność oraz człowieczy wygląd i zachowanie małego dziecka zaskoczyły mnie zupełnie. Te żywe stworzenia wskakiwały na kolana, na plecy, a nawet na głowę. Wieszały się na rękach, trzymając się wszystkimi pięcioma kończynami lub chwytały nas za rękę jak dziecko, dla pewności chwytu owijały rękę ogonem i prowadziły gdzieś w sobie tylko wiadomym kierunku i celu. Na dodatek wydawało się, że jedne zazdroszczą drugim, bo gdy wełniak przyszedł się na mnie uwiesić, zaraz dołączał czepiak. Nie trzeba było długo czekać, żebym go miała na plecach, a potem na głowie. Krótko mówiąc oblazły mnie małpy.

Na farmie przeważały małpy z gatunku wełniaków i czepiaków. Te były najbardziej śmiałe i towarzyskie. Oprócz nich po podwórku skakał wyjec i inne małpowate, ale te nie chciały się z nami bawić. Dookoła łaziły kury i kurczaki. W klatce obok domku kolorowa papuga Ara ciągle się z nami witała wykrzykując: "Hola!", a druga, zielona - równie wielka - przechadzała się wzdłuż ściany przy pomocy dzioba.

Zabawiliśmy tam dość dużo czasu, jednak nie na tyle, żeby już mieć dość zabaw z małpami. Zostaliśmy niemal zmuszeni, żeby płynąć dalej, gdyż niedługo miało się zrobić ciemno, a my jeszcze mieliśmy do zwiedzenia serpentarium i farmę kajmanów. Płyńmy więc dalej.

Na łodzi otrzepałam się z grubsza z piachu, który małpowate na mnie zostawiły i jeszcze chciałam strzepnąć patyczka z buta... a nie... To nie patyczek. To żyje! To patyczak! Na lewym bucie siedział owad patyczakiem zwany, do złudzenia przypominający wyschnięty kawałek cienkiej gałązki. Gdyby nie to, że ruszył głową, to pewnie bym go strzepnęła jako gałązkę zaplątaną w sznurówki - przecież nieraz do sznurówek przyczepiała mi się wyschnięta trawa. Przy bliższym przyjrzeniu się można było wyodrębnić sześć odnóży i małą, trójkątną główkę, która kręciła się niemal o 180 stopni. Okazało się, że patyczak widzi. Poruszając obok niego palcem, wodził za nim łebkiem. Gdy się szybciej poruszyło, jakoś tracił z oczu ruch i przestał obracać głową. Chyba poczuł się obserwowany, bo nagle ustawił się dokładnie tak, żeby udawać sterczące sznurówki. Czasami się przemieszczał i z kolei wpasowywał się wzdłuż dwóch białych szwów na bucie. Kiedy ruszałam nogą, żeby wszystkim zademonstrować owada, ten się zdenerwował i odskoczył gdzieś w kąt łódki. Jednak szybko wrócił - widać najlepszy kamuflaż miał na moim bucie. W końcu zbyt energicznie ruszałam nogą, żeby się ustawić do zdjęcia. Patyczakowi świat zawirował i odskoczył ode mnie już na stałe. Nie wrócił.

Spotkanie było niewątpliwie ciekawe. U nas takie stwory w akwariach trzymają jako ciekawostki, a tam dzikie przyczepiają się do butów i udają sznurówki.

Znów przemierzyliśmy kilkadziesiąt kilometrów rzeki (niektórzy z patyczakiem na bucie), zanim dopłynęliśmy do serpentarium. Było to nadrzeczne gospodarstwo z dzikimi zwierzętami, które pokazywano turystom. Takie malusie prywatne zoo, gdzie wszystkiego można dotknąć. Akurat trafiliśmy na porę kąpieli gospodarzy, którzy widząc, że nadpływamy szybko pozbierali się z rzeki i pobiegli pokazać nam zwierzęta.

Na początek dostałam do rąk małego kajmana wielkości średniej jaszczurki, z zaciśniętą paszczką i wybałuszonymi wielkimi oczyskami. Udawał martwego. Poruszył się dopiero wtedy, jak mu gospodyni usiłowała otworzyć tę paszczkę, aby zademonstrować nam garnitur ząbków. Nie dał się. Mała paszczka, ale mocna.

Następnie energiczny mały chłopczyk podał mi żółwia o kształcie i fakturze sterty butwiejących liści, z wydłużonym, rurkowatym ryjkiem. Nazywali go żółwiem prehistorycznym, ale zwyczajowa nazwa to żółw mata-mata (Chelus fimbriatus). Jest to drapieżny wodny żółwik o doskonałym kamuflażu. W trakcie polowania pod wodą otwiera szeroko paszczę i wsysa do niej przepływające małe rybki. Dość egzotyczny zwierz.

Kiedy zajmowaliśmy się żółwiem, chłopczyk przyniósł wielką, kolorową papugę Arę, siedzącą na kijku od szczotki. Żałuję tylko, że jej nie spróbowałam wziąć po piracku na ramię. Ale zanim się zorientowałam, że jednak powinnam papugę pomacać, zauważyłam, jak z wielkiej drewnianej skrzyni kobieta usiłuje coś wyciągnąć. Zaraz podbiegł do niej chłopczyk i wywlókł z wielkim wysiłkiem jakiś ogon. Był to ogon anakondy zielonej. Około 60 kilogramów węża wyciągały ze skrzyni trzy osoby. Pomógł nasz przewodnik. Wreszcie po ciężkich zmaganiach wąż został wytargany na zewnątrz. Kobieta mocno trzymała łeb, a chłopaczek z wielkim wysiłkiem zarzucił sobie na ramię ogon. Środek węża zwisał na ziemi. Niepewnie podeszłam i dotknęłam węża jednym paluszkiem. W sumie nawet dwoma, po czym szybciutko się cofnęłam - wolałam z daleka filmować akcję. Trochę zapiaszczony wąż miał skórkę delikatną, miękką i wydaje się, że bardzo cienką. Ale przede wszystkim suchą, mimo, że wyglądał jak obślizgłe długie coś.

Gospodarze położyli anakondę na trawie i zrobiliśmy jej kilka fotek. Była lekko speszona, w końcu stwierdziła, że czas dla fotoreporterów minął i nieśpiesznym krokiem (?)... pełzem (?)... w każdym razie nieśpiesznie wróciła do swojej ciemnej kryjówki w skrzyni.

Powoli zapadał zmierzch, więc trzeba było wypływać dalej. Przed nami jeszcze farma kajmanów. Z uwagi na fakt, iż w pobliżu równika słońce gwałtownie wschodzi i zachodzi, na dodatek zawsze o stałych porach przez wszystkie dwie pory roku (porę deszczową i porę mniej deszczową), po godzinie osiemnastej należało się spodziewać całkowitej ciemności. Taka też ciemność nas zastała, zanim dopłynęliśmy do kajmanów. Wysiedliśmy na brzeg i od razu znaleźliśmy się w jakiejś wiosce. Wioska gęsto zamieszkana, ale całkowicie bez prądu. Przy przystani gwar jak na campingu. Ludzie odwiedzają się nawzajem ze świeczkami i latarkami lub spotykają się na przystani. Niektórzy siadają przed domkami w ciemnościach i wsłuchują się w odgłosy dżungli. Klimat iście wakacyjny.

Aby dotrzeć do farmy kajmanów trzeba było przejść niemal całą wioskę. Kiedy przybyliśmy na miejsce okazało się, że gospodarze oczywiście też poszli gdzieś na balangę. Przewodnik poszedł ich szukać, a nasza trójka czekała pod bramą. Oblazło mnie kolejne wrażenie, że jesteśmy gdzieś na campingu, na wakacjach. Ciekawe, czy ta wioska w dzień wygląda równie zachęcająco.

Po około piętnastu minutach zjawił się przewodnik w towarzystwie młodego chłopaka. Wpuścili nas na teren posesji i zaprowadzili w jakąś ogrodową gęstwinę. Szliśmy nawet jakimiś mostkami, aż stwierdziłam, że stoimy jakby na okrągłej drewnianej platformie, znajdującej się na małym jeziorku. W jeziorku pływała ogromna amazońska ryba paiche (Arapaima gigas), którą udało nam się przy świetle latarek zobaczyć. To największa słodkowodna ryba na świecie. Dochodzi do trzech metrów długości i może osiągać nawet dwieście kilogramów wagi! Rybeńka...

Platforma, na której staliśmy miała typowe zadaszenie z palmowych liści, a nad nią na słupkach zawieszono kilka hamaków. Kolejne wrażenie sielskości życia w tej wiosce. Zamarzyłam podyndać tutaj w ciągu dnia...

Następny punkt programu to obiecane kajmany. Znów szliśmy przez dróżki, ścieżynki, mostki, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie w wodzie czaiło się stado kajmanów. Oczywiście wodę od nas oddzielało wysokie ogrodzenie. Właściciel zwabił gady atrapą mięcha. Jeden kajman widząc, że coś mu wrzucono podpłynął, inny wylazł na brzeg. Ciemność i małe światełko latarki sprawiały, że klimat był niesamowity i niepowtarzalny! Ale trzeba było wracać do łodzi. Czekała nas jeszcze przeprawa Amazonką do Iquitos - w ciemnościach! Biorąc pod uwagę, że łódź nie ma świateł, a na Amazonce jest dość duży ruch, nie była to taka prosta sprawa.

Wsiedliśmy zatem do chybotliwej długiej łodzi i ruszyliśmy w kierunku miasta powoli, wzdłuż brzegu, nie wypuszczając się na środek szerokiej rzeki. Przewodnik usiadł z przodu łodzi i wypatrywał w ciemnościach sterczących z wody konarów, czy innych przeszkód. Wpadnięcie do rzeki pełnej żarłocznych piranii, elektrycznych węgorzy, rybek canero, raji z jadowitym kolcem i innych świństw raczej nie napawało entuzjazmem. Nasz trzeci towarzysz wydawał się nie zdawać z tego sprawy, bo ciągle się wiercił, nadmiernie przy tym kołysząc łódką. Nie mógł znaleźć sobie miejsca, więc kładł się na ławeczce, przekręcał się z boku na bok, wreszcie podnosił się przysiadając całym ciężarem na jednym końcu chybotliwej łodzi, następnie przesuwał się z rozmachem na drugi koniec i tak cały czas... Trzeba dodać, że gwałtowne i nieprzemyślane ruchy jednego z pasażerów zmuszały resztę załogi do takiego manewrowania ciałem, żeby ciężar na łodzi był równomiernie rozłożony. Inaczej nasze peque-peque przewróci się i nas wysypie do tej brązowej, jadowitej rzeki.

Płynęliśmy w ciemnościach około godziny, trzymając się wyjątkowo blisko brzegu. Od czasu do czasu przewodnik włączał latarkę, sprawdzając jakiej przeszkody widzi zarys. Z daleka migotały już światła Iguitos. Jeszcze trochę, już niedaleczko. Może nasz towarzysz nie wrzuci nas do wody tym swoim wierceniem się. Wreszcie stanęliśmy na brzegu. Odetchnęłam z ulgą. Przewodnik złapał nam moto-taxi, opłacił i pojechaliśmy do hostelu.

Duchota trochę ustąpiła. Postanowiliśmy zjeść jeszcze kolację i skombinować jakieś śniadanie na następny dzień. Kręciliśmy się po okolicy w poszukiwaniu jakiejś znośnej knajpy z czymś, na co mielibyśmy ochotę. Problem w tym, że nie bardzo wiedzieliśmy na co mamy ochotę. Skończyło się na tym, że weszliśmy do pobliskiego supermarketu samoobsługowego i kupiliśmy bułki, jakieś małe paróweczki w puszce do zjedzenia na zimno, trochę ciastek i baterię czegoś do picia. Dodatkowo dokupiliśmy owocowe Gerberki dla dzieci, w celu zjedzenia ich na śniadanie jako dżemiki. Na kolację miały być te mini-paróweczki - również z bułkami. Tak zaopatrzeni wstąpiliśmy jeszcze do apteki po wysokofaktorowy (nr 40) krem przeciwsłoneczny oraz repelent na komary do dżungli i wróciliśmy do hostelu.

Zdecydowanie nadszedł czas na zjedzenie czegoś. Otworzyliśmy puszkę z mini-paróweczkami, otworzyliśmy opakowanie bułeczek, coś do popicia otworzyliśmy również i przystąpiliśmy do jedzenia. Po pierwszym kęsie okazało się, że bułeczki są... słodkie. Parówki jakby nie. Zestawienie smaków tych dwóch spożywów nie było najszczęśliwszym połączeniem, ale jak człowiek głodny... Zjedliśmy po dwie słodkie bułeczki z niemal całą puszką mini-paróweczek, zapiliśmy sokiem pomarańczowym, skrzywiliśmy się z niesmakiem na takowe niefortunne połączenie i zagryźliśmy dla smaku ostatnią czekoladą, jaka mi została w walizce. Po czymś takim można było jedynie iść spać, jednak nas czekało jeszcze pakowanie na jutrzejszą dżunglę - przynajmniej tak z grubsza.

Trzeba było zapakować rzeczy dwóch osób do jednego plecaka. Musieliśmy koniecznie mieć długie spodnie, długie rękawy, pełne buty, repelent na komary, krem na słońce, kapelusze, przyrządy do mycia, no i oczywiście nasze nieodłączne kamery i aparaty. Dodatkowo warto by było mieć klapki, zapas skarpet, bielizny i na wszelki wypadek strój kąpielowy. Aha! Płaszcz przeciwdeszczowy koniecznie! Komórkę można sobie jedynie zapakować jako budzik - zasięgu w dżungli się nie doświadczy. Zapakowaliśmy też apteczkę, a nóż będzie potrzebna. Po około godzinie pakowania i przekładania plecak był gotowy. Reszta bagażu zamknięta na kłódki zostanie rano schowana w hostelowym schowku i poczeka na nas aż wrócimy. O ile wrócimy...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (24)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1