Od rana komary. Komary w pokoju, komary w łazience, komary w jadalni. Wszędzie! Chcąc się umyć narażało się na mocne pogryzienia. Moskity siadały nawet tam, gdzie spływała woda, nie odczepiały się, kiedy się ruszyło kończyną. Cięły na mokro i na sucho. Potem na śniadaniu gryzły przez spodnie, pod spodniami, w kostki przez skarpetki. Jedna wielka moskito-masakra. A to dopiero początek, gdyż na ten dzień planowany był pieszy wypad do dżungli, a tam moskitów jest pod dostatkiem! Mieliśmy się ubrać w długie rękawy i długie spodnie. Dostaliśmy gumiaki po kolana na błoto i węże. Chociaż głównie na błoto, gdyż węże to podobno bez problemu przegryzają lub wgryzają się ponad cholewką. Zabraliśmy sprzęt foto, repelent i poszliśmy w las.
Nasze długie rękawy i długie spodnie już po kilkunastu minutach były mokre. Nie wspomnę już, co się działo w tych gumowych kaloszach po kolana... Wysoka temperatura i wysoka wilgotność zwalały z nóg. Sprawę pogarszały wszędobylskie komary, które w postaci chmury pomykały za każdym z naszej brygady. Przystanęło się na chwilkę, a wtedy krwiopijcza chmura oblepiała osobnika. Jednak moskity to nic w porównaniu z tym, co mogło nas tego dnia jeszcze pogryźć...
Po kilkunastu metrach od pierwszego wejścia w dżunglę, idący przodem przewodnik nagle odskoczył. Okazało się, że w krzakach czaił się na nas bardzo jadowity wąż, którego nazywano tam
jergón (
Bothrops atrox). Polska nazwa owego węża to żararaka lancetowata lub kajsaka - czyli bardzo agresywny wąż grzechotnikowaty. Po dwóch godzinach od ukąszenia człowiek umiera, a jeśli go odratują, to prawie na pewno straci nogę lub to, w co go wąż ukąsił. Martwica tkanek i koniec. Ale tu, w dżungli, gdzie nie ma telefonów, nie ma pogotowia, ani szybkiego sposobu dotarcia do poszkodowanego, to na pewno się umiera...
Wąż siedział w krzakach. Był w kolorze podłoża - brązowawy w jakieś ciemniejsze wzorki z żółtymi plamkami, co idealnie go kryło wśród rozkładających się liści. Przód miał podniesiony i lekko poskręcany - jakby gotowy do gwałtownego skoku. Nerwowo badał językiem powietrze usiłując ocenić zapewne, co mu zagraża i czy już należy atakować. Raúl polecił nam natychmiast się zatrzymać i stać, gdzie stoimy - czyli około dwóch metrów od agresora. Było duże prawdopodobieństwo, że gdybyśmy przeszli przed tym wężem, to na któregoś z nas by się rzucił. Stanęliśmy jak wryci i ani kroku dalej nie zrobiliśmy. Raúl w tym czasie poszedł poszukać odpowiedniego patyka, aby węża przepłoszyć. Kiedy tylko się oddalił, wąż skierował głowę z rozdwojonym jęzorem w kierunku dwojga
gringos podskakujących i wymachujących rękami w obronie przed chmarą komarów, czyli oczywiście na nas...
Chwila grozy...
Włączyłam kamerę, żeby mieć dowód ewentualnego śmiertelnego pokąsania. Zdążyłam jeszcze nakręcić kilkanaście sekund filmu z wężem w roli głównej i wreszcie pojawił się Raúl z badylkiem. Podszedł gada od tyłu i zaczął walić w niego z wielką siłą i zawzięciem. W tym momencie okazało się, że węże były tam dwa! Uciekły z sykiem w inne krzaki. Krzul się oburzył, że Raúl tak tłucze w nie, jakby chciał je zabić, ale Raúl wyjaśnił, że to dla naszego bezpieczeństwa, gdyż ten gatunek jest naprawdę bardzo niebezpieczny. W każdym razie po tym wydarzeniu bardziej zaufałam przewodnikowi. Byłam pewniejsza, że jak coś się będzie działo, to on to zauważy i w porę zareaguje. Zresztą jak chodził, to patrzył dookoła, zerkał na każdy krzak, który stanął na naszej drodze. A my mieliśmy iść jego śladami, nie zbaczać z drogi, ani nie oddalać się za bardzo. Najlepiej nie dotykać roślin i uważać na kolczaste pnie i korzenie pod nogami. Razu pewnego na korzenie nie uważałam i zaryłam w ściółkę leśną. Na cztery łapy, ledwo wyhamowałam, aby twarz nie wpadła mi w podłoże. Na szczęście było bardzo miękko od nadmiaru liści i skończyło się tylko na strachu. Nie potłukłam się, ani nie poharatałam. Podniosłam się i poszłam dalej.
Dziś ciarki mnie przechodzą, jak pomyślę o spotkaniu z żararaką. A wtedy, kiedy tam stałam, a wąż złowrogo wystawiał na nas jęzor, to nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mogłoby się stać. Nie ruszało mnie specjalnie, że dwa metry dalej sterczy bardzo agresywny wąż, któremu może się nie spodobać nasz ruch i może z ogromną szybkością wyskoczyć i wbić zębiska w czyjąś nogę. Widać postrzeganie tam, a tu jest różne. Gdybym, na przykład, w moim mieszkaniu zobaczyła takiego pająka, jaki mieszkał w naszym domku w dżungli, to bym chyba wyzionęła ducha. Tam mi nie przeszkadzał. Traktowałam go bardzo naturalnie - jak część otoczenia, bez zbytnich emocji. I póki siedział tam, gdzie siedział, to mi absolutnie nie przeszkadzał. Zaniepokoiłabym się, gdyby zniknął...
Szliśmy lasem, krętymi, niewidzialnymi ścieżkami. Raz roślinność była rzadka, innym razem gęstsza. Raz podłoże stosunkowo suche, innym razem wyłoniło się przed nami wielkie bagno, przez które przeprawialiśmy się kładką powstałą ze zwalonego pnia. Dookoła słychać było mnóstwo przeróżnych ptasich odgłosów. A może pomieszanych z odgłosami małpimi? Chwilami ciężko było to rozróżnić (przynajmniej takim miastowym Białasom jak my).
Po około godzinie wędrówki stanęliśmy przed ścianą splątanej roślinności. Raúl użył maczety, żeby się przebić dalej, jednak to "dalej" było nadal ścianą roślinności. Kiedy od pięciu minut machał maczetą, a tam nadal była ściana to myślałam, że zrezygnujemy i zawrócimy, ale nie! Myślałam, że on żartuje, że tędy będziemy przechodzić. Nie żartował... Komary mnie jadły żywcem, a Raúl zawzięcie torował maczetą drogę. Po około dziesięciu minutach cięcia i wyrywania splątanych pnączy oraz gałęzi pojawiło się światełko w tunelu i ściana przed nami rozstąpiła się. Mocno pokąsana przez moskity ruszyłam za Raúlem nastawiając się na kolejną godzinę wędrówki po lesie.
Szliśmy długo, w poszukiwaniu różnych zwierzaków, ale nic oprócz komarów nie chciało się już pokazać. Mijaliśmy gniazda termitów, bagna i liany, na których się pobujałam niczym Tarzan, ale nadal nic oprócz komarów nie było. W końcu z ulgą dotarłam do naszego obozowiska, bo komary to ostatnia rzecz, jaką chciałam oglądać.
Gorąco, duszno, a na twarzy czerwień w odcieniu wysiłku. W takich chwilach docenia się bardzo możliwość skorzystania z zimnego prysznica. Wędrowaliśmy przez dżunglę w czterdziestostopniowym upale, przy blisko stuprocentowej wilgotności, w gumiakach po kolana, długich spodniach i z długim rękawem. Pot nas zlewał ciurkiem. Na dodatek nie odstępowała nas chmura komarów, na odganianie których traciliśmy dodatkową energię. Im bardziej się pociliśmy, tym więcej komarów do nas leciało. W takich chwilach zimny prysznic z lichym ciśnieniem i woda z sokiem z limonki, to zdecydowanie najlepsze wynalazki świata!
Po lunchu czas na sjestę w hamakach. Fajna to sjesta, tym bardziej, że miejsce hamakowania odymili nam ogniskiem, aby nie było komarów. Takie luksusy!
Leżeliśmy wsłuchując się w dzienne odgłosy dżungli, oglądając okoliczną roślinność i oddając się zupełnie błogiemu nicnierobieniu. Jednak ciekawość moją wzbudzał już od samego przyjazdu pewien dźwięk - nazwijmy go plumkaniem. Najpierw myślałam, że to woda gdzieś kapie, ale to było za głośne. Potem wydawało mi się, że to odgłosy gdzieś z kuchni, tudzież innego budynku gospodarczego, ale ileż może być sztucznych dźwięków, które przez całe dnie, od rana do wieczora nadają "plumćk!... plumćk!...". W końcu oświeciło nas, że to musi być odgłos jakiegoś zwierzęcia. Ustaliliśmy, że może to być ptak, co w niedługiej chwili potwierdził Raúl. Ptak zwał się
oropendola (albo zmyślnie: kacykowiec rdzawy) i plumkał niestrudzenie całymi dniami (robiąc przy tym skrzydłami i ciałem ruch, jak gdyby właśnie spadał z gałęzi).
Dyndając w hamaku, wśród wszechobecnej dziczy lasu, umyta, odświeżona, wypoczęta i szczęśliwa, że mnie tego dnia nic nie zjadło, uświadomiłam sobie jak mi tam dobrze. Radość była tym większa, że choć przez chwilę nie musiałam odganiać się od komarów. Żyć, nie umierać! Chwilo trwaj wiecznie! Nie chcę wracać do Polski! Ja tu zostanę i będę dyndać do końca świata i jeden dzień dłużej! (Trochę mnie poniosło...)
Na popołudnie planowaliśmy wypad na ryby, jednak tropikalna ulewa pokrzyżowała nam plany. Zaczęło się od pojedynczych, wielgachnych kropel. W końcu lunęło z taką siłą, z jaką mogło lunąć tylko w tym rejonie świata. Uciekłam pod moskitierę w domku i wykończona dzisiejszym spacerem zasnęłam. Zaczęło lać po południu, a skończyło w nocy - to była taka przedłużona sjesta do rana. Dopiero rano wylazłam spod tej moskitiery, ale za to jak nowo narodzona!