Na śniadanie zjadłam tylko jedną bułkę z dżemem i wypiłam herbatę. Dzisiaj zwiedzamy słynny kanion Colca i oglądamy szybujące kondory. Potem wracamy do Arequipy.
Po drodze do kanionu zatrzymaliśmy się jeszcze na jakimś ryneczku. Zrobiliśmy fotki z orłami, sowami, lamami i tubylcami, obejrzeliśmy kolejny pokaz tańców, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trasa do kanionu była bardzo malownicza. Przez większą część czasu jechaliśmy żwirową drogą wzdłuż doliny. Mijaliśmy małe wioski, wielkie przepaście, mostki i długie tunele wydrążone w skale. Tunele miały służyć mieszkańcom okolic do bezpieczniejszego przeprawiania się przez górę. Jednak tubywalcy nie korzystają z nich, gdyż wierzą, że pełne są duchów i złych mocy. W związku z tym nadal obchodzą górę wąską ścieżyną nad przepaścią. Za to z tunelu korzystają zadowoleni turyści. Dziura w skale ciągnie się kilkaset metrów. Jedzie się kilka minut krętym, zapylonym, ciemnym tunelem, w którym przez długi czas nie widać światełka z żadnej strony. Szczerze mówiąc, gdybym tamtędy miała przechodzić na piechotę, to też wolałabym iść wokół góry wąską ścieżyną nad przepaścią...
Wreszcie dotarliśmy do punktu o nazwie "Cruz del Condor". Jest to najgłębszy fragment kanionu o głębokości 3232 m. Tutaj nad ranem kondory wielkie szybują w dole wykorzystując powstałe o tej porze dnia prądy powietrzne. Wszyscy przybyli czekali na ten pokaz. A byliśmy jedną z pierwszych grup, więc mogliśmy zająć jedne z najlepszych miejsc. Wdrapałam się na skałkę, znalazłam półkę, na której usiadłam i zaczęło się wielkie oczekiwanie na kondory.
Kanion Colca robi piorunujące wrażenie. Niesamowita przestrzeń przed nami. W dole jakieś chałupki - ciekawe czy zamieszkane. Można było tam siedzieć i pochłaniać widoki całymi godzinami. Tak też nawet nie zauważyliśmy, że właśnie minęły dwie godziny od przybycia, a kondorów ciągle nie ma. Kiedy już zaczynaliśmy tracić nadzieję, nagle ktoś krzyknął, że tam daleko w dole wyłonił się zza skał kondor. Właśnie - krzyknął... Gdy wreszcie kondory podleciały wyżej, ludziska jak bydełko rzucali się całą chmarą do przepaści i podnosiła się wrzawa: "Kondor! Kondor!". Mnie tym poruszeniem wprowadzali w lekki niepokój, a co dopiero kondory! Ale udało się je zobaczyć. Szybowały w dole tak daleko, że wydawało się, że to jakiś wróbel, a nie największy andyjski ptak. Rozpiętość skrzydeł sięga trzech metrów przy długości ciała ponad jednego metra. Mają łysą, pomarszczoną głowę z białym, pierzastym kołnierzem na szyi. Szybując wyglądały bardzo dostojnie. Bywały momenty, że przelatywały tak blisko nas, że można było dojrzeć, w którą stronę patrzą. Za każdym takim razem ludziska z wrażenia mało nie powpadali do tego kanionu. Ustawiali się na najbardziej wysuniętych skałach i trzęsącymi się z wrażenia rękoma usiłowali zrobić fotki swoimi "małpkami". Potem wszyscy, jak na komendę poupychali się do autobusów i odjechali w siną dal.
Nasz mały busik został do momentu, aż wokół zrobiło się prawie pusto. Udało nam się zrobić kilka w miarę dobrych zdjęć i ujęć, po czym pełni wrażeń wyruszyliśmy z wycieczką w drogę powrotną do Arequipy z zamiarem zobaczenia jeszcze kilka miejsc po drodze.
Nie była to duża wycieczka - było nas raptem około dziesięciu osób. Jednak dla nas, myśliwych z obiektywami i miłośników dzikiej przyrody, wycieczki zorganizowane nie były dobrym wyjściem. Jakkolwiek w wielu przypadkach były wyjściem jedynym. Gdybyśmy przyjechali tam sami, to pewnie zostalibyśmy tak długo, aż kondory zniknęłyby całkowicie z pola widzenia, czyli zapewne jeszcze długo po odejściu ostatnich turystów. Wszyscy tam przyjeżdżają, czekają na ptaki dwie godziny, potem pół godziny pooglądają i się nudzą. Takich turystów można, a nawet trzeba zabrać stamtąd szybko, aby nie powiedzieli, że wycieczka była do kitu. Nasza grupa też szybko się znudziła i byliśmy ostatnimi, którzy dotarli do busika - nawet spotkaliśmy po drodze naszą przewodniczkę, która już po nas szła.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku punktach z widokami na dolinę, udało się spróbować owocu z opuncji za jednego sola, zwiedziliśmy wioskę z kościołem i wyruszyliśmy do Arequipy.
Ucieszyłam się bardzo, że znów zamieszkamy w naszym ślicznym pokoiku. Był już wcześniej zarezerwowany i opłacony, wystarczyło tylko przenieść do niego bagaże z hotelowego schowka. Następnie poszliśmy na obiad do tej samej restauracji, co ostatnio, a potem na krótką wycieczkę po mieście. Zobaczyliśmy - podobno najładniejszy w Peru - Plaza de Armas, pospacerowaliśmy uliczkami i wróciliśmy poupajać się jeszcze naszym pokoikiem. W hotelu znów zamówiliśmy do pokoju wrzątek w termosie na gorący rosołek i zmęczeni zasnęliśmy.