Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Peru. Od turystyki do magii.    Test funkcji życiowych na wysokości 4900 m n.p.m.
Zwiń mapę
2008
09
lis

Test funkcji życiowych na wysokości 4900 m n.p.m.

 
Peru
Peru, Chivay
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 18369 km
 
Wstaliśmy rano, spakowaliśmy się i czekamy. Godzina ósma - busik powinien już przyjechać. Wpół do dziewiątej nadal go nie było, więc zadzwoniliśmy do biura. Powiedziano nam, że busik będzie dopiero o dziewiątej. Rzeczywiście - przyjechał parę minut po zapowiedzianym czasie. Wyszła po nas przepraszająca młoda kobieta, która wyjaśniała, że reprezentuje zupełnie inne biuro niż to, w którym wykupiliśmy wycieczkę, a fakt, że nas poinformowali, że przyjadą na ósmą to błąd tego drugiego biura. A o ile dłużej moglibyśmy sobie pospać, gdyby nas nie wprowadzono w błąd... Ruszyliśmy zatem małym busikiem po mieście zbierając po kolei wszystkich wycieczkowiczów.

Arequipa jest naprawdę dużym miastem. Na tyle dużym i bogatym, że prywatne osoby mają własne samochody nie będące taksówkami. Są tam duże centra handlowe, skomplikowane skrzyżowania, a nawet bloki mieszkalne. No i zdecydowanie najładniejszy pokoik w hotelu!

Gdy wszystkich pozbieraliśmy, przewodniczka objaśniła nam plan dzisiejszej podróży. Mieliśmy po drodze oglądać wikunie, a potem zatrzymać się na kilkanaście minut w najwyższym punkcie na wysokości 4900 m n.p.m.! Obawiałam się reakcji mojego organizmu, ale byłam też ciekawa jak to jest - czy zadyszka będzie równie silna jak w autobusie na trasie Nazca-Cuzco?

Po około dwóch godzinach podróży dotarliśmy do granic rezerwatu wikunii (wigonii). Wzdłuż drogi pasły się stadami płochliwe wielbłądowate, przypominające bardzo guanako, które spotkaliśmy w Patagonii - były tak samo rude, z białymi brzuszkami. Miałam tylko wrażenie, że są od nich bardziej smukłe i kruche. Okazało się to trafną obserwacją, bo wikunie są najmniejszymi z rodziny wielbłądowatych i żyją na najwyższych wysokościach. Mają najdelikatniejszą na świecie wełnę, z której produkowane są najwyższej jakości wyroby dziewiarskie i tkaniny ubraniowe. Na lotnisku w Santiago de Chile, na ekskluzywnym stoisku ubraniowym, widziałam w gablocie przepiękne jasnobrązowe poncho z wełny wikunii, które kosztowało ponad 2000 (aaaaaa!!!) dolarów amerykańskich! Takaż to wełna!

A tutaj wikunie przechadzały się dostojnie po stepie szerokim na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Niektóre były przystrzyżone. Zwierzaki te są zagrożone wyginięciem, dlatego w Boliwii, Argentynie, Peru i Chile są objęte całkowitą ochroną. Raz do roku spędza się je i strzyże. Poza tym pasą się luzem i nie wolno ich tykać. Przypatrywaliśmy się im nie wychodząc z samochodu. Gdy tylko ktoś wyszedł, wikunie obracały się do nas tyłkami i pospiesznie odchodziły.

Przy którymś z kolei postoju dojrzeliśmy jeszcze jedno ciekawe zwierzę zwane viscacha. Było to szare stworzenie przypominające wyglądem zająca, jednak z długim puszystym ogonem. Siedziało zakamuflowane na kamieniu i przestraszone wpatrywało się w nasz samochód. Ten gatunek jest raczej uważany za szkodnika i okoliczni rolnicy go tępią. Jednak - jak na ród króliczo-zajęczy przystało - gatunkiem zagrożonym on nie jest.

Po kolejnej godzinie podróży wjechaliśmy na wyczekiwaną z niepokojem wysokość 4900 m n.p.m. Wyszłam powoli z samochodu i równie powoli przeszłam kilka kroków. Było tam strasznie zimno. W jednej chwili poczułam się bardzo senna i zmęczona. Dodatkowo energię odbierało mi trzęsienie się z zimna. Nagraliśmy ujęcie z tej wysokości, widok na okoliczne wulkany i stwierdziłam, że chyba muszę iść do samochodu. Nie wyobrażam sobie żadnego wysiłku fizycznego, ani psychicznego na tej wysokości. Tlenu brak...
Ale ta wysokość nie powstrzymywała tubywalców przed rozłożeniem swoich stoisk i handlowaniem czym się da. Była nawet stylowa toaleta, a wszędzie dookoła na ogromnym terenie poukładane były kamienne słupki jako symboliczna ofiara dla Apu - inkaskiego boga gór.

Po około dwudziestominutowym pobycie zjechaliśmy niżej. Ale raczej niewiele niżej, gdyż tablica informacyjna przy przydrożnych zabudowaniach informowała, że jesteśmy na wysokości 4300 m n.p.m.

Po kolejnej godzinie podróży dotarliśmy wreszcie do Chivay - małej miejscowości, w której mieliśmy nocować. Podjechaliśmy na obiad i tu kolejna rozbieżność z ustaleniami. Zamiast zjedzenia tańszego obiadu wybranego z menu musieliśmy zapłacić za obiad ze stołu szwedzkiego, który był droższy. Oczywiście nikt nas o tym nie poinformował. Mieliśmy mieć tańszą opcję, a tu zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym i wyborem między tym co jest, albo nie jedzeniem obiadu tego dnia. Przewodniczka zmieszała się, rozłożyła ręce w niemocy i cóż nam pozostało... Obiad trzeba było jakiś zjeść. Jedzenia było w bród - do wyboru, do koloru. Mięsa, ryż, ziemniaki, warzywa i owoce w różnych postaciach i konfiguracjach. Niektóre dania były wyśmienite, a reszta też nienajgorsza. Tak czy siak niesmak pozostał, gdyż nie to zamawialiśmy. Przecież i tak nie dało się wszystkiego spróbować, a za danie wybrane z menu zapłacilibyśmy znacznie mniej.

Po teście w Arequipie odnośnie dolegliwości żołądkowych byłam zachęcona do pałaszowania ile wlezie. Przecież już mi nic nie jest, a tu tyle smakołyków! I to okazało się błędem, gdyż po dotarciu do hotelu (na szczęście dopiero wtedy) dopadł mnie straszny ból brzucha. Jak to dobrze, że mieliśmy prywatną łazienkę w pokoju. A pomyśleć, że mało co nie wybraliśmy opcji pokoju bez łazienki...

Godzinę później mieliśmy jechać na wycieczkę do gorących źródeł. Byliśmy przygotowani. Mieliśmy ręczniki, klapki i stroje kąpielowe. Na miejscu mieliśmy zdecydować, czy wskakujemy do wody, czy nie. Jednak tym razem byłam zmuszona na wycieczkę nie jechać. Zwaliło mnie z nóg na ponad dwie godziny. I nie wiem, czy przeszło samo, czy pomogły dwie herbatki z koki, które Krzul mi przyniósł z restauracji obok. Herbatki były bardzo stężone. Prawie pół kubka było napakowane liśćmi. Druga połowa to woda. Ale chyba właśnie tego mi trzeba było. Porządnego wywaru z koki! Na szczęście wydobrzałam i wieczorem wybraliśmy się na pokaz tańców.

Weszliśmy do knajpki. W niewielkiej sali wzdłuż ścian stały długie stoły. Na drugim jej końcu była mała scenka, na której czekały na muzyków instrumenty wszelakie: gitarka, ukulele, panflet i inne peruwiańskie piszczałki. Zasiedliśmy przy stole i zamówiliśmy kolejną herbatkę z koki. Bałam się jeść, chociaż na widok jakiejś zupki z makaronem, wyglądem przypominającej rosół, pociekła mi ślinka...

W końcu pojawiło się pięciu muzyków i zaczęli stroić instrumenty. Kiedy wreszcie zabrzmiały pierwsze dźwięki peruwiańskiej muzyki, na sali pojawiła się para tancerzy ubrana w regionalne stroje z okolic Arequipy. Odtańczyli pierwszy skoczny taniec, po czym rozeszli się po sali. Chłopak szedł w naszą stronę. Nagle zapytał się mnie czy zatańczę! Nie bardzo wiedziałam co odpowiedzieć, gdyż właśnie przeszłam ostrą biegunkę, poza tym ubrałam się w dwa polarki, poza tym rozpięłam spodnie (celem odciążenia zbolałego brzucha), poza tym było strasznie dużo ludzi, poza tym przecież ja nie wiem jak tańczyć te ich tańce, poza tym... "Eee... Ale taka okazja się już nie powtórzy" - pomyślałam i wyszłam na środek parkietu. Tancerka zaprosiła na środek jakiegoś turystę rodzaju męskiego. Ja dostałam kapelusz tancerki, a facet dostał kapelusz tancerza i rozpoczął się taniec. Byłam tak grubo ubrana, że ciężko się było ruszać. Nie przewidziałam tańców i hulanek. W dodatku cały czas myślałam, czy aby mi te rozpięte spodnie nie spadną na oczach wszystkich! Co do kroków obawy zniknęły. Nie były skomplikowane, a tańczyło się cały czas w parach, albo w czwórkach, więc można się było szybko zorientować, co teraz będzie. Krzul całe zajście filmował, a ja z każdą minutą (potem sekundą) czułam, że mi gorąco, że brakuje tchu. Nie wiem jak to wyszło, ale po zakończeniu dostaliśmy wielką owację.

Orkiestra grała kolejne kawałki, tancerze przedstawiali kolejne taneczne opowieści, biorąc do co drugiego tańca kogoś z widowni. Aż w końcu padło na Krzula. Z tym, że Krzul nie tańczył już grzecznie w parach, tylko miał odstawić przedstawienie taneczne polegające na tym, że pani daje mu zatruty owoc, który go powala, a potem owa pani okłada poległego Krzula pomponem na sznurku. Oprócz tego Krzul musiał panią przewiesić przez ramię i obrócić się tak kilka razy. Na dodatek w momencie, kiedy Krzul na scenie miał swoje "5 minut" w kamerze skończyła się kasetka, a po ciemku i w pośpiechu nie mogłam rozpakować drugiej. Udało mi się jedynie nakręcić kilkanaście sekund filmu i zrobić kilka niewyraźnych zdjęć. No i Krzul nie ma pamiątki jak go biją pomponem... ;P

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (13)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1