W jakiejś agencji turystycznej wykupiliśmy bilety na autobus do Puno za 35 soli jeden, czyli cena normalna na autobus dwupiętrowy na II piętrze. Przyjechał po nas człowiek z biura turystycznego i odwiózł nas na terminal. Chciał jeszcze wyciągnąć od nas 2 sole podatku na bilety, ale po naszym proteście, że nic nie mówił o dodatkowych opłatach zapłacił grzecznie sam, po czym się serdecznie pożegnał i wrócił do miasta.
Kiedy w końcu nasz autobus podjechał nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Przed nami stało zdezelowane, brudne i śmierdzące jednopiętrowe COŚ, co miało nas wieźć przez sześć godzin do Puno. Rozszyfrowaliśmy potem na naszych biletach, że kosztowało... 15 soli. Facet zgarnął do kieszeni 40 soli i wsadził nas do czegoś takiego zapewniając, że to będzie turystyczny, dwupiętrowy autobus. Po wejściu do środka pojazd nie prezentował się wcale lepiej. Wszędzie było wyjątkowo brudno, aż nieprzyjemnie było siedzieć. Humory nam się popsuły na cały dzień, tym bardziej, że jechał nie sześć a ponad osiem godzin, a tak w ogóle to wydawało się, że do Puno nigdy nie dotrzemy... Kierowca jadąc z górki jakby w ogóle nie pamiętał o hamulcach. Zapominał też o nich na zakrętach. Autobus z rozbujanym zawieszeniem mało się nie wywrócił! Tubylcom jakby ta jazda w ogóle nie przeszkadzała. Masowo spojrzeli na mnie, jak w obcym dla nich języku sklęłam głośno kierowcę, kiedy po raz kolejny mocno szarpnęło autobusem... Kierowca też nie zmienił stylu jazdy, kiedy nagle za tym brudnym, zabłoconym oknem zrobiło się ciemno, sypnęło śniegiem i rozpętała się jakaś śnieżna zawierucha. Nasza interwencja u "chłopca autobusowego" z prośbą, żeby kierowca zwolnił trochę, bo są niebezpieczne warunki spowodowało tylko rzucenie nam głupiego spojrzenia i zignorowanie całej uwagi. Autobus zatrzymywał się w każdej wsi, a także na odludziu. Często go jacyś zmoknięci tubylcy zatrzymywali jak taksówkę. Cały pojazd był więc zapełniony babinkami w kapelutkach i ich tobołkami. Brakowało tam tylko kaczek, kóz i prosiaków. A pośród tego wszystkiego przerażeni i wkurzeni MY.
Co jakiś czas do autobusu wsiadali jacyś "przedstawiciele handlowi", którzy chcieli sprzedać swoje produkty. Pojawił się handlarz specyfiku na dolegliwości wysokościowe i śpiewający w języku keczua chłopaczek, który przygrywał sobie na szesnastostrunowej (!!!) gitarze. Zjawili się też handlarze chlebków, ziemniaków, gotowanej kukurydzy, chrupek i innych nieznanych nam rzeczy. Całe wory przeciskali wąskim przejściem między fotelami. W jednej miejscowości autobus otoczyli sprzedawcy, a pasażerowie przez okna kupowali obiadki. Poza tym nie było limitu miejsc. Kiedy miejsc siedzących brakło, ludziska jechali na stojąco. Jakby tego było mało zauważyłam, że człowiek dwa siedzenia dalej raz po raz spluwał na podłogę...
W końcu po długich ośmiu godzinach najwyższego stresu dotarliśmy do Puno. Facet z "agencji" obiecał, że będzie czekał na nas jego kolega i zawiezie nas do swojego hotelu. Nikt jednak na nas nie czekał. Nawet nie mieliśmy kogo opierniczyć za ten przekręt. Kazaliśmy się taksówkarzowi zawieźć na ulicę, gdzie jest dużo hoteli. Uzgodniliśmy cenę usługi na 3 sole. Poszliśmy za nim z dwiema wielkimi torbami i plecakami, a tu ku naszemu wielkiemu przerażeniu okazało się, że on nas chce zapakować do małej rikszy (dla przypomnienia - motor z zadaszoną naczepką dla dwóch osób i małym miejscem na bagaż na zewnątrz pojazdu). Zdecydowaliśmy się znaleźć samochód prawdziwy - również z uwagi na przerażającą przewiewność pojazdu, mimo, że kierowca uparcie zapewniał, że się zmieścimy. "Jasne!" - pomyślałam - "Potem się okaże, że musimy bagaże na kolanach trzymać". Znaleźliśmy zatem auto-taxi za 4 sole, które zawiozło nas do rejonu z mnóstwem hoteli, hosteli i innych noclegowni.
Wysokość 3830 m n.p.m. nie ułatwiała poruszania się po mieście. W końcu ja, zadyszana, zmęczona stresującą podróżą zostałam na walizkach, a Krzul wyskoczył na poszukiwania po okolicy.
Wrócił zadowolony. Znalazł wolny pokój przy głównym deptaku we w miarę dobrej cenie. Pokój bardzo ciasny, ale czysty i tani. Łazienka w porządku i przede wszystkim z ciepłą wodą bez prądu w prysznicu. Krzul jeszcze coś wytargował płacąc z góry za dwie noce i wprowadziliśmy się. Wreszcie czas na sen. Przed nami pierwsza noc na wysokości ponad 3800 m n.p.m....