Dziś jest Wszystkich Świętych. Nie ma nas w Polsce. Nie wiadomo nawet, czy w Peru obchodzą ten dzień, a jeśli tak, to w jaki sposób. Jadąc autobusem widziałam nawet jakiś cmentarz, ale nie było jak go zwiedzić. W każdym razie ów cmentarz miejski wyglądał dosyć kolorowo - jak wszystko w Peru. Był w postaci wielkiego muru, coś jak wielka szafa z małymi szafeczkami. W tych szafeczkach znajdowały się ołtarzyki zmarłych. Podobno do takich szafeczek bliscy wkładają święte obrazki, zdjęcia zmarłego, kwiaty i przedmioty, które zmarły lubił, lub które go przypominają. Zupełnie tak, jak gdyby tam mieszkała zminiaturyzowana wersja zmarłego i chcieli mu zrobić przyjemność. Czy obchodzą ten dzień jak Polacy nie miałam okazji sprawdzić.
W każdym razie pomyślę dziś o babci i dwóch dziadkach, o prababciach, o wujkach i ciociach i o wszystkich, których już z nami nie ma, a póki co - zwiedzę święte miejsce Inków.
--------------------------------------
Wstaliśmy o 3:30 rano, żeby dotrzeć pierwszym z kilkunastu pierwszych autobusów jadących do Machu Picchu. Nie zdążyliśmy zjeść śniadania, co okazało się potem dużym błędem.
Na przystanek, z którego miały wyruszyć autobusy dotarliśmy przed piątą. Stała już tam dość pokaźna kolejka. Mieliśmy tu drugą szansę na zjedzenie śniadania, gdyż przedsiębiorcze babinki również wcześnie wstały i chodziły wzdłuż kolejki sprzedając gotowe kanapki oraz kawę i herbatę w termosach. Popełniliśmy kolejny błąd i nie kupiliśmy kanapek. Potem pojawiły się kobiety oferujące peleryny przeciwdeszczowe - w ten asortyment byliśmy akurat świetnie zaopatrzeni.
Wreszcie o godzinie 5:30 zjechało się kilka autobusów, żeby zawieźć na górę spragnionych ujrzenia cudu świata. Słonko już wstało, a kolejka poważnie się wydłużyła. Koniecznie chcieliśmy jechać pierwszym autobusem, żeby znaleźć się w gronie osób, które wpuszczą na Huayna Picchu. Było to o tyle istotne, gdyż na ową "górkę" strażnicy wpuszczają tylko czterysta osób dziennie. Dlatego od dzikiego ranka stał na przystanku długi ogonek śniętych ludzi. Udało się nam dostać do pierwszego autobusu, który miał numer 11. Szczęśliwi i podekscytowani ruszyliśmy długą, krętą drogą w górę, w chmury, gdzie skryło się tajemnicze miasto Inków.
Na górze mgła. Nie. To była chmura. Na bilecie oprócz różnych ciekawostek napisano, że nie można wnosić jedzenia, picia i dużych plecaków. Na miejscu okazało się, że w zasadzie nie ma problemu - wpuszczali wszystkich po okazaniu biletu. Dodajmy, że bilecik był kilka razy droższy dla zagraniczniaków, niż dla tubylców. Kolejna światowa dyskryminacja. Krzul przynajmniej skorzystał ze swojej międzynarodowej zniżkowej karty studenta i miał bilet o połowę tańszy niż ja, czyli za 60 soli, a nie za 120. Zawsze to coś.
Wreszcie przeszliśmy przez budkę kontrolną i wkroczyliśmy dumnie na teren Machu Picchu. Wszędzie mgła, widoczność na kilkanaście metrów. Klimat niesamowity. Okryte mgiełką tajemniczości (i chmurą!) opuszczone kamienne miasteczko. Nie bardzo wiadomo było w tych warunkach, w którym kierunku iść, więc szliśmy za grupą, która również pędziła do podnóża Huayna Picchu. Gdy tam dotarliśmy (podziwiając po drodze lamy przechadzające się tarasami) kolejka już stała. Były takie chmury, że nic nie byłoby widać z góry, więc postanowiliśmy skorzystać z możliwości wejścia w późniejszym terminie. Druga tura miała wchodzić po godzinie dziesiątej - była szansa, że do tego czasu chmury znikną, a my tymczasem poszliśmy na spacer po zamglonym miasteczku.
Znów nie bardzo było wiadomo gdzie iść, więc szliśmy przed siebie, aż doszliśmy do kierunkowskazu z napisem Intipunku. Do dziesiątej były jeszcze ponad trzy godziny, w związku z tym postanowiliśmy iść za tym drogowskazem. Jak się później okazało droga była długa i pod górę - wszak wchodziło się na wzgórze. Wejście zajęło nam około dwóch godzin, potem pół godziny na górze i pół godziny schodzenia. Nie jestem miłośniczką górskich wędrówek, nie lubię się wspinać, ale skoro zaczęłam, to postawiłam sobie za punkt honoru wleźć na to Intipunku. Udało mi się to i byłam z siebie bardzo dumna.
Nagle na górze Intipunku chmury zaczęły się przerzedzać, a zza nich, gdzieś tam daleko na dole, wyłaniało się powoli Machu Picchu. Zobaczyliśmy na zboczu góry wąską, szarą wstążkę, czyli drogę, którą niedawno jechaliśmy autobusem. Po niedługim czasie z chmur wyłoniło się całe miasteczko wraz z górującą nad nim pionową Huayna Picchu. Wszędzie dookoła wysokie góry, porośnięte dżunglowym lasem. Gdzieś tam uciekli kiedyś mieszkańcy miasteczka...
Powoli zbliżała się dziesiąta. Jeśli mamy wejść na Huayna Picchu, to musimy się spieszyć. Udało się dotrzeć na miejsce o czasie. Tam przeszliśmy przez kontrolę - zabrano nam jedzenie w depozyt, wpisano na listę i wypuszczono na szlak. Wejście na górę polegało na wchodzeniu po skalnych schodach w górę i w dół, a potem niemal pionowo tylko w górę. Po niedługim czasie stwierdziłam, że nie dam rady. Nie zdążyłam odpocząć po Intipunku, nic nie jadłam tego dnia i miałam mało wody, bo na bilecie namącili, że nie można jej wnosić. Nie wejdę. Zeszliśmy na dół. Krzul dostał wodę od strażników, odebrał moje ciasteczka z depozytu, zabrał aparat oraz kamerę i poszedł. Ja wróciłam do centrum Zaginionego Miasta.
O tej porze słońce mocno przygrzewało niemal pod kątem prostym. Co chwilę napadały mnie wściekłe jejenes (czyt. hehenes), czyli maleńkie muszki, po ugryzieniu których zostawały na ciele czerwone kropki. Usiadłam na skraju zielonego tarasu uprawnego i podziwiałam widoki. Przyszła lama. Wolałam się usunąć - a nóż się wścieknie, że na jej terytorium ktoś siedzi i mnie opluje. Weszłam więc piętro wyżej. Teraz dookoła mnie, po ścianach biegały jaszczurki, a za plecami przewodnicy opowiadali wycieczkom o Machu Picchu. Przynajmniej mogłam sobie co nieco podsłuchać.
Tak więc miasteczko nie jest skończone. Kiedy zostało opuszczone, było w trakcie budowy. Na zboczu góry widać niedokończone kamienne budynki. Nie wiadomo czemu Inkowie je porzucili. Któryś z przewodników opowiedział, że kiedy wybuchła wojna z Hiszpanami ludność Machu Picchu opuściła miasto, aby ratować święte miejsce i uciekła do dżungli. Może właśnie dzięki temu konkwistadorzy nigdy nie odnaleźli Machu Picchu. Poza tym miasto jest ukryte wysoko, na zboczach stromych gór, gdzie żaden Biały nie spodziewałby się znaleźć miasta. Trzeba by się było do niego przedrzeć przez dżunglę, a poza tym górę spowija zazwyczaj kępka chmur. Miasto z dołu jest niewidoczne. Zbudowane jest na wysokościach 2090-2400 m n.p.m. Powstało w XV wieku n.e., a odkryto je dopiero w 1911 roku.
Historia jest tajemnicza i niewyjaśniona, a miasto wielkie i zbudowane z niezwykłą precyzją. Między idealnie dopasowane bloki skalne nie wciśnie się nawet noża. Wykuto w skale nawet wielki zegar słoneczny (służący do określania pory roku, a nie dnia) i schody. Na tarasach uprawiano ziemniaki, kukurydzę i inne warzywa. Żyzna gleba pod uprawy została przyniesiona z okolic rzeki Urubamby. Dzięki zbudowanym systemom kanałowym pola były skutecznie nawadniane.
Miejsce kontemplacji miałam bardzo dobre, jednak pionowo przypiekające słońce nie pozwoliło mi dłużej tam siedzieć. Nie miałam gdzie schować rąk przed słońcem i muszkami, a w polarku było mi zbyt gorąco. Ruszyłam więc w kierunku Huayna Picchu (gdzie miał się niedługo pojawić Krzul) w poszukiwaniu jakiegoś cienia. Udało się znaleźć wielki głaz, na którym posiedziałam jakiś czas. Przy okazji nawiedził mnie piękny, perłowy, ogromny motyl o kolorze i połysku wnętrza muszli.
W końcu z bramki wyłonił się Krzul. Spodziewałam się wylewnych opowiadań o wrażeniach po wspinaczce, jednak Krzul w zadyszce wybełkotał tylko "Daj mi wody!".
Gdy Krzul doszedł do siebie po ciężkiej wspinaczce, zegarek pokazał godzinę piętnastą. Trzeba było się powoli zbierać. Byłam strasznie głodna (przecież nic nie jadłam cały dzień!) i zmęczona. Ręce mi się spiekły na słońcu, a dodatkowo pogryzły mnie te wściekłe muszki. Należało zbierać się powoli do powrotnego autobusu. Zrobiliśmy jeszcze pamiątkowe fotki, odwiedziliśmy lamy w ich chałupce i udaliśmy się na postój autobusów. Prawdę mówiąc żal mi było stamtąd odjeżdżać, bo czułam, że jeszcze tylu miejsc nie zobaczyłam. Jednak moje wyczerpanie było silniejsze i wszystko wskazywało na to, że jeśli szybko czegoś nie zjem, to będzie tylko gorzej. Tak więc głodni, zmęczeni, spaleni i pogryzieni wróciliśmy do bazy. Ale nic to - przecież widzieliśmy Machu Picchu!
Zapakowaliśmy się do autobusu i wróciliśmy do Aguas Calientes, gdzie pierwsze kroki skierowaliśmy do jakiejś jadłodajni. Pierwszy posiłek dnia o godzinie szesnastej to lekka przesada. Zjedliśmy spaghetti bolognese (przynajmniej tak wynikało z menu) z jakimś dziwnym mięsem w ilościach śladowych i znów poszliśmy na zwiedzanie kolorowych bazarków. Można było tam kupić dosłownie wszystko. Producenci prześcigali się w pomysłach. Oprócz sweterków, poncz, pledów i tym podobnych rzeczy, można było kupić nożyki do papieru z wizerunkami inkaskimi, całe zestawy różnistej biżuterii, szachy inkaskie lub machu-picchowe z figurami w kształcie Inków albo kamiennych figur. Ale przecież nie można mieć wszystkiego...
Wieczorem mieliśmy pociąg do Cuzco. Zabraliśmy plecak z hostelowego depozytu i poszliśmy na dworzec, który, nota bene, trzeba było najpierw odszukać, gdyż odjazdy mieściły się w innej części miasteczka niż przyjazdy. Było już późne popołudnie, więc niedługo miało się ściemniać. Wreszcie wsiedliśmy do pociągu i odjechaliśmy w stronę Cuzco. Tym razem nie mieliśmy już żadnych przesiadek.
Pociąg peruwiański to ciekawe zjawisko. Pomijając piękne widoki po drodze i przepaści tuż obok torów, jechał śmiesznie - bardzo powoli, gibał się, bujał, a kiedy po czterech godzinach za oknem widzieliśmy już Cuzco, pociąg nagle się zatrzymał, po czym zaczął się cofać. Zastanawiałam się czy się toczymy bezwładnie, czy nas lokomotywa pcha. Pociąg stanął. Nagle ruszył do przodu. Po jakimś czasie znów się zatrzymał i znów zaczął się cofać... Po kilku takich manewrach zorientowaliśmy się, że krajobrazy za oknem za każdym razem się zmieniają. Jeśli pociąg by się jedynie cofał, to zobaczylibyśmy te same domki i ulice, a tu nagle pojawił się jakiś nieznany nam płot. Pojęliśmy w końcu o czym mówiła Amerykanka, która siedziała obok nas. Pociąg do Cuzco wjeżdża zygzakiem. Jest tam zbyt duża różnica wysokości, żeby mógł normalnie zjechać, więc dojeżdża do jakiegoś punktu i zmienia tor jadąc do tyłu, potem znów zmienia tor jadąc do przodu - i tak dobre kilka razy, zanim dotoczy się do stacji. Zyg-zag, zyg-zag...
W końcu udało się dotrzeć do centrum Cuzco, a stamtąd taksówką do hotelu "Monarca", gdzie
mate de coca było pod dostatkiem. Z trudem przebrałam się w piżamkę mając tak popalone i pogryzione ręce. Miałam też problemy z zaśnięciem. Mimo wszystko jakoś udało się dotrwać do rana i radośnie powitał nas nowy dzień.