Wcześnie rano przepakowaliśmy bagaże, żeby na wycieczkę wziąć tylko dwa plecaki, a walizki postanowiliśmy zostawić w przechowalni hostelu. Zjedliśmy śniadanie kontynentalne, złapaliśmy jedną z licznych taksówek i ruszyliśmy w kierunku małego lokalnego dworca autobusowego. Kupiliśmy bilet do miejscowości Urubamba i wsiedliśmy do niewielkiego autobusu, który w krótkim czasie zapełnił się tubylczą ludnością. Na trasie zatrzymywał się w różnych małych wioskach i zabierał jakieś babinki w kapelutkach z wielkimi tobołkami na plecach. Wyłącznie wiejska ludność wokół i między nimi my - gringos.
W Urubambie musieliśmy się przesiąść do czegoś, co by nas dowiozło do Ollantaytambo. W tamtym kierunku jechały wyłącznie małe busiki zwane przez miejscowych colectivos. Wsiedliśmy zatem do takowego pojazdu, a wraz z nami masa Peruwiańczyków z okolicznych wsi. Na dachu wieźliśmy mnóstwo różnych tobołów. Nasze chcieli też tam wrzucić, ale wiedząc jak tu jeżdżą zawzięcie nie chcieliśmy oddać naszego dobytku w obawie, że spadnie, albo będzie jechać w chmurze kurzu. Kierowca w końcu polecił nam usiąść z przodu, gdyż tam było więcej miejsca na ewentualne bagaże. Cały tył był zapakowany ludziskami. Padło hasło, że odjeżdżamy, do środka wsiadł kierowca, włączył jeden z klaksonów i ruszyliśmy w kierunku Ollantaytambo, skąd odjeżdżały pociągi do Aguas Calientes.
Nasze colectivos miało bardzo bogaty repertuar klaksonów na każdą okazję. Były różnego rodzaju trąbki, piszczałki, melodyjki, a większość sterowanych przełącznikiem zainstalowanym w gałce drążka od skrzyni biegów. W zależności od tego, który guziczek się wcisnęło okolica słyszała odpowiedni klaksonik. W ciągu około dwudziestominutowej podróży usłyszeliśmy chyba kompletny repertuar.
Również wystrój wnętrza był bardzo stylowy. Na desce rozdzielczej leżał futerkowy, szary dywanik z wielkim czerwonym napisem TOYOTA, a na szybce od wskaźników były ponaklejane różne wizerunki świętych. Całości dopełniał różowy papier toaletowy leżący na poziomie przedniej szyby.
Jechało się sympatycznie i wesoło wśród różnorodnych dźwięków klaksona i lokalnej muzyki płynącej z głośników. Jechaliśmy drogą wśród pól kukurydzianych i małych domków z charakterystycznej cegły. Wreszcie dotarliśmy do Ollantaytambo.
Jest to bardzo klimatyczne miasteczko, na które składają się brukowane, wąskie uliczki, niskie domki, a na pobliskiej górze ruiny inkaskich zabudowań wraz z tarasami uprawnymi i spichlerzami wykutymi w niemal pionowej ścianie góry. Zwiedziliśmy je pobieżnie, gdyż przede wszystkim musieliśmy odszukać dworzec kolejowy.
Do Aguas Calientes jeżdżą trzy rodzaje pociągów. Jeden dla Peruwiańczyków, którym nie mogą jechać turyści i dwa dla turystów, którymi nie podróżują miejscowi Peruwiańczycy ze względu na cenę biletu. Tańszy pociąg dla turystów jest trzy razy droższy niż pociąg dla Peruwiańczyków, a droższy pociąg dla turystów jest dwa razy droższy niż zwykły turystyczny. Tańszy pociąg dla turystów różni się od tego dla Peruwiańczyków chyba wyłącznie fotelami. W tym pierwszym są miękkie, wygodniejsze, a w tym drugim drewniane twarde. Najdroższy pociąg turystyczny jest w rodzaju Orient Expressu - panoramiczne okna, szerokie fotele, stoliki z lampkami i obsługa gastronomiczna. Podróż tym tańszym pozwala się bardziej skupić na tym, co jest za oknem (tak się pocieszam jako biedniejsza turystka...).
Po długim oczekiwaniu wreszcie na stację podjechał pociąg PeruRail. Jeszcze chwila oczekiwania i można było wsiadać. Każdy na bilecie miał wpisaną literę wagonu i numer miejsca. Trafił nam się ostatni wagon, co okazało się widowiskowe na zakrętach, kiedy było widać za oknem cały pociąg wraz z lokomotywą.
Naprzeciwko nas siedzieli potomkowie konkwistadorów. Od Latynosów różnili się głównie odcieniem skóry i brzydkim, charczącym akcentem hiszpańskiego. Poza tym nie widziałam, żeby jakikolwiek Latynos był aż tak obleśny. Osobnik siedzący przede mną (wypisz, wymaluj Francisco Pizarro!) najpierw z upodobaniem dłubał sobie w stopach, potem wyiskał stopy swojej partnerki, następnie podłubał sobie w uchu, a potem przez długi czas kopał palcem w nosie. Po tym wszystkim chyba nawet coś jadł... :/
Tak poza tym, to cała trasa była niezwykle malownicza. Pociąg wił się między zielonymi górami, nad potokami i rzekami, a także przez tunele wydrążone w skale. Mijaliśmy zielone tarasy uprawne, domki, ruiny inkaskich zabudowań, aż wreszcie zatrzymaliśmy się na stacji małego, ale jakże ważnego na naszej trasie miasteczka Aguas Calientes. Jest to baza wypadowa dla żądnych zwiedzenia tajemniczego Machu Picchu. Oczywiście od razu zostaliśmy napadnięci przez właścicieli noclegowni, ale tym razem postanowiliśmy lokum poszukać sami, co nam się ładnie udało. Znaleźliśmy całkiem przyzwoity hostel naprzeciwko knajpki o swojsko brzmiącej nazwie "Yakumamy" i poszliśmy zjeść... świnkę morską.
Decyzję, w której knajpce pożremy polskiego przyjaciela rodziny pomogli nam podjąć naganiacze stojący pod restauracją, kusząc niskimi cenami. Wynegocjowaliśmy jakieś dogodne warunki obiadowe i zasiedliśmy wygodnie na tarasie.
Po półgodzinnym oczekiwaniu przynieśli nam małe, opieczone biedactwo. Miało otwarty pyszczek, w którym można było podziwiać całe uzębienie, a na nosie resztki kłaczków. Zaciśnięte oczka i ogólnie "rozwałkowany" kształt stworzenia sprawiły, że zrobiło mi się świnki bardzo żal. Ale Krzul nas usprawiedliwił:
- Jeśli nie zjemy jej my, to zje ją ktoś inny, więc i tak byśmy jej życia nie uratowali.
Co racja to racja, więc zabraliśmy się do pałaszowania. Trudne to było, gdyż świnka była z grilla i trzeba było małe mięsko wyciągać spomiędzy małych kosteczek i jeszcze mniejszych ścięgienek. Nie pojedliśmy za bardzo, ale degustację świnki można uznać za zaliczoną.
Potem do ogólnego rachunku obsługa restauracji chciała nam doliczyć jakiś podatek, na co Krzul energicznie zaprotestował i w końcu go nie zapłaciliśmy. Jeśli jest to coś w rodzaju napiwku, to niech w naszej gestii pozostanie czy chcemy dać, czy też nie. A jeśli to jakiś podatek, to niech wliczą go w cenę do menu, żeby potem klienta nie spotykała niespodzianka, że płaci ponad to, co wynika z menu. Zresztą przecież tuż przed wejściem do lokalu uzgodniliśmy cenę obiadu i nie było mowy o żadnych dodatkowych kosztach.
Po obiedzie poszliśmy na obchód miasteczka. Wszędzie było pełno niezwykle kolorowych bazarków z pledzikami, torbami, plecaczkami i innymi pamiątkami. Postanowiliśmy tutaj właśnie zaopatrzyć się w kolorowy pled. Kupiliśmy też sweterek z alpaki, kilka nosidełek na butelki, t-shirty z inkaskimi motywami oraz kolorową torebkę dla siostry Krzula - Moniki. Dodatkowo nabyliśmy album na zdjęcia z okładką niczym stara księga z wydrążonymi w skórze peruwiańskimi motywami. Tak obładowani wróciliśmy do hostelu, aby następnego dnia wyruszyć w historyczną podróż do Machu Picchu.