Rankiem ze snu wyrwały nas klaksony samochodów. Obok hostelu było skrzyżowanie, więc oczywiście każdy samochód musiał trąbieniem dać znać innym, że nadjeżdża. Spać już się nie dało. Zresztą dzień zapowiadał się stresująco. Mieliśmy lecieć awionetką! Już pal licho, że w celu oglądania tajemniczych linii na płaskowyżu... ale awionetką?! Do ostatniej chwili się wahałam. Przeraźliwe boję się latać!
Nasz hostel oczywiście zajął się organizacją przewozu na lotnisko. Na miejscu okazało się, że z uwagi na dużą liczbę oczekujących chętnych na lot trzeba będzie jeszcze z godzinę poczekać. Czy to dobrze, czy to źle - trudno powiedzieć. Chociaż trochę się uspokoiłam widząc, że na tyle latających awionetek jeszcze ani jedna nie spadła. No dobra, lecę! Raz kozie śmierć!
Przed lotem zostaliśmy sprawdzeni wykrywaczem metalu i zaprowadzono nas do awionetki. Wraz z pilotem było nas sześć osób. Kazano nam założyć słuchawki i podjechaliśmy na pas startowy. Przy kołowaniu miałam wrażenie, że ten mały samolocik nie będzie w stanie wytrzymać startu... W końcu samolot drgnął od rozruchu śmigła, rozpędził się i wzbił w powietrze wpadając co chwilę w ogromną turbulencję. Trzepało, jakbyśmy jechali samochodem z twardym zawieszeniem po dziurawej nawierzchni.
A wrażenia? Rysunki z góry były małe i niewyraźne, a ja przerażona kurczowo trzymałam się fotela i chciałam już wysiadać. Między jedną a drugą falą przerażenia gdzieniegdzie dopatrzyłam się linii rysunków, ale nie rzucały się one w oczy. Polegało to raczej na wypatrzeniu gdzieś na dole rysunku dużo mniejszego niż się pierwotnie szukało. Awionetką trzepało, kiwało, pilot obracał jakieś fikołki tak, że chwilami traciło się orientację, gdzie ziemia, a gdzie niebo, co w zasadzie przestało mieć wtedy już dla mnie znaczenie. Potem prostowanie samolotu do pozycji poziomej, wielka turbulencja i lecimy dalej, albo obracamy w drugą stronę. aby pasażerowie przy drugim okienku mogli popatrzeć w dół. Istny kołowrotek i pół godziny najwyższego stresu! Może właśnie dlatego, że oglądanie tego wszystkiego okraszone było z mojej strony tak wielkim poświęceniem, to nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak powinno? Ja tu ryzykuję życie, a tu tylko takie małe coś...?
W końcu wylądowaliśmy - szczęśliwa, zielona i na gumowych kolanach wylazłam z samolotu. Jeszcze fotka z pilotem, podpisanie certyfikatów i linie w Nazca zaliczone. Dopiero po wszystkim mogliśmy zjeść śniadanie. Zresztą ostrzegali, że lepiej nie jeść przed lotem. Mieli rację. Żołądek obraca się do góry denkiem!
Nasz nocleg w hostelu miał być z wliczonym śniadaniem. Musieliśmy niestety przypomnieć, że takowe nam było obiecane - może liczyli na to, że po awionetce albo zapomnimy, albo nam się odechce jeść, ale my zawsze upominamy się o swoje. Zatem kiedy je w końcu wywalczyliśmy (ktoś tam nawet wspomniał, że śniadania nie ma) nastąpiło pierwsze zaskoczenie - śniadania nie będzie w miejscu noclegu. Trzeba gdzieś na nie pojechać taksówką. Jakiś zaprzyjaźniony taksówkarz podjechał po nas o określonej godzinie i wraz z człowiekiem z hostelu mieli nas zawieźć do jakiejś kafejki. No to zawieźli.
Przeskoczyłam wielką błotną kałużę i weszłam za "szefem" do sklepiku. Za małą ladą stał zestaw różnych napojów, pod ścianą przy wejściu wielka zepsuta lodówka sklepowa, naprzeciwko stolik, a na nim taboreciki. Właścicielka brudnym mopem usiłowała zebrać błoto z podłogi. Nasi towarzysze rzucili do niej kilka słów po hiszpańsku, po czym kobieta odłożyła mopa, postawiła taboreciki przy stoliku i padło pytanie: z czym chcemy kanapkę...
Nie wiem czy udało się ukryć nasze zdziwienie i poniekąd przerażenie, ale skoro dają jeść, to trzeba korzystać. Zażyczyliśmy sobie kanapki z pollo (z kurczakiem), ale dostaliśmy z serem, bo się kobiecina pomyliła. Herbatę też w końcu dostaliśmy - jak już prawie zjedliśmy. "Szef" z taksówkarzem na początku nas pilnowali, bo zgodziliśmy się na wycieczkę na cmentarzysko Chauchilla - skoro już tam jesteśmy, to czemu by nie skorzystać z propozycji oglądania mumii kultur Nazca i Chauchilla. Na szczęście szybko zrezygnowali z tego pilnowania, bo nam już bułki stawały w gardle. Umówiliśmy się zatem z owym taksówkarzem (który również miał być naszym przewodnikiem podczas wyjazdu na cmentarz mumii), że o określonej godzinie podjedzie pod nasz hostel i za określoną kwotę zabierze nas na wycieczkę. Po kilkukrotnym upewnieniu się, że na pewno nie zrezygnujemy pożegnali się i wyszli ze sklepo-jadłodajni zostawiając nas samych z czerstwymi bułkami utkniętymi w gardłach.
Taksówkarz był prawie punktualnie - a tyle się nasłuchałam o braku punktualności w Ameryce Południowej. Miał na imię Jeffrey i był posiadaczem rozklekotanej taksówki marki Daewoo Tico, którą obwoził nas po okolicy w szalonym tempie. Stan taksówki sugerował, że wiele ona przeszła i przejechała. Jednym z bardziej rzucających się w oczy elementów był nieruchomy wskaźnik prędkości. Jakkolwiek szybko byśmy nie jechali wskaźnik zawsze pokazywał 20 km/h. Nie szkodzi. Grunt to dojechać tam i z powrotem.
Na cmentarzysku zastaliśmy dużo grobów, a w nich mumie małe i duże. Do grobów prowadziły wyznaczone ścieżki, a między ścieżkami na wielkim płaskowyżu były porozrzucane ludzkie kosteczki. Podobno kiedyś szabrownicy rozkopywali groby w poszukiwaniu cennych przedmiotów, które zostawiano zmarłym.
Po cmentarzysku pojechaliśmy oglądać akwedukty Cantalloc. Są to spiralne rampy, którymi można zejść kilka metrów w głąb ziemi i zaczerpnąć krystalicznie czystej wody spływającej prosto z gór. Woda, zawsze o tej samej temperaturze, płynie podziemnymi kanałami nawadniając pustynną okolicę Nazca. Przy okazji zwiedziliśmy wielkie pole opuncji. Jest to rodzaj kaktusa o płaskich, kolczastych członach. Kwitnie na czerwono, pomarańczowo i żółto. Hodowana jest dla słodkich, masakrycznie napestkowanych owoców, a jej pędy używane są do robienia przetworów i pasz.
Po akweduktach i kaktusowym polu nasz taksówkarz-przewodnik zawiózł nas jeszcze do małej, rodzinnej fabryczki ceramiki. Zaprezentowano nam produkcję ceramiki od podstaw - wraz z niezwykle precyzyjnym ręcznym malowaniem (wielki szacun dla pana malowniczego!), na końcu oczywiście z możliwością zakupów. Kruchej ceramiki nie będziemy przecież kupować na dalszą podróż, zatem podziękowaliśmy ładnie i zostaliśmy odwiezieni do hostelu.
Ciężki to był dzień. Upał ponad 30 stopni, do tego awionetkowo-taksówkowe wrażenia. Przypiekłam się mimo smarowania - faktor nr 12 był przystosowany raczej do polskich warunków. Dobrze, że kupiłam drugi 30-faktorowy krem w aptece. Tylko następnym razem trzeba pamiętać, że smaruje się PRZED, a nie PO...
Na koniec dnia zafundowaliśmy sobie przepyszny obiad z przepysznym sokiem z papai! Sok był ze świeżo zmiksowanego owocu i tak gęsty, że można było postawić rurkę. No pycha! Obsługiwała nas bardzo miła pani kelnerka Mulatka, która cały czas stała w pobliżu gotowa na nasze najmniejsze skinienie. Jeszcze chyba nigdy nie doświadczyłam tak miłej, profesjonalnej, a zarazem dyskretnej obsługi! Zostawiliśmy jej spory napiwek, bo jak nikt, ta pani była tego warta.
Zamówiliśmy kotlet z kurczaka w sosie napoli z frytkami i sałatką w sosie winegret. Danie było przepyszne, ale w ilości nie do przejedzenia. Teraz bym chętnie zjadła to, czego wtedy nie dałam rady. Kończę pisać, bo się głodna robię...