Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Peru. Od turystyki do magii.    Wyspy Ballestas
Zwiń mapę
2008
28
paź

Wyspy Ballestas

 
Peru
Peru, Paracas
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 17012 km
 
Obudziliśmy się przy szalejących klaksonach samochodów. Oni się chyba tak pozdrawiają, bo nie mogę zrozumieć tego nadużywania dźwięków. Jestem w końcu z Europy. Tutaj trzeba się przyzwyczaić do latynoskiej ekspresyjności i ją zaakceptować, bo inaczej można zwariować. W porównaniu z tubylcami, ludzie w Europie (szczególnie w Polsce) są strasznie stłamszeni i zamknięci w sobie, a wszelka większa otwartość w stosunku do innych lub zbyt głośne zachowanie jest przez otoczenie źle odbierane. Tutaj jest zupełnie odwrotnie. Nikogo nie razi hałaśliwość, ani to, że wszyscy otwarcie okazują emocje. Swoje europejskie skrzywienie uświadomiłam sobie, kiedy w chilijskim samolocie z Santiago do La Sereny usłyszałam jak samotnie lecący człowiek bez skrępowania śmieje się na głos z tego, co akurat pokazywali na ekranie. Myśląc jak Latynos to w ogóle nie powinnam zwrócić na to uwagi. Ale wychowałam się w Europie i wszelkie głośno okazywane emocje zauważam w mig jako coś odbiegającego od ogólnie przyjętych norm. Nie powiem, żebym była z mojej postawy zadowolona. Uśmiechnęłam się do siebie, a wracając do oglądania programu, postanowiłam się lekko przystosować i sama zaczęłam wydawać z siebie nieśmiałe odgłosy głośniejszego śmiechu. W końcu jeśli coś jest śmieszne, to trzeba się śmiać!

Dziś jesteśmy w Peru i czeka nas pierwsza wycieczka. Umyliśmy się w zimnej wodzie (bo ciepłej nie było) i wyszliśmy na taras na śniadanie. Słonko świeciło, stoliki nakryto obrusami w peruwiańskie wzory i kolory, a na tych obrusach czekały bułeczki z dżemikiem, herbata i sok pomarańczowy. I znów dopadło mnie to fajne uczucie, że jestem tu, gdzieś w podróży i będzie inaczej niż zazwyczaj. Nie przeszkadzało mi, że odtąd przez cztery tygodnie będę codziennie na śniadanie jadła tylko bułeczki z dżemem. Ma to swój niepowtarzalny urok - tak zwane śniadanie kontynentalne - wszędzie podobne.

Po śniadaniu przyjechał po nas busik z Victorem, którego poznaliśmy dzień wcześniej w biurze podróży. Zbierał ludzi, którzy wykupili wycieczkę na Wyspy Ballestas. To miłe, że nie trzeba się fatygować w konkretne miejsce samemu. Można nie zdążyć, zabłądzić, albo w inny sposób zaburzyć cykl wycieczki. Dlatego tutaj - mimo, że małe miasteczko - autobusik po nas przyjechał.

Zostaliśmy dowiezieni do portu, gdzie czekał już na nas Carlos - człowiek, którego wczoraj wieźliśmy w bagażniku. Okazało się, że jest on studentem kierunku przyrodniczego i będzie nam opowiadał o wszystkim co na wyspach zobaczymy. Zebraliśmy się w grupkę, a Victor nagle oznajmił, że teraz będzie zbiórka pieniędzy na podatek portowy - jeden sol od osoby (1 sol to około 1 zł). Jakieś niespodziewane dodatkowe koszty? Z ostrożnością podchodzimy do takich akcji, bo nie wiadomo czego można się spodziewać później. Jednak nie będziemy się przecież wykłócać o złotówkę, więc zapłaciliśmy grzecznie - jak reszta. Potem, w trakcie dalszych podróży po kraju okazało się, że na wszystkich dworcach autobusowych, portach lotniczych i wodnych wnosi się dodatkowe opłaty nazywane podatkami. Jest to prawdopodobnie jakiś procent od kwoty biletu, jednak chyba nie mniej niż jeden sol. Dlaczego więc ten kraj jest taki biedny?!

W końcu zapakowaliśmy się do motorowej łodzi turystycznej i wypłynęliśmy na ocean. Znów wielka woda, wielkie fale, ale łódź bardziej masywna niż w zeszłym roku w Chile, kiedy to płynęliśmy z mieszkańcami Punta Choros na okoliczne wyspy ze zwierzętami. Jednak i tym razem łódź skakała na falach równie wysoko i z równie wielkim hukiem opadała na taflę wody.

Po około piętnastu minutach dotarliśmy do miejsca, w którym na wzgórzu ktoś, kiedyś, z niewyjaśnionych powodów wyrył wielki rysunek w skale w postaci ogromnego kandelabra. Więcej nie mogę na ten temat napisać, bo okoliczności i cel powstania są nieznane. Kandelabr jest i ma się dobrze. Turyści podpływają, podziwiają, robią zdjęcia i płyną dalej w kierunku wysp Ballestas - ścisłego rezerwatu przyrody, gdzie azyl znalazły lwy morskie i niezliczona ilość ptaków, między innymi głuptaki, kormorany, pelikany i śliczne rybitwy wąsate. Szczerze mówiąc nigdy nie widziałam takiej ilości ptaków w jednym miejscu. Skały były białe od ich guana, które kiedyś było tu masowo zbierane do produkcji nawozów. Zostało po tym tylko biuro firmy w postaci drewnianej rudery i wielki wyciągnik używany przy załadunku na statki. Opłynęliśmy wszystkie skaliste wysepki i natknęliśmy się na wielką plażę lwów morskich. Zwierzęta, rozmieszczone ciasno jedno przy drugim, zajmowały wielką powierzchnię wyspy wydając z siebie donośne ryki. Odgłos przypominał stłumione wrzaski ludzi, których gdzieś zamknięto. Chociaż nie ludzi - raczej jakichś zombi! Nagle dookoła nas zaczęli pływać liczni przedstawiciele tego chóru. Wesoło i zgrabnie, czego nie można było powiedzieć o tych lwach, które poruszały się na lądzie. Tam były ociężałe, ślamazarne i jakby zmęczone. W wodzie zamieniały się w sprytnie fikające stworzenia - bardzo szybkie zresztą. Opłynęły nas dookoła i stanęły pionowo w wodzie, jak koreczki, przyglądając nam się uważnie, po czym z wdziękiem fikały pod wodę i znikały gdzieś daleko.

Po obserwacjach zwierząt na wyspach Ballestas wróciliśmy do portu. Godzinę później czekała nas wycieczka do Parku Narodowego Paracas. Poszliśmy zatem coś zjeść do jednej z licznych restauracyjek na deptaku przy porcie. Było około południa, więc zjedliśmy drugie śniadanie w postaci obiadu. Nie wiedzieliśmy co nas dalej czeka, a na bułce z dżemem na śniadanie daleko się nie zajedzie. Mięsko z kurczaka z frytkami wydawało się być najlepszym rozwiązaniem na dalsze zwiedzanie. Przyjemny był to posiłek, gdyż odbył się w towarzystwie peruwiańskiej kapeli, która radośnie przygrywała nam do "kotleta" ;) Wreszcie zobaczyłam andyjskich grajków w ich środowisku naturalnym ;P

Ledwo zdążyliśmy zjeść, a tu zobaczyliśmy, że Victor pakuje się z naszą wycieczką do busika. Pobiegliśmy ile tchu, ale niepotrzebnie się spieszyliśmy, gdyż musieliśmy poczekać jeszcze na nowego przewodnika. W końcu przyszedł i okazał się być Włochem! Na dodatek zmieniającym angielszczyznę nie do poznania!
Wyruszyliśmy z nim w kierunku wielkiej pustyni - jak okiem sięgnąć tylko żółte piaskowe góry i ubite piaszczyste drogi o szerokości samochodu. Z daleka zobaczyliśmy stado różowych flamingów, a z bliska uciekającą piachem sporą jaszczurkę. Wtem piach zmienił kolor z żółtego na biały i okazało się nagle, że jedziemy po drodze ubitej z soli. W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie podobno kręcono ostatnią scenę z filmu „Planeta małp'' z Charltonem Hestonem w roli głównej. Oglądaliśmy to wszystko z góry. Widoki przepiękne! Turkusowy ocean, żółty piasek, niesamowite rzeźby klifów, a pośród tego wszystkiego wielka skała o nazwie „Katedra'' (z uwagi na kształt skały ze strzelistym czubkiem imitującym wieżę gotyckiego kościoła).

Dalsza droga również wiodła przez pustynię. Minęliśmy wielkie zbiory alg morskich poukładanych w kupki i suszących się w celach importowych oraz wielki samochód osobowy (w rodzaju cadillaca), w którym gibało się około dziesięciu Latynosów. Następnie zatrzymaliśmy się przy plaży... z czerwonym piaskiem. Widzieliśmy już piaski białe, żółte, a nawet czarne. Teraz kolej na czerwony. O ile piasek czarny pochodził ze źródeł wulkanicznych, tak piasek czerwony swój kolor zawdzięczał dużej zawartości żelaza. Widok był nierzeczywisty: turkusowa woda opływała rdzawo-czerwony piasek, a wszystko dookoła, kilka metrów powyżej było żółte.

Kolejny przystanek zrobiliśmy w małej restauracyjce tuż nad oceanem. Weszliśmy do środka. Nie zdążyliśmy jeszcze usiąść, a przed nami postawiono ogromny półmisek ryb i owoców morza. Szczęki nam opadły, oczy wyszły na wierzch. Przed nami leżały nieznane gatunki ryb, kraby, ośmiorniczki, małże i inni mieszkańcy oceanu. Mogliśmy sobie wybrać jakieś żyjątko, a zapewne zrobiliby nam z niego ceviche (jedno ze specjalności tego kraju). Pewnie gdybyśmy byli głodni, to zamówilibyśmy jedno z tych biednych stworzeń, ale byliśmy ledwo co po obiedzie. Poprzestaliśmy zatem na zamówieniu narodowego drinka Peru - pisco sour. Jest to wódka z winogron o nazwie pisco z dodatkiem soku z limonki, cukru i białka jaja kurzego. Wszystko to miesza się w shakerze, aż powstanie piana i polewa do pękatego kieliszka. Nasz barman mieszał chyba dziesięć minut składniki, zanim dostaliśmy produkt finalny. Trzeba jednak przyznać, że warto było czekać. Drink był absolutnie, wyjątkowo doskonały! Jak do tej pory najlepszy, jaki kiedykolwiek piłam! Wymieszany siłą mięśni rodowitego Peruwiańczyka. Oprócz składników włożył w to pisco mnóstwo serca. Kiedy nasz włoski przewodnik z opiekunem Victorem zobaczyli, że sączymy pisco sour, wznieśli do nas niemy toast z daleka. Odpowiedzieliśmy im tym samym wymieniając porozumiewawcze uśmiechy.

Pisco to kolejny produkt (pierwszy to ziemniak), do którego roszczą sobie prawa Peru i Chile. Obydwa kraje uważają ten trunek za swoje dobro narodowe i mają stosowne regulacje dotyczące jego wytwarzania. Między innymi przez konflikt "piscowo-ziemniaczany" nie przepadają za sobą, co potwierdziło już kilku napotkanych Peruwiańczyków. Jednak my lubimy oba narody i chętnie je zwiedzamy. Chętnie jemy ziemniaki, pijemy pisco i jakby nas mało obchodzi, skąd tak naprawdę to wszystko pochodzi.

Posiedzieliśmy jeszcze trochę na plaży, aby wchłonąć peruwiańskie zapachy. Słonko mocno grzało, a fale biły o brzeg. Reszta naszej wycieczki kończyła jeść obiad i powoli zbieraliśmy się do powrotu.

Wycieczkę, jak i cały dzisiejszy dzień możemy uznać za udane. Wróciliśmy do Paracas późnym popołudniem. W planach na dziś miał być jeszcze transport do Nazca. Pospacerowaliśmy trochę po miasteczku i kupiliśmy żel na moje oparzone ręce. Na wyspach Ballestas słońce tak bardzo grzało, że spaliło mi dłonie, w których cały dzień trzymałam kamerę.

W końcu odebraliśmy z hostelu nasze bagaże i ruszyliśmy w kierunku dworca autobusowego. Wszyscy nam proponowali taksówkę, ale w ramach oszczędności postanowiliśmy iść na piechotę. Pani z hostelu pokręciła głową, że z tymi walizkami na kółkach nie będzie łatwo tam dojść. Jednak my, twardzi, stwierdziliśmy, że żadnej taksówki nie chcemy i idziemy o własnych siłach. Tak też zrobiliśmy.
Szło się całkiem nieźle póki droga była asfaltowa. Potem droga asfaltowa się skończyła, a przed nami pojawiła się droga pylista, z kamieniami i dziurami. Trochę asfaltu miała, ale tak spękanego, że właściwie lepiej by się szło polną ścieżką. Ciągnięcie walizek na kółkach po takiej nawierzchni wymagało sporej ilości siły. Zrobiło się gorąco z wysiłku i właściwie to stwierdziliśmy, że nie wiemy czy idziemy w dobrym kierunku. Żywej duszy nie było, a wszędzie tylko domki ogrodzone wysokimi murami i zamknięte na cztery spusty. Samochody tędy nie jeździły, więc wydawało się, że i autobus tędy nie pojedzie. Szliśmy jeszcze kawał drogi, zanim spotkaliśmy jakiegoś tubylca. Krzul pobiegł zapytać, gdzie ten dworzec jest. Okazało się, że właściwie jesteśmy na miejscu, a dwa domy dalej kupuje się bilety. Nie powiedziałabym nigdy, że jest to międzymiastowy dworzec autobusowy. Ulica była nadal asfaltowo-polna, wąska i biegła między domkami i willami, czy też naprawdę sporymi rezydencjami. Ale to jest Peru! A to był naprawdę miejski dworzec, gdyż za około dwadzieścia minut pojawił się autobus i zabrał nas w kilkugodzinną podróż do Nazca.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2010-08-07 23:44
Bajkowe zdjęcia- podziwiam i gratuluję !!!
 
Jouka
Jouka - 2010-08-07 23:57
Dziękuję w imieniu wykonawcy ;)
 
mirka66
mirka66 - 2010-08-18 08:53
Piekne widoki !!!
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1