Po długiej podróży samolotem, jeszcze dłuższej autobusem i dwóch krótkich przejazdach samochodem wreszcie jesteśmy w Paracas. Ostatnią noc spędziliśmy w Santiago w czterogwiazdkowym hotelu z super-śniadaniem, a dziś całkiem przyjemny "Hostal del Pirata". Jutro jedziemy zwiedzać rezerwat przyrody na wyspach Ballestas. Podobno ma być dużo zwierzaków.
Tak poza tym, to miasteczka Peru są zadziwiające. Wszędzie widać jakieś ruiny i domki sprawiające wrażenie skleconych w pośpiechu, na chwilę. Wokół brudno, tłoczno i głośno. Po ulicach jeżdżą głównie Daewoo Tico i motorowe riksze, czyli motory z doczepionymi z tyłu zadaszonymi, dwuosobowymi siedzeniami. Wszystkie samochody wyglądają jakby miały ponad dwadzieścia lat. Czy naprawdę tyle mają, czy właściciele stylem jazdy się postarali, żeby tak wyglądały? Może jedno i drugie. Na drogach panuje „wolna amerykanka'' - pasy na jezdni są jakby niepotrzebne, bo i tak uznaje się tylko ten przedzielający ruch w przeciwległych kierunkach - a i to tylko wtedy, kiedy z naprzeciwka coś nadjeżdża. Poza tym każdy kierowca jedzie jak umie i jak się zmieści, ochoczo powiadamiając klaksonem okolicę o swoim istnieniu. W zasadzie to nie wiadomo kto na kogo trąbi i z jakiego powodu, bo trąbią tam wszyscy na wszystkich. Bez powodu też. To znaczy powodem może być na przykład dojeżdżanie do pustego skrzyżowania. I wydaje się, że pierwszeństwo wtedy ma ten kierowca, który pierwszy naciśnie "trąbkę".
Poza tym czy prowincja, czy stolica - wszędzie na skrzyżowaniach, czy na światłach kwitnie handelek. Tubylcy sprzedają wszystko, co się tylko da przepchnąć przez okno samochodu, czy autobusu - z naciskiem na jedzenie i przekąski. W dodatku dzieją się tu rzeczy nieprawdopodobne w Europie. Dzisiaj na jakimś postoju zauważyłam jak pewien osobnik wszedł do luku bagażowego w sąsiednim autobusie i się tam zamknął. Autobus pojechał dalej...