Po wyjściu z autobusu napadła nas chmara jakichś przewoźników i wszyscy chcieli oferować nam swoje usługi. Daliśmy się skusić jednej firmie, ale do końca mieliśmy wątpliwości, czy dobrze robimy. Jeden człowiek podkreślił nawet znak policji peruwiańskiej naklejony na rękawku swojej koszulki. Chciał nas tym niby przekonać, że możemy się czuć bezpiecznie, bo policja czuwa, ale to wprawiło nas tylko w stan głębszej podejrzliwości.
Jednak i tak trzeba było jakoś dostać się do Paracas, więc musieliśmy komuś zaufać. Zapakowaliśmy się do rozklekotanego samochodu wraz z trzema tubylcami i jednym... w bagażniku, po czym ruszyliśmy w nieznanym kierunku. Siedzieliśmy ściśnięci w samochodzie, który wydawało się, że zaraz się rozleci, a z nami jechała banda południowoamerykańskich osobników. Poczułam się nieco niepewnie. Zawiozą nas do firmy, czy gdzieś w las? Pobiją, okradną i zostawią na pastwę losu? Jeszcze nawet porządnie nie rozpoczęliśmy wycieczki, a to miałoby się tak skończyć? Z drugiej strony po wyjściu z autobusu i tak nie mieliśmy większego wyboru. Autobus nie jechał do Paracas, ani nawet do centrum Pisco, gdzie rzekomo wieźli nas owi ciemni tubylcy. Poza tym wszyscy nagabywacze wyglądali równie podejrzanie i mieli równie rozklekotane pojazdy. Ot, taka peruwiańska rzeczywistość, o czym utwierdziliśmy się w dalszych częściach podróży.
Na szczęście nasz kierowca nie zboczył z drogi na pustkowie, tylko zawiózł nas do biura podróży w Pisco (które mieściło się w budzie nie mniej rozwalającej się niż ich samochód), gdzie zaplanowaliśmy kolejny dzień w Peru. Zaoferowano nam wycieczkę na wyspy Ballestas i drugą wycieczkę do Parku Narodowego Paracas, zaprezentowano katalog noclegowy, zgarnięto kasę, po czym wsadzono nas do rozklekotanej taksówki i ciemną nocą wysłano w nieznane... Na szczęście do Paracas.