Wylądowaliśmy wreszcie w Limie. Poczułam ogromną ulgę, gdyż lądowaliśmy we mgle, która sięgała niemal do samej ziemi. Mgła taka jest typowa w Limie oraz wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej i ma nawet swoją nazwę – garua. Nie lubię takich warunków pogodowych. Lecąc w chmurach mam wrażenie, że samolot ślizga się, traci stabilność i niebezpiecznie przyspiesza. A skoro przyspiesza, a ziemi nie widać, to głupia Jouka wyobraża sobie, że zaraz spod tej masy chmur wyłoni się twarda ziemia i bezpardonowo w nią walniemy. Bez sensu zupełnie, bo co niby mi da taki stres? Jeśli mamy walnąć, to i tak walniemy, a to, że będę z nerwów wychodzić z siebie akurat temu nie zapobiegnie.
BEZ SENSU!
Po odebraniu bagaży poszliśmy nabyć bilety lotnicze na dalszą podróż, którą zaplanowaliśmy na za dwa tygodnie. Następnie dorwaliśmy jakąś taksówkę, wynegocjowaliśmy cenę i ruszyliśmy nią w kierunku terminala autobusowego, z którego musieliśmy przetransportować się do Pisco. W Limie nie chcieliśmy zostać, gdyż czasu mieliśmy niewiele, a naszym celem – jak zwykle – są raczej cuda przyrody, niż miasta i miasteczka. Zatem zwiedzenie stolicy Peru ograniczyło się jedynie do oglądania jej przez okno taksówki.
I jakie wrażenia? Na trasie lotnisko – terminal autobusowy Lima sprawia nędzne wrażenie. Wzdłuż czteropasmowej ulicy stoją budynki, które architektonicznie niczym nie różnią się od zabudowań w mniejszych, prowincjonalnych miasteczkach: rozsypujące się, krzywe i brzydkie. Na ulicach mnóstwo samochodów wpychających się w każdą wolną przestrzeń na jezdni. Zewsząd słychać donośne odgłosy klaksonów, które w zasadzie nie wiadomo na kogo i po co są używane. Chodniki oblegają tłumy przechodniów. Rzuciło mi się w oczy, że wiele osób nosi plecaki na brzuchu – widać kradzieże są tu w modzie… Uwrażliwiło mnie to, aby nigdy, przenigdy nie rozstawać się z bagażem – szczególnie podręcznym – ani nie tracić z nim kontaktu fizycznego. W sumie muszę przyznać, że stałam się nieco przewrażliwiona, gdyż czekając już na autobus brałam wszystkich Peruwiańczyków dookoła za potencjalnych złodziei… Potem mi to trochę przeszło, jednak ciągłe obejmowanie plecaka podręcznego weszło mi w krew, co już uważam za zdrowy odruch w podróży ;)
Wreszcie nadjechał nasz autobus i wyruszyliśmy do Pisco. Jechaliśmy wzdłuż oceanu, wśród półpustynnych krajobrazów. Mijaliśmy osady ludzkie, które w rozumowaniu europejczyka nie można nazwać ani miastem, ani wsią. Były to wielkie skupiska takich samych chałupek skleconych z desek, umieszczonych w miejscu, w którym nie ma nic prócz tej drogi, którą pomykał nasz autobus. W końcu, po kilku długich godzinach, kierowca krzyknął w głąb autobusu, że jesteśmy w Pisco.
Wysiadamy.