Długi lot, ciemno, nogi drętwieją, spać próbowałam, co chwilę coś mnie budziło: albo szum samolotu, albo turbulencje, albo sąsiad śpiący obok z otwartymi ustami zionął mi winem, którym przez cały wieczór usiłował uciszyć strach... W końcu po iluś godzinach trudno było się ułożyć, bo ileż można spać na siedząco w jednej pozycji... Ciemna noc trwała o jakieś 4h dłużej niż zwykle. Pierwsze oświetlenie skrzydełka samolotu zauważyłam około 10:00 czasu polskiego. Wszyscy zaczęli się powoli budzić do życia i okupywać toalety. Podali śniadanie. Po kolejnych kilku godzinach zaczęliśmy wreszcie lądować. Dżungli niestety nie zobaczyłam, gdyż akurat było jeszcze ciemno. Ale Sao Paulo z góry wygląda dość imponująco.
Lotnisko tonęło we mgle. Pasażerowie wysiadający w Sao Paulo powyłazili z samolotu, reszta wycieczkowiczów została. Wparowała obsługa sprzątająca, jakiś facet odkurzał pod nogami pasażerów, obszerna Murzynka pogoniła mnie z toalety, aby ją wysprzątać, po pokładzie chodziło mnóstwo ludzi zbierających śmieci i wymieniających poduszki i koce. Potem wymiana stewardess i stewardów, szybkie sprawdzenie, czy nie ma w samolocie bagaży bezpańskich, powitanie kapitana lotu i ruszamy do Santiago de Chile! Yeah!