Z mocnego snu wyrwała mnie cisza. Naciągnęłam na siebie mocniej koc, a przebłysk świadomości nakazał mi się zastanowić dlaczego przestało kiwać i trząść. Snop światła wpadający przez okno wyeliminował szczere pole jako miejsce postoju, pozostała więc jedyna możliwość: jesteśmy w mieście. I to w dużym mieście, skoro stacja kolejowa jest tak mocno oświetlona. Poza tym z głośników co jakiś czas odzywał się głos, ze słów którego wyłoniłam nazwę miejsca postoju. Byliśmy w Nakuru i według moich późniejszych szacunków utknęliśmy tam na około 40 minut.
Noc była ciężka, pełna postojów na jakichś ciemnych i tłumnych stacyjkach, a od pewnego momentu również zimna, co szczególnie mocno odczuwałam po pobycie w tropikalnym klimacie okolic Jeziora Wiktorii. Po raz kolejny, zostawiając upały daleko za sobą, zmierzaliśmy w głąb lądu, na tereny wyżej położone (około 2000 m n.p.m.) o bardzo zimnych porankach.
Z ulgą przyjęłam świt i śniadanie w wagonie restauracyjnym, gdzie zapachy i głos koguta pobudziły już osobników w bejsbolówkach. Ale jak to – kogut? Zatrzymując się na różnych małych stacyjkach ciągle słyszeliśmy pianie kura. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że odjeżdżając ze stacji kogut piał nadal z taką samą mocą, mimo, że dookoła nas były już tylko niemal puste pola. Po dłuższej chwili odkryliśmy źródło: odgłosy te dochodziły z kuchni…
Po śniadaniu wróciliśmy do naszej kanciapki, odliczając powoli czas pozostały do celu. Wtem pociąg zatrzymał się. "Kolejna stacja" – pomyśleliśmy, jednak postój podejrzanie się przeciągał. Wystawiliśmy głowy przez okna, stacji ani śladu. Trzecia klasa znów wyległa na zewnątrz, a niektórzy z zamiłowaniem rozsiedli się na szynach, jak gdyby właśnie szykowało się dłuższe czekanie. Czyżby znowu lokomotywa się zepsuła? Zaraz… ale gdzie właściwie jest nasza lokomotywa?! Kręciliśmy głowami tam i z powrotem, niczym na meczu tenisa ziemnego, niedowierzając własnym oczom. Zaczepiliśmy kierownika składu i wszystko się wyjaśniło. Pociąg, który jechał tą trasą przed nami miał wypadek, wykoleił mu się wagon, a nasza lokomotywa pojechała pomóc wyciągać go z rowu i wróci za jakieś dwie godziny. Do Nairobi mamy zaledwie 50 kilometrów, czyli jakieś trzy godziny jazdy… czyli w Nairobi najwcześniej będziemy za godzin pięć! Zatem
hakuna matata i czekamy z radosną twórczością na ustach!
Nagle powoli, jak żółw ociężale
ruszyła maszyna po szynach ospale.
Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem,
I kręci się, kręci się koło za kołem,
I nic nie przyspiesza, i nie gna nic prędzej,
A Biali w modlitwach składają wciąż ręce.
I dudni, i stuka, łomoce i kiwa,
I nagle gdzieś znika nam lokomotywa...Rozłożyłam się na górnej pryczy próbując pospać trochę, póki mną nie telepie. Kiedy człowiek się wyluzuje i nie denerwuje się, że musi na coś czekać, wtedy czas leci zdecydowanie szybciej. Nawet się nie obejrzałam, a minęły dwie godziny i usłyszeliśmy gwizd wracającej lokomotywy. Doczepili nas i ruszyliśmy powoli przemierzając góry, bujając się nad przepaściami, obserwując życie w wioskach i podziwiając piękne widoki. Jednak to bujanie nad przepaściami wraz ze świadomością, że przed nami coś tu się wykoleiło jakoś nie pozwoliło mi się wyluzować. Jeszcze żaden pociąg, którym jechałam w życiu nie telepał się tak bardzo jak ten w Kenii – nawet przy dużo większej szybkości. Czy w Afryce każdym środkiem transportu trzeba się tak stresować?
Wreszcie po niecałych pięciu godzinach wjechaliśmy na przedmieścia stolicy. Znów przywitały nas ogromne osiedla biedy – jeszcze większe niż te widziane z trasy od strony Mombasy. Kibera – to największe slumsy w Afryce Wschodniej i drugie co do wielkości na całym kontynencie. Rozciągają się na powierzchni około dwóch kilometrów kwadratowych, niby niewiele, jednak patrząc na to skupisko wydawało się, że blaszane zardzewiałe dachy ciągną się aż po horyzont. Żyje tutaj… ponad 800 tysięcy ludzi, w tym prawie połowa w wieku poniżej 15 lat. Nierzadko powierzchnia mieszkalna dla całej rodziny nie przekracza 9 metrów kwadratowych, a za toaletę służą foliowe reklamówki, wyrzucane potem gdzie popadnie.
Szacuje się, że w slumsach rozmieszczonych wokół stolicy Kenii żyje ponad 2,5 miliona osób, co stanowi niemal połowę mieszkańców Nairobi! Kradzieże, rozboje, gwałty i morderstwa są tam na porządku dziennym. Dzieci często same wychowują się na ulicy, gdzie "umilają" sobie życie wąchając klej. Zarabiają na niego szukając na wysypisku śmieci przedmiotów, które można jeszcze sprzedać. Czasem znajdują tam też jedzenie…
Mieszkańcy slumsów zazwyczaj muszą płacić czynsz za zajmowany skrawek ziemi, natomiast rząd ma prawo w każdej chwili zburzyć część osiedla, gdyż na przykład ktoś bogaty zakupił jakiś fragment ziemi pod wielką inwestycję. Nie patyczkują się wtedy z mieszkańcami: pod slumsy zjeżdżają spychacze, ktoś wygłasza krótkie ostrzeżenie przez megafon i przystępują do burzenia. Los mieszkańców slumsów nikogo nie obchodzi. Pomoc dla tych ludzi przychodzi jedynie ze strony kościołów różnych wyznań i misji z całego świata, które organizują dzieciom szkoły, opiekują się chorymi, a wątpiącym przynoszą nadzieję na lepsze jutro.
* * *
Pociąg zatrzymał się na stacji głównej w Nairobi. Była już godzina 13:00, mieliśmy pięć godzin spóźnienia, więc dzień jakby przepadł – nie opłacało się już jechać na żadną wycieczkę. Na dworcu czekali na nas nasi znajomi z safari Samuel i Steve, którzy mieli nas zabrać na małą wycieczkę po atrakcjach Nairobi. Dziś jednak nici z wycieczki, więc dowieźli nas jedynie pod hotel i umówiliśmy się na jutro. Podróżując po Afryce trzeba się jednak uzbroić w dużą dozę cierpliwości i czasu.