Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Tanzania i Kenia. Hakuna matata!    <i>Hakuna matata</i> w praktyce
Zwiń mapę
2010
02
paź

Hakuna matata w praktyce

 
Kenia
Kenia, Rusinga Island
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10001 km
 
Szkoda gadać! Kenijskie określenie "nie ma problemu" przybiera czasami niewiarygodne kierunki rozwoju. Poniżej opisuję jak zderzają się dwie odmienne kultury w życiu codziennym, w relacjach międzyludzkich, w kontaktach służbowych (turystycznych). Opisuję na przykładzie jakie podejście do pewnych spraw mają Afrykańczycy.

* * *

Pobudka o 4:00 rano. O 5:15 ma na nas czekać kierowca Vitalis i wyjeżdżamy najpóźniej o 5:30, aby zdążyć na pierwszy prom. Śniadanie jest od 6:00 – nie zdążymy na nie. Wychodzimy więc na ciemną ulicę i siadamy na schodach hotelu.

Kierowcy nie ma. Miły strażnik nas zagaduje, czy nie potrzebujemy taksówki, drugi przynosi mi krzesełko. Martwią się, że kierowca nie przyjeżdża, proponują, że zadzwonią do firmy ze swojego telefonu. Już mamy swój telefon, więc Krzul dzwoni do Rashida – ten ma wyłączoną komórkę.

W międzyczasie wychodzi do nas na schody kelner i pyta czy nie chcemy zjeść śniadania. Nie ma jeszcze 6:00, ale zaprasza nas do restauracji – strażnik oferuje, że nas zawoła jeśli przyjadą po nas. Jestem wzruszona ich pomocą!

Jemy to, co akurat jest już wystawione, czyli tosty, mleko z płatkami i soczek, bierzemy bananki na drogę, po czym wypadamy na ulicę z przekonaniem, że po takim czasie to już powinien ktoś na nas tam czekać.

Niestety. Kierowca nadal nie przyjeżdża. Czekamy. Komary tną jak wściekłe, zostawiając na mnie niemożliwie wielkie bąble. W końcu Krzul dodzwania się do firmy na jeden z numerów z wizytówki i dowiaduje się, że samochód będzie za 10 minut. Dochodzi już powoli 7:00… Co z nieprzekraczalną godziną odjazdu? Teraz mamy półtorej godziny opóźnienia!
W końcu kierowca podjeżdża przepraszając, że czekaliśmy, ale mieli z szefem problem komunikacyjny przez telefon… Ma mnie to obchodzić?

Po drodze tankuje i zdziera z nas 3 tysiące KSh na paliwo. Zaczynają się zgrzyty, bo nie taka była umowa. Mieliśmy dostać zwrot zaliczki w szylingach i zapłacić dolarami, a nie jeszcze dopłacać szylingi. Płacimy jednak, bo podobno kierowca nie ma przy sobie pieniędzy. Mimo wszystko chcemy jechać na tę wycieczkę.

Na prom się spóźniamy, to znaczy jeszcze nie odpłynął, ale z uwagi na fakt, że promik jest mały i załadowany do granic możliwości, nie mieścimy się! Na następny musimy czekać ponad 2h. Nastroje siadają, czas leci bez sensu, ale hakuna matata! Przecież tutaj czas nie ma znaczenia – ludzie nic nie mają, ale są bogaci w CZAS, którego Białym ciągle brak.

Przez ponad 2h obserwujemy powolne życie toczące się w porcie: kobiety noszą na głowach wodę z jeziora, piorą, szorują piaskiem przy pomocy pięt przypalone garnki. Czyste gary i peeling w jednym! A my Białaski wydajemy ciężkie pieniądze na kremy zmiękczające i pumeksy… Faceci natomiast pływają łódkami, podjeżdżają busikami matatu i uprawiają szeroko pojęte szwędactwo. Wraz z nami na prom czekają pojedyncze osoby, jakaś rodzinka z maluchem i autokar licealistów. Nikt, oprócz nas, nie spieszy się.

Co jakiś czas podpływają do portu właściciele łódek transportując ludzi i ich wielkie pakunki – wszystko w nadmiarze, więc nie daj Bóg, żeby to się wywróciło… Jesteśmy też świadkami jak kilku facetów usiłuje wepchnąć do półmetrowego bagażnika matatu sześć ogromnych worów z jakąś paszą. "Nie zmieszczą tego!" – śmieję się. Chłopaki jednak, ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu, udowadniają, że do matatu wszystko się zmieści!

Prom wreszcie przybywa z opóźnieniem. Następnie płyniemy nim godzinę i tam kierowca znowu każe nam płacić 900 szylingów za samochód i po 100 za osobę. Kolejne 1200 KSh! Na razie nic jeszcze nie zobaczyliśmy, a ciągle tylko wykładamy kasę. Z oporami, ale płacimy mówiąc, że teraz nie mamy już pieniędzy – zostało nam tylko 1000 szylingów – nie tak miało być!

Objeżdżamy wyspę Rusinga w szaleńczym tempie, zatrzymujemy się przed instytutem insektów – zamknięty, bo sobota i nie pracują. Zatrzymujemy się przed luksusową lodgą z małym lądowiskiem. Mamy zwiedzić i zjeść coś, ale nie chcą nas wpuścić, bo mają gości, którzy nie chcą mieć zaburzanego spokoju. Przepraszał nas podobno sam ambasador Szwecji.

Jedziemy więc dalej w tempie zaburzającym proces kontemplacji. Widoki takie jak wszędzie: bród, kurz, bieda i rozwalające się budy. Nic specjalnego do zwiedzania, bo to samo jest na stałym lądzie. Miasteczko Mbita to jakaś dziura zabita dechami – dosłownie.
Podjeżdżamy pod rodzinne muzeum Thoma Mboya – bohatera narodowego Kenii. Niby za darmo, ale na końcu właściciel nie omieszkał powiedzieć, że będą wdzięczni za wszelkie datki… Nie mamy kasy.

Wjeżdżamy minibusem z napędem 4x4 na szczyt górki z antenami i nadajnikami (samochody afrykańskie wszystko zmieszczą i dużo mogą). Fotografujemy okoliczne wyspy na Jeziorze Wiktorii. W zasadzie okazuje się to największą atrakcją widokową tego wyjazdu – jakkolwiek na kolana nie powala.

Zjeżdżamy w dół trasą zwiększającą skutecznie poziom adrenaliny we krwi i jedziemy do portu, gdzie Vitalis ma nam znaleźć transport na wyspę Mfangano i wynegocjować atrakcyjną cenę. Mówimy mu, żeby tylko zapytał ile wycieczka kosztuje – toż jest już na tyle późno, że chyba oczywiste, że nie zdążymy opłynąć wyspy i wrócić na ostatni prom. Oczywiste, ale jednak nie dla wszystkich.

Po 15 minutach wraca z "łódkarzem" zadowolony, że "wynegocjował" nam super cenę… 100$ za przepłynięcie na wysepkę i z powrotem. Z miejsca ich wyśmiewamy i odmawiamy spodziewając się pierwotnie ceny nie wyższej niż 20$ za łódkę z silnikiem na olej rzepakowy. Chcą koniecznie negocjować, ale rezygnujemy z tego definitywnie – chcieliśmy tylko poznać cenę, która w rezultacie okazała się sporo przekraczać nasze możliwości finansowe, czego zdają się nie rozumieć. Nie ma sensu negocjować, poza tym nie ma już czasu na wycieczki łódką do miejsca, gdzie zapewne jest podobnie jak tutaj. Gdybyśmy przyjechali 3h wcześniej – jak było w planach… bla bla bla… A poza tym nie mamy kasy.

W końcu "łódkarz" proponuje z nadzieją, że może byśmy jutro rano przyjechali, to popłyniemy. OK, być może przyjedziemy (ależ oczywiście, że nie!). W końcu się odczepiają. Wcześniej wisieli nad Krzulem z zastygłymi ze złości minami, że plan orżnięcia Białasów się nie powiódł.

W międzyczasie przez okno wpakował grabę jakiś Murzyn w geście "daj mi". Pytam się co chce, a on chce dolara… Wzburzyła się krew we mnie… Odpędzają go.

Z braku kasy naszej i Vitalisowej zajeżdżamy do banku i gość wyjmuje nieco szylingów na benzynę – ten facet rzeczywiście wybrał się bez pieniędzy licząc, że to my będziemy płacić za wszystko. Tankuje na włączonym silniku (norma w Kenii) i jedziemy na prom. A tam? Dwie godziny czekania! Prom odpływa o 17:00 – ostatni. Na czekanie to dużo czasu, na płynięcie na wyspę Mfangano – zbyt mało.

Znów obserwujemy życie nad jeziorem. Kobiety robią pranie, szorują gary, dzieciska się kąpią, a obok tego wszystkiego faceci pucują swoje samochody wjeżdżając kołami do jeziora. Oprócz tego przez cały dzień kursują tu promy i łódki motorowe. Potem na tej wodzie kobiety gotują zupę…

Na promie kolejny zgrzyt – mamy znowu płacić. Nie mamy kasy – mówiliśmy już! Nie rozumie? Zapłacił za samochód i za siebie, za nas mieliśmy płacić my. NIE MAMY KASY! – trwamy przy swoim wkurzeni.

Vitalis płaci, albo umawia się z właścicielem promu, że ten mu daruje, bo ma "trudnych" klientów. Szybko odkrywamy, że płynie z nami właściciel promu, gdyż żaden normalny człowiek nie ubiera się w takich warunkach w taki sposób, a wśród biedoty nie obnosi się bogactwem. A jest podobno bardzo bogaty. Widzieliśmy jego willę-pałac z tarasami z widokiem na jezioro, górujący nad biednym miasteczkiem Mbita na wyspie. Facet dorobił się na przewozach promem. Teraz ma dwa wehikuły i bardzo dba o to, aby nikt nie wyremontował drogi dookoła jeziora, która prowadzi do miasteczka – dzięki temu wszyscy MUSZĄ korzystać z jego promowych usług. Na promie wyróżniał się z tłumu nieadekwatnym strojem: czarne spodnie garniturowe w ostry kancik, śnieżnobiała koszula, czerwona atłasowa kamizelka, pod szyją fular, modnie przystrzyżona bródka i masa złotych sygnetów na palcach…

Wreszcie zjeżdżamy z promu i kierujemy się w stronę Kisumu. Wydaje się, że trwa to całą wieczność. Lunęło, zrobiło się ciemno, a facet pędzi jak szalony. Ja kompletnie drogi nie widzę, a jadące z naprzeciwka samochody zasuwają na długich, albo wjeżdżają na przeciwległy pas i w ostatniej chwili zjeżdżają migając długimi – SZOK! Prosimy, żeby zwolnił. "Tak się jeździ w Kenii, ha-ha-ha!" – oznajmia jakby z dumą… Wokół jeżdżą nieoświetlone rowery i chodzą czarni piesi. Nie ma pasów na drodze, a pobocze jest umowne. Nic nie widać!

Udaje się jakimś cudem wjechać do miasta i dotrzeć do hotelu. Wysiadamy i nic – Vitalis nie krzyczy o kasę. Przy wjeździe do miasta znowu gada z Rashidem (z facetem nawijał o nas bez przerwy przez całą wycieczkę. Obgadywał też nas z każdym, z kim gadał na wyspie). Oparty o samochód nic nie wspomina o zapłacie, w końcu to my zagajamy co z naszym zwrotem kasy. Stwierdza szybko, że to my mamy dopłacić. Nie kuma problemu. Przecież obwiózł nas samochodem, przecież byliśmy na wyspie, przecież złapaliśmy prom… Co z tego, że złapaliśmy dopiero ten drugi, po 2h czekania! Nie widzi związku z tym, że się ponad godzinę spóźnił, przez co nie zdążyliśmy na prom (przecież zdążyliśmy, tylko był już pełny!), a co za tym idzie byliśmy na wyspie o 4h za późno! Nie zdążyliśmy nawet popłynąć na Mfangano. Przy takim spóźnieniu płynęlibyśmy po godzinie 15:00, a ostatni prom odpływał o 17:00. Mieliśmy bulić 100$ tylko po to, żeby się przepłynąć tam i z powrotem? A do hotelu wrócilibyśmy wpław, w nocy, czy by nas naciągnęli na kolejny ekstra koszt w postaci drogiego noclegu na wyspie, lokując nas w jakiejś budzie?

Nie płacimy, on nam kasy nie zwraca. Rashid się wypina na wszystkich, nie chce nawet przyjechać, nie przeprasza, nie gada z nami… Dostał swoje 4 tysiące KSh zaliczki i ma w tyle swojego pracownika i klientów, których naciągnął. Nie zapłacimy ani kapki więcej, bo gdyby nam chodziło tylko o przejechanie się tam i z powrotem, to mogliśmy wziąć dużo tańsze matatu i jechać sami! Nam chodziło o to, żeby jechał z nami ktoś, kto wie ile czasu na to potrzeba i gdzie pojechać, żeby wszystko najważniejsze zobaczyć w ciągu jednego dnia. Usługa nie została wykonana zgodnie z umową.

Kłótnia odbywa się na ulicy i w milczeniu przygląda się temu strażnik. Całe szczęście, że mamy taki hotel, że możemy stać na ulicy wieczorem, kłócić się z Murzynem o kasę, a przy tym czuć się bezpiecznym…

Przy okazji zostawiam mu z premedytacją reklamówkę ze skórkami po bananach i butelką po wodzie. Trochę też dlatego, żeby nie mieć z tym kłopotu, bo tu nigdzie nie ma śmietników. Nie chcę wyrzucać tego w hotelu, bo w samochodzie jest przenośna lodówka i chodzą bydlackie karaluchy. Kto wie, czy przypadkiem już od dawna nie pożerają moich bananowych skórek…

Żegnamy niepocieszonego Vitalisa, a strażnik żegna nas życząc dobrej nocy. Przez okno widzimy jeszcze jak kierowca gada ze strażnikiem.

Jest godzina 20:00, czyli totalnie ciemno. Nie zdążyliśmy pójść do sklepu po prowiant, ani się nie dowiedzieliśmy czym jechać jutro do Nairobi. Dzień całkowicie stracony. Pieniądze wyrzucone w błoto. Należy się cieszyć, że nie straciliśmy więcej…

* * *

I tak łatwo daliśmy się oszukać. Od tej pory postanowiliśmy unikać arabskich usługodawców, bo już z kolejnego doświadczenia wiemy, że z nimi zawsze są jakieś problemy. Po raz pierwszy jednak spotkaliśmy się z sytuacją, że szef olał swojego pracownika. Być może skrzywdziliśmy Vitalisa, ale z drugiej strony nie jesteśmy instytucją charytatywną. Nie mamy pewności, czy facet sam nawalił spóźniając się, czy może rzeczywiście szef nie przekazał mu informacji. Kierowca nic nie zarobił, a my straciliśmy, bo w rozumieniu europejskim nie dostaliśmy tego, co nam było obiecane. Zauważyliśmy również, że nie bardzo potrafił zaplanować czas, skoro uważał, że zdążymy popłynąć na Mfangano i zdążyć na ostatni prom, a potem jeszcze w drodze powrotnej obejrzeć ładne skałki – było do przewidzenia, że będziemy wracać w ciemnościach. Nie miał pojęcia, że dla Białasa CZAS jest niezwykle istotny i wiele kosztuje, bo go ciągle brak. Ciekawe jest jeszcze to, że poza możliwością pojmowania Vitalisa był fakt, że jego ponad półtoragodzinne spóźnienie nieodwracalnie rozwaliło nam cały plan wycieczki i nie zauważał wynikającego przez to splotu wydarzeń. Hakuna matata – przecież zdążyliśmy na prom!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (22)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
dominique
dominique - 2011-05-19 14:05
cierpliwość, trzymać nerwy na uwięzi.... to naprawdę wyzwanie :)
 
Jouka
Jouka - 2011-05-19 21:08
oj, do dzisiaj się we mnie krew burzy, jak wspominam niektóre "akcje"...
 
oboski
oboski - 2012-01-13 18:23
A najgorsze jest to, że nie można ich za to
ZABIĆ
$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$$
a korci...
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1