Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Tanzania i Kenia. Hakuna matata!    Masai Mara
Zwiń mapę
2010
28
wrz

Masai Mara

 
Kenia
Kenia, Masai Mara National Reserve
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9625 km
 
Po wczesnej pobudce i dopakowaniu ostatnich rzeczy zeszliśmy na dół na śniadanie. W recepcji okazało się, że nasze wczorajsze obawy były niepotrzebne, gdyż o godzinie 7:30 Sam już na nas czekał. Tuż po śniadaniu złożonym z ogromnego omleta znieśliśmy bagaże i ruszyliśmy wraz z Samem w kierunku samochodu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że za kierownicą siedzi jakiś facet! Czy Sam sprzedał nas komuś innemu? Czy podwozimy gostka? Może podwozimy, tylko przez chwilę wyręcza Sama na trasie, żeby ten zachował siły na safari… W końcu do samochodu wsiadł Sam i przedstawił swojego kolegę jako kierowcę o imieniu Steve, który z nami jedzie. Zaraz… Jak to z nami jedzie? Przecież mieliśmy jechać w trójkę? A co z kosztami? Koszty oficjalnie się nie zmieniają. Ależ oczywiste jest, że jadąc we dwóch musieli te koszty podnieść! Przecież nie chcą zarobić mniej, ani żaden nie pojedzie z nami gratis! Świństwem było, że nam wczoraj o tym nie powiedział, tylko zapewniał, że będzie tylko on i my… Poczuliśmy się zrobieni w balona. Ciekawe o ile taniej mogliśmy tę wycieczkę kupić, gdyby naprawdę jechał jeden kierowca. Nie chcąc jednak wprowadzać napiętej atmosfery na samym początku, nic już nie mówiliśmy. Skoro cena się nie zmieniła… Przecież już i tak się na nią zgodziliśmy. W każdym razie usiłowali nas przekonać, że tak będzie lepiej, bo jeden zajmie się kierowaniem, a drugi wypatrywaniem zwierząt… Niech im będzie – my tylko chcemy mieć udane safari.

Po drodze zrobiliśmy jeszcze zakupy w Masai Market. Musieliśmy kupić zapas wody pitnej dla czterech osób i zatankować samochód. Tutaj kolejny zgrzyt nastąpił, gdyż niespodziewanie zażyczyli sobie pieniądze na wodę i benzynę. Jeszcze nie wyjechaliśmy z Nairobi, a już mamy płacić? Znowu poczuliśmy się nieswojo, ale zapłaciliśmy grzecznie za pokwitowaniem "30000 shilings only" i po zaopatrzeniu się w najpotrzebniejsze rzeczy ruszyliśmy w drogę.

Aby dotrzeć do Masai Market jechaliśmy przez luksusową dzielnicę Nairobi, co w porównaniu ze slumsami widzianymi z pociągu tworzyło potworny kontrast. Slumsy to był skraj biedy, ta dzielnica to skraj bogactwa. W Polsce nie widziałam ani takiej biedy, ani takiego bogactwa. Dookoła same wille, pałace, zameczki, a wszystko to obwarowane wysokimi murami zwieńczonymi drutem kolczastym podłączonym do prądu. Wszystkie pałace tonęły w egzotycznej zieleni, a co jakiś czas na ulicy stały patrole policji. Nieco dalej pojawiły się budynki ambasad różnych krajów oraz siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych – jedna z czterech na świecie (jedyna w kraju rozwijającym się). W tych pałacach w większości zapewne mieszkają pracownicy ambasad i ONZ. Ta dzielnica swym widokiem zamurowała mnie tak samo, jak dzielnica biedy. Taka niesamowita przepaść klasowa w obrębie jednego miasta…

Do Masai Mara jechaliśmy około pięciu godzin, zaliczając cały repertuar dróg afrykańskich: od czegoś, co nazywają autostradą, przez dziurawe jak ser asfaltowe, aż po zupełnie piaszczyste, którymi miejscowi głównie pędzą bydło na pastwiska. Droga zwana autostradą była – jak na polskie warunki – zwykłą drogą pozamiejską. Jej wyjątkowość polegała na tym, że była gładka, szeroka i można było osiągać na niej dzikie prędkości. Dodatkowo luksus polegał na tym, że pnąc się pod górę zazwyczaj pojawiał się dodatkowy pas dla tych, co chcą wyprzedzić wolniejsze pojazdy. Podobno była to jednocześnie najbardziej stroma trasa w Kenii. Jechało się elegancko, a w powiewie wiatru hulaszczo wpadającego przez okna wysuszyłam ręczniki.

Na tej trasie zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, z którego widać było Wielki Rów Afrykański. Oczywiście można było też zaopatrzyć się w zestaw pamiątek, napić się kawy oraz skorzystać z toalety – nadspodziewanie czystej i zadbanej, jednak zmyślnie usytuowanej. Aby do niej dotrzeć, trzeba było się przecisnąć przez caluteńki sklepik z pamiątkami, gdzie po drodze zostawało się kilka razy zaczepionym przez nachalnych sprzedawców. Przez tą nachalność właśnie przeleciałam przez sklepik jak pershing rzucając tylko naokoło przelotne spojrzenie. Wiedziałam, że jeśli wykażę choć zalążek zainteresowania czymkolwiek, to nie wyjdę stamtąd z pustymi rękoma. Zazwyczaj tak bywa, że chcąc nie chcąc człowiek coś kupi. Albo coś się rzeczywiście w końcu spodoba, albo po prostu dla świętego spokoju (aby uwolnić się od natrętów), albo po nagabywaniu cena spada tak drastycznie, że się zakup zaczyna opłacać. Jak dla mnie drewnianych afrykańskich zwierzaków nigdy za wiele, więc gdyby nie pojemność plecaka i ograniczona siła nośna moich ramion, to przywiozłabym do Polski całe ZOO!

Tak więc po wyjściu z toalety mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Żegnało nas stadko pawianów z małymi, które właśnie postanowiło przejść się poboczem. Dalej jechaliśmy przez miejscowość Narok – stolicę ziemi masajskiej, a potem zjechaliśmy z głównej trasy w kierunku masajskiej mieściny Ewaso Ngiro prosto do Parku Narodowego Masai Mara. Droga tutaj mocno się popsuła. Kierowca szalał po tych dziurach, a nam żołądki podchodziły do gardeł. Po godzinie jazdy znałam już wszystkie możliwości naszego samochodu i umiejętności kierowcy, co pozwoliło mi nieco nerwów zaoszczędzić przy kolejnych przechyłach na poboczach. Po drodze mijaliśmy wioski, Masajów wypasających bydło, samotne stadka kóz wchodzących na drzewa, aż wreszcie dotarliśmy na obrzeża parku. Mieściło się tutaj duże skupisko ludzkie – jakby duża wioska Masajów lub małe miasteczko z wielkim placem, na którym zgromadziły się tłumy. Dookoła placu stały małe chałupki-ruderki, znowu z blachy falistej i jakichś cegiełek. Tradycyjne domki masajskie – manyatta – były rozmieszczone w wioskach leżących nieopodal tego mini-miasteczka. Niektóre, a może nawet wszystkie służyły do pokazu folkloru turystom.

Przemierzając dziury, wyboje i tysiące latających śmieci dotarliśmy do naszego campingu. Przywitały nas w zaroślach dwa maleńkie dik-diki, ale błyskawicznie czmychnęły w krzaki, kiedy zobaczyły zbliżający się samochód. Wjechaliśmy na teren campingu. Dookoła kilka namiotów pod dachem z liści palmowych, kilka małych chałupek, miejsce na ognisko oraz budynek z kuchnią i stołówką. Stołówka to może zbyt szumnie powiedziane – było to niewielkie zadaszenie ze stolikami i krzesłami. Tam mieliśmy jeść posiłki.

Wszystko by było w porządku, gdyby nie to, że znów poczuliśmy się oszukani. Kiedy w Nairobi podczas negocjacji ceny pytaliśmy Sama, czy ten camping mieści się wewnątrz parku odpowiedział, że tak. Teraz okazuje się, że jesteśmy poza bramą parkową, na jakimś zupełnie odizolowanym terenie. Zmieszał się trochę, zaczął coś tłumaczyć niejasno. Atmosfera po raz kolejny nieco zagęściła się.

Obsługa zaprowadziła nas do namiotu. Był to duży polowy namiot rozstawiony na betonowej podłodze, w którym stały dwa łóżka. Na tyłach namiotu dobudowano mały, betonowy budyneczek, w którym mieściła się prowizoryczna łazienka. W życiu nie powiedziałabym, żeby to było warte 120$! Zostawiliśmy bagaże i z niewyraźnymi minami poszliśmy na lunch.

Jedzenie też nie było powalające. Zrobiono nam prowizoryczny stół szwedzki i w plastikowych pojemnikach z pokrywką wystawiono makaron-rurki, mięcho w sosie, którego tradycyjnie się pogryźć nie dało, frytki, ryż, a na życzenie dostawało się darmową colę. Jeśli się nie poprosiło, to nie proponowali. Zresztą obsługa słabo mówiła po angielsku. Byli to młodzi ludzie – zapewne z tej sąsiedniej wioski, zestresowani w kontaktach i zupełnie nieobyci z klientami. Podczas posiłku szybko stwierdziłam, że mięso nie jest dla mnie zjadliwe, zatem jego niedoróbkę dopchnęłam dużą ilością makaronu z frytkami i ryżem, który polałam sosem odcedzonym od mięcha. Jak tak dalej pójdzie to zostanę wegetarianką!

Po lunchu wdaliśmy się z przewodnikami w dyskusję o Masai Mara i naszym safari. Przy pomocy naszego książkowego przewodnika Krzul im przetłumaczył o co nam chodzi z tym noclegiem w parku, którego oczekiwaliśmy. Samuel agresywnie przewertował kartki w poszukiwaniu mapki, a w chwilach zastanowienia zginał książkę na pół. Z przerażeniem na to patrzyłam i bolało mnie każde stłamszenie kartki, wszak zawsze dbam o swoje książki! Jeśli się mają zniszczyć, to z biegiem czasu, pod wpływem jakichś wydarzeń, a nie po prostu pod nieuważnym kartkowaniem. W Afryce natomiast, komukolwiek byśmy nie dali naszego przewodnika, to szarpie nim, jakby chciał go podrzeć. Już po raz któryś nie mogłam się skupić na treści rozmowy patrząc, co Afrykańczyk robi z moją książką! Czy nie wiedzą, że one są drogie? Aaaa…!

W końcu – ku mojej wielkiej uldze – Sam znalazł mapkę Masai Mara i nagle nasze nieporozumienie wyjaśniło się. W Nairobi potwierdził, że nocleg będzie w parku i wszystko się zgadza, a nam chodziło o nocleg w rezerwacie. Pomyłka wynikła z błędnego określenia miejsca: park, to wielki teren, w którym mieści się obszar ścisłego rezerwatu. Można nocować w rezerwacie, ale jeśli kogoś nie stać na lodgę w cenie 300$-600$ za noc, to musi się zadowolić campingami poza Rezerwatem Masai Mara, ale nadal w Parku Narodowym Masai Mara. A pytanie padło o park. Dosłowne pytanie – dosłowna odpowiedź. Przyjęliśmy wyjaśnienia z niepisaną ulgą, że jednak nie była to próba oszustwa. W ramach przeprosin za zamieszanie Sam zaproponował nam, że spróbuje nam załatwić lepsze miejsce na campingu, czyli zamiast w namiocie, to jest szansa, że prześpimy się w chałupce z prawdziwymi ścianami. Nie było wielu klientów, więc miał nadzieję, że szefowa się zgodzi, abyśmy w cenie namiotu zamieszkali w chatce, która wyglądała jednak dużo lepiej – przynajmniej z zewnątrz. Udało się i niedługo potem mogliśmy przenieść nasze bagaże do sąsiedniej chałupki. W chatce również były dwa łóżka, ale na dużo większej powierzchni. Również łazienka była ładniejsza. Prawdziwe ściany chatki więziły za to wewnątrz masę najprzeróżniejszych owadów. Było ich tak dużo i takie bydlaki, że postanowiłam buty trzymać na stole z nadzieją, że tam mają mniejszą szansę na zagnieżdżenie. W naszym dotychczasowym namiocie zamieszkali Sam i Steve.

Po godzinie sjesty zebraliśmy się przy samochodzie, aby wyjechać na swoje pierwsze w życiu safari (nazywane tu game drive) i pojeździć pomiędzy zwierzętami aż do zmroku. Zatem przedarliśmy się przez dziury i zwały śmieci przy wiosce, po czym stanęliśmy w kolejce samochodowej przed bramą wjazdową do Rezerwatu Masai Mara. Przewodnik wysiadł, opłacił nasz wjazd i po chwili byliśmy już za bramą, gdzie przywitało nas z miejsca stado zebr i antylop.

Rezerwat miał bramy wjazdowe, jednak nie był ogrodzony, aby zwierzęta mogły się swobodnie przemieszczać. Wstęp do rezerwatu poza bramkami jest surowo wzbroniony i każdy przewodnik odpowiada za swojego klienta, aby ten nie wchodził na własną rękę. Jeśli jednak jakiś niesforny turysta przekroczyłby granicę rezerwatu w niedozwolonym miejscu, wtedy przewodnik płaciłby wysoką karę. Również surowo zabronione było wychodzenie z samochodu w trakcie game drive. Złamanie tego zakazu groziło przewodnikowi surowymi karami wraz utratą licencji. Wychodzić z samochodu nie można między innymi z powodów bezpieczeństwa. Zwierzęta traktują samochody jak elementy otoczenia – nic sobie nie robią z ich obecności. Nie można jednak pozwolić aby przyzwyczajały się w ten sposób do obecności człowieka poza samochodem – mają pozostać dzikie.

Od samej bramy Rezerwatu Masai Mara pojawiały się wielkie stada zwierząt. Były to głównie antylopy różnego gatunku i zebry. Piękne, błyszczące, odżywione. Można by rzec, że wypasione! Pomiędzy ich pastwiskami przemieszczały się białe mini busiki z turystami, a w jednym z nich… nie do wiary! Wiki i Piotrek! Jaki ten park mały… Jednak każdy pojechał w swoją stronę szukając szczęścia w innych zaroślach.

W naszych zaroślach znaleźliśmy stado słoni. Przeszły majestatycznie blisko samochodu wraz z małymi słoniątkami i nie zwróciły na nas szczególnej uwagi. Nagle Sam dogadał się z kimś przez radio, a Steve wcisnął gaz do dechy. Rzucało mną na tyłach samochodu na wybojach, ale trzymałam się twardo – przecież wiedziałam już co Steve i jego samochód potrafią. Poinformowali nas, że jedziemy w miejsce gdzie lwy szykują się do polowania.

Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że zjechały tam chyba wszystkie samochody z rezerwatu! Spomiędzy nich wyskoczyły nagle młode lwiątka, a za nimi wyszła lwica. Za chwilę kilka innych lwic lawirowało między samochodami, a wszystkie szły twardo w jednym kierunku: w stronę stada bawołów, które pasły się nieopodal. Lwy szły i – jak to koty – nie interesowało je nic poza ich wypatrzonym celem. Kiedy weszły w krzaczaste tereny zaczęło się skradanie i obserwowanie potencjalnych ofiar. Zbliżały się do stada ostrożnie, etapami, aż podeszły na tyle blisko, że od tej chwili mogły tylko czekać na odpowiedni moment, aby uderzyć. Wzdłuż trasy polowania ustawiły się rządkiem samochody z turystami żądnymi wrażeń, a na drzewach ulokowały się sępy w oczekiwaniu na ochłapy.

Bawoły jednak wykazały się spostrzegawczością. Zauważyły, że coś się święci i rozpoczęły taktykę obronną. Przywódca stada bawołów stanął nagle pomiędzy stadem a lwami i czekał, aż stado oddali się na bezpieczną odległość. Kiedy po kilkunastu minutach bawoły wyraźnie się oddaliły, wtedy lwy zrezygnowały z ataku, wyluzowały się i odeszły z pozycji obserwacyjnych. Przywódca zauważył odwrót napastników i dopiero wtedy powrócił niespiesznie do stada. Tym razem lwy obeszły się smakiem, tak jak turyści w samochodach i sępy na drzewach. Bawoły popsuły szyki trzem gatunkom, jednak tym razem udało im się ochronić całe stado. Coś jednak dzisiejszej nocy zostanie zjedzone… Na kolację czekało przecież całe stadko głodnych lwic z młodymi.

Po niedoszłym polowaniu musieliśmy wrócić do campu, gdyż w rezerwacie można być tylko do godziny 19:00. Jednak wszyscy zbierają się dużo wcześniej, aby zdążyć wrócić do bramki. Mieszkańcy drogich lodgy w rezerwacie mają luksus oglądania zwierząt również w nocy – zwierzaki same do nich przychodzą, jeśli mają wodopój w pobliżu.

Wróciliśmy grzecznie do obozu i kontemplowaliśmy dzisiejsze safari czekając wieki całe na kolację. W ciągu zaledwie dwóch godzin widzieliśmy zebry, antylopy gnu, gazele Thomsona, impale, szakala, topi, bawolca, bawoły i sprzątające je bąkojady, stado słoni, zwłoki zebry, żywego strusia, sępy i rozkoszne lwy! A wjeżdżając na camping widzieliśmy maleńkie dik-diki. Dzień można uznać za udany i z niecierpliwością oczekiwaliśmy jutra, kiedy to mieliśmy tak jeździć przez cały dzień!

Wreszcie na stół wjechała kolacja! Zupka-krem z kurczaka rozpoczęła ucztę. Na drugie mieliśmy to samo mięso, co na lunch, a oprócz tego ryż, makaron – tym razem w postaci nitek i jakąś kapustkę. Mięcha oczywiście nie ruszyliśmy, więc pewnie będziemy je mieli jeszcze jutro. Ryż z makaronem – zestaw dyskusyjny – ale tym właśnie sobie pojadłam. W międzyczasie podeszła do nas jakaś skośnooka pani, która wraz z mężem zamieszkała na naszym campingu i zagadała: "Hi, I’m from kuria" – zapraszając nas przy okazji na ognisko. Konsternacja. Kuria? To jakieś państwo? Jakieś malutkie? Nie znamy? Możliwe, że nie słyszeliśmy o nim? A może z kurii jest? Zobaczyła nasze niewyraźne miny i powtórzyła. Za którymś razem Krzul załapał, że ona chce powiedzieć, że jest z Korei! Miło nam powitać Koreankę w tej dziczy! Jednak z ogniska nie skorzystaliśmy – czekaliśmy na kierowców, którzy nie wiadomo gdzie przepadli.

Kiedy zjedliśmy posiłek wreszcie pojawili się kierowcy i rozpoczęli jedzenie obiadu. Nie mieli już szwedzkiego stołu, tylko talerze kopiato zapełnione wszelkimi dobrami, jakie mieli w kuchni. Otworzyliśmy oczy na widok tej góry Kilimandżaro na talerzu, z niedowierzaniem, że są w stanie to wszystko w siebie wepchnąć. Steve się zmieszał i zaczął jęczeć, że to dla niego za dużo, a Sam wyjaśnił nam, że my – Europejczycy – jemy często, a mało, natomiast w Afryce jedzą jeden posiłek dziennie, wieczorem i jest on taki, żeby najeść się na całą dobę. Rzeczywiście czytałam gdzieś, że Afrykańczycy nie mający zbyt wiele do jedzenia posiłkują się raz dziennie czymś, czym się można solidnie najeść i na 24 godziny mają spokój. Oni jednak nie byli z tych, co nie mają co jeść, a mimo to pałaszowali takie ilości na noc? Przyzwyczajenie? Geny?

Jedli powoli, odpoczywając co jakiś czas. Odkładali widelec, opierali się na krześle i czekali chwilę, aż znów będą mogli przełknąć te nieprawdopodobne ilości jedzenia. Pomagaliśmy im w tym odpoczywaniu, gdyż wywiązała się ciekawa rozmowa o życiu w Afryce i w Polsce. Sam wypytywał nas o różne detale życia w Polsce, a Krzul opowiedział im niemal całą historię i udowodnił, że – podobnie jak Kenia – byliśmy długo pod zaborami i stosunkowo niedawno odzyskaliśmy wolność. Słuchali bardzo uważnie tych opowieści. Pytali też o sławnych w świecie Polaków. Na imię "Jan Paweł II" pokiwali z szacunkiem głowami. Pamiętają, że był w Kenii. Chyba nie ma na świecie człowieka, który nie kojarzyłby naszego papieża.

O sobie opowiedzieli, że byli długo kierowcami matatu – to dlatego mają taki agresywny styl jazdy. Praca kierowcy matatu polega na tym, aby jak najwięcej kursów zrobić zabierając przy tym jak największą liczbę osób. Dlatego tak szybko jeżdżą i dlatego przeładowują samochody. Gdyby jeździli wolniej, to udało by się zrobić mniej kursów w ciągu dnia, a zatem mniej zarobić. Ponieważ opłata za matatu nie jest wysoka, to każdy dąży do tego, aby w jak najkrótszym czasie przejechać jak najwięcej kilometrów, a przy tym dopchnąć ludzi ile się da. Kiepska to była robota, męcząca i niezbyt dochodowa, więc postanowili zostać kierowcami mini busów w parkach narodowych Kenii. Są najlepszymi przyjaciółmi i pracują zawsze razem. Poza tym uwielbiają swoją pracę, bo każdy dzień na safari jest inny i nigdy nie wiadomo co się wydarzy. Ciekawy też jest kontakt z klientami, chociaż nie zawsze trafią się klienci mili. Generalnie są zadowoleni z tego co robią. Na safari rzeczywiście nie wyglądali na znudzonych – cieszyli się wraz z nami ze wszystkich znalezionych zwierzaków.

Miło się gawędziło, a swoją kolację pochłaniali chyba ponad godzinę. Robiło się coraz później i wypadało iść spać, gdyż o 22:00 tradycyjnie wyłącza się generator prądu i światło gaśnie. Poza tym jutro chcieliśmy wstać bardzo wcześnie rano, żeby zdążyć na wschód słońca. Ustaliliśmy, że śniadanie zjemy o 6:00, a wyjedziemy najpóźniej o 6:30. W dobrych nastrojach i o pełnych brzuszkach wróciliśmy do chatek.

Ilość owadów w naszym domku przerażała! Upchnęłam moskitierę szczelnie pod materac i wpakowaliśmy się pod kołdrę. W nocy było strasznie zimno! To już inny klimat, niż w pasie nadmorskim. Pożałowałam nagle, że nie wyjęłam śpiworka. Nie chciało mi się już wychodzić spod moskitiery, bo ponowne jej uszczelnienie wymagało trochę uwagi i cierpliwości. Poza tym, a nóż w ciemnościach wdepnę na jakiegoś wielkiego robala, który właśnie wyszedł na żer… Ble. Nie ma mrozu – dam radę. I dałam!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (49)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2010-12-05 19:58
Wielka uczta dla OKA !!! dziękuję - opis jak zawsze super :) pozdrawiam
 
Jouka
Jouka - 2011-02-11 23:16
Zachwyt nad zdjęciami przekazałam Krzulowi - to jego dzieło :)
 
mirka66
mirka66 - 2011-05-16 09:28
Potwierdzam,zdjecia i opisy super.Wogole cala wyprawa to rewelacja.
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1