Świadomość, że właśnie przejeżdżamy przez dzikie tereny parku Tsavo nie ułatwiała zaśnięcia. Próbowałam coś dojrzeć za oknem, ale jedyne co widziałam to zarysy najbliższych drzew i mnóstwo gwiazd. W Afryce są najczarniejsze noce jakie kiedykolwiek przeżyłam – ciemność nie zmącona łunami świateł bijących od miast – tu nawet miasta nie grzeszą nadmiarem świateł. Spania nie ułatwiało też telepanie się pociągu na wąskich szynach i zużytych resorach. Na dodatek kiedy skończyły się wioski, w których były stacje kolejowe i wjechaliśmy na tereny wielkiej sawanny, to zaczęło się robić coraz bardziej zimno, co po tropikalnej Mombasie odczułam wyjątkowo dotkliwie. Koc okazał się niewystarczający, więc domknęłam okno i wcisnęłam stopy pod plecak z niecierpliwością oczekując świtu.
Poranek w końcu nastąpił, a ja – po całej nocy czujnego snu – zasnęłam na dobre. Obudził mnie donośny dzwonek z korytarza wołający pierwszą klasę na śniadanie. Zabraliśmy więc plecaczki pod pachę i ruszyliśmy dwa wagony dalej, do restauracji. Stoliki znów były ładnie nakryte. Zajęliśmy miejsca, a kelnerzy zaczęli roznosić śniadanie. Tym razem dostaliśmy omlety, gotowane kiełbaski z fasolą w sosie pomidorowym, grzanki i dżem, a na deser sałatkę owocową. Do popicia soczek oraz kawa lub herbata, z mlekiem lub bez. W Kenii, kiedy zamawia się herbatę, to domyślnie dostaje się ją z mlekiem. Tak zwana bawarka smakuje jak bardzo słaba kawa i jak dla mnie jest mało charakterna, gdyż pijąc coś, co wygląda jak kawa z mlekiem spodziewam się takiegoż wyrazistego smaku kawy, a tu lekkie rozczarowanie. To podobnie jak przy piciu wody o zapachu owocowym, która ma smak… zwykłej wody – coś mi nie gra.
Podczas śniadania za oknem był już dzień. Wjechaliśmy znowu na tereny maleńkich wiosek z domkami lepionymi z błota, otoczonymi czerwoną ziemią. Dzieci w kolorowych mundurkach wędrowały do szkoły oddalonej zapewne o dobrych kilka kilometrów od domów. Szły ziemistą, polną drogą, a dookoła nie widać było ani domów, ani szkoły.
W Kenii wszyscy uczniowie noszą obowiązkowe mundurki. Bardzo mi się podoba, jak każda klasa ma inny kolor ubranek, a są one przeróżne: zielone, błękitne, czerwone, żółte, różowe, pomarańczowe oraz wszelkie możliwe kombinacje dwóch kolorów. Przeszło mi przez myśl, że w Polsce nikt by takich mundurków nie zatwierdził, bo zbyt krzykliwe. Kiedy u nas miały być rozróżnienia na kolory, to królowały granaty, ciemne zielenie, szarości, albo inne zgaszone – byle tylko nie okazały się zbyt kolorowe. W Europie wszystko musi być szaro-bure: od pogody po ubrania. Czarna Afryka natomiast mieni się soczystymi kolorami przy każdej możliwości. To jest piękne!
Mundurki w afrykańskich szkołach podstawowych oraz średnich są proste i schludne, z tym że w szkole średniej wyglądają bardziej elegancko: proste spódnice i białe bluzki dla dziewcząt, a dla chłopców białe koszule, spodnie w kancik i krawaty. I mimo, że nie każdego licealistę stać na plecak, aby nosić w nim książkę, to uczniowie wyglądają bardzo godnie. Całym swym zachowaniem w szkole i poza szkołą udowadniają: "Jestem uczniem szkoły średniej, jestem elitą, jestem z tego dumny!".
Jedliśmy zatem śniadanie w naszym super "ekspresie", w towarzystwie nowo poznanych Polaków i obserwowaliśmy życie za oknem. Widzieliśmy ogromne pustkowia zaburzone gdzieniegdzie maleńkimi wioskami, dzieci idące do szkoły, ludzi krzątających się wokół swoich domostw i te niepozorne stacyjki, o których nawet nie pomyślelibyśmy, że pociąg raczy się tam zatrzymać. Jednak tym razem stacyjki były bardziej opustoszałe niż w nocy. Widocznie dzieciaki były w szkole, a inni ciekawscy zajęli się własnymi sprawami. W związku z tym zaspani i skupieni nad tym, aby nie wylać gorącej kawy na kolana mogliśmy w spokoju oglądać otaczającą nas afrykańską rzeczywistość nie skażoną turystyką.
Po śniadaniu wróciliśmy do swoich przedziałów, by z lekkim rozczarowaniem stwierdzić, że sprzątnęli nam pościel. Nadal było zimno, więc miałam nadzieję, że zaszyję się pod kocem i jeszcze trochę pośpię. Okazało się jednak, że nawet jeśli bym pościel miała, to nie pospałabym, gdyż za oknem na wielkiej sawannie zaczęły pojawiać się zwierzęta. I tak zobaczyłam nagle swoje pierwsze stadko najprawdziwszych w świecie zeberek! Wszyscy zawisnęli na oknach od strony korytarza i podziwiali zebry, różne gatunki antylop i pomykające gdzieś w trawie guźce. Po dwóch godzinach gratisowego safari wjechaliśmy na przedmieścia stolicy, gdzie naszym oczom ukazały się ogromne slumsy, jedne z największych w Nairobi...
Nagle my, Biali, jadący "luksusową" pierwszą klasą, z dwoma posiłkami w ciągu jednej nocy, stanęliśmy jak wryci. W Mukuru Kwa Njenga – tak nazywa się ta część Nairobi – w biedzie, brudzie i smrodzie, w większości bez bieżącej wody, prądu i kanalizacji, w budkach zbudowanych z blachy, błota i znalezionych śmieci zamieszkuje około 100 tysięcy osób. Pociąg wjeżdżając w slumsowe zabudowania jechał tak blisko blaszanych budynków, że można było zastukać w dach. Odruchowo odsunęliśmy się od okien i spojrzeliśmy na siebie z bliżej nieokreślonymi minami. Nie spodziewaliśmy się takiego wjazdu do stolicy jednego z bogatszych krajów Afryki. Przez kilkanaście minut, sunąc wolno między budynkami slumsów oglądaliśmy codzienne życie najbiedniejszych: przeludnione, wąskie, zakurzone uliczki, walące się zardzewiałe chałupki, wiecznie pędzące gdzieś kobiety, leniwie oczekujących nie wiadomo na co mężczyzn i brudne dzieciaki wałęsające się bez celu lub wynajdujące zabawki z najbardziej niewiarygodnych przedmiotów. Czy chodzą do szkoły? Z czego tu żyją rodziny? Czy dzieci mają świadomość, że można żyć lepiej, czy może otaczającą je rzeczywistość uznały już za normę i nie będą się specjalnie wysilać, żeby poprawić swój byt? Czy któremuś z nich uda się kiedyś stąd wyrwać? Patrząc na krajobraz za oknem nasuwało się milion pytań.
Jednak ludzie widziani z pociągu nie sprawiali wrażenia schorowanych, nędznie wyglądających żebraków. Byli ubrani w sposób, który nie wyróżniał się na ulicy od stroju przeciętnego mieszkańca Nairobi. Mimo przerażającego otoczenia wszystko wydawało się być normalne – ot, zwyczajna afrykańska rzeczywistość. W owej dzielnicy nawet nieźle kwitł handel, gdyż przez długi czas jechaliśmy wzdłuż uliczki, gdzie rozlokował się bazarek z nowymi ubraniami, rzeczami codziennego użytku i ze wszystkim innym, co do życia potrzebne. Skoro jest bazarek, to jest zapotrzebowanie, a skoro jest zapotrzebowanie, to znaczy, że z czegoś mimo wszystko żyją. Być może część z nich nie ma żadnych dochodów i żyje z tego, co znajdzie na wszędobylskim wysypisku śmieci, jednak część z nich daje sobie radę na tyle, aby godnie żyć. Tak czy siak warunki życia, otoczenie, brud, smród, nadmiar śmieci, ścieki płynące środkiem uliczek, a przede wszystkim ogromne rozmiary tego "miasteczka" wywarły na mnie wielkie i dołujące wrażenie.
Kiedy wreszcie przejechaliśmy blaszane chałupki, pojawiły się zaczątki wielkiego miasta: szeroka ulica, wysokie budynki, eleganckie osiedla oraz wielkie billboardy, a na jednym z nich – jakby dla przekory – wielki plakat Murzyna z cygarem, obnoszącym się złotymi sygnetami na każdym palcu. Mniejsza z tym co reklamował – grunt, że był wielki, pretensjonalny i skierowany w stronę slumsów, które miały swe granice kilkaset metrów wcześniej. Oto zbliżaliśmy się do centrum Nairobi.
W pociągu lekko zawrzało. Wszyscy zaczęli powoli zbierać się do wyjścia. Sąsiedzi Anglicy, którzy od wczoraj zdążyli już dojść do siebie zaproponowali nam, abyśmy razem wzięli taksówkę i pojechali do jakiegoś hotelu, gdzie my się zatrzymamy, a oni przeczekają czas pozostały do nocnego odlotu do domu – dzieląc koszty na cztery osoby taksówka będzie tańsza. Oczywiście chętnie przystaliśmy na ich propozycję i zgłosiliśmy kierownikowi pociągu chęć wynajęcia taxi. Zresztą trzeba przyznać, że kiedy pociąg zbliżał się do celu, to szef pierwszej klasy chodził po wszystkich przedziałach i pytał co zamierzamy, czy wiemy gdzie, co i jak, czy można nam w czymś pomóc. Poprosiliśmy zatem o polecenie jakiegoś zaufanego taksówkarza, który nie zedrze z nas horrendalnej sumy i bezpiecznie dowiezie do celu.
Dworzec w Nairobi nie był stacją końcową. Pociąg jechał dalej do Kisumu nad Jeziorem Wiktorii, a następnie do Kampali w Ugandzie. Jednak mimo tego kierownik pociągu wysiadł wraz z nami i zaprowadził nas do zaprzyjaźnionego taksówkarza Japheta (w skrócie Jeffa). Po oszacowaniu, czy zmieszczą się w jego samochodzie cztery osoby plus ich wielkie bagaże zapakowaliśmy się do środka i ruszyliśmy w stronę hotelu, który Jeff nam polecił.
Wyjazd z parkingu dworcowego okazał się nie lada problemem, gdyż wydawało się, że zasady ruchu drogowego nie mają tam zastosowania. Zewsząd nadjeżdżały taksówki osobowe,
matatu, autobusy małe i całkiem wielkie, a wszystko to dosłownie ocierało się o siebie. Nie wspomnę już o wszechobecnym trąbieniu, przepychankach i zasadzie, że szybszy i silniejszy ma pierwszeństwo. W końcu z trudem udało nam się wyjechać na ulice miasta.
Nairobi leży na wysokości 1660 m n.p.m. Zostało założone w 1899 roku przez Brytyjczyków, podczas budowy kolei na odcinku Mombasa-Kampala. Stolicą niepodległej Kenii jest dopiero od 1963 roku. Dziś Nairobi jest ponad 3-milionowym miastem – jednym z największych w Afryce Wschodniej. Stolica dorobiła się złej sławy jednego z najniebezpieczniejszych miast na świecie ze względu na wyjątkowo częste napady, kradzieże i inne rozboje. Już w Mombasie ostrzegano nas przed stolicą i niezbyt pochlebnie mówiono o jej mieszkańcach. Zresztą przy jakiejś okazji w Nairobi również źle mówiono o mieszkańcach Mombasy, więc te dwa miasta wydają się nie lubić, tak jak u nas Warszawa i Kraków. Tak więc dowiedzieliśmy się, że w Nairobi mieszkają bandyci, a w Mombasie lenie i obiboki. Z dwojga złego chyba wolę obiboków, w związku z tym nie zaplanowaliśmy na stolicę długiego pobytu. Zresztą tym razem miała to być tylko baza wypadowa wycieczki do Parku Narodowego Masai Mara. Kupimy wycieczkę i uciekamy w plener, a kiedy wrócimy tam, to dopiero wtedy zwiedzimy obiekty, które chcemy zobaczyć. Póki co, wraz z parą Anglików przedzieramy się przez zatłoczone ulice miasta, a o to, co zrobimy dalej będziemy się martwić w hotelu.
Kierowca Jeff okazał się być miłym i konkretnym człowiekiem. Kiedy weszliśmy na temat safari od razu podłapał, że pomoże nam je zorganizować. Już przywykłam do tego, że w Afryce wszyscy wszystko mogą zorganizować. Każdy ma jakiegoś znajomego, który ma znajomego, którego znajomy tanio zorganizuje każdą wycieczkę. Serio. Można by pomyśleć, że człowiek ma jakieś niesamowite szczęście, że ciągle napataczają się odpowiednie osoby, ale tam każdy, kto pracuje w turystyce może wszystko! Jeśli sam nie może, to jego sąsiad znajdzie odpowiednie osoby, które mogą. I tak to się kręci. Czasem nachodzi mnie myśl, że to może przez tą sieć powiązań towarzyskich i rodzinnych wszystko dla turystów jest takie drogie. Przecież trzeba coś odpalić sąsiadowi i jego dwóm znajomym, którzy zorganizowali zarobek dla tego trzeciego. Chyba, że w Afryce pomoc bliźniemu (tej samej rasy) działa zupełnie bezinteresownie i nie trzeba tego podkręcać dobrami materialnymi. Kapuściński pisał w "Hebanie", że w Afryce więzy rodowe są bardzo silne i jeśli jeden z członków rodziny się czegoś dorobi, to dzieli to równo na pozostałych członków. Zarazem rodzina uważa to za ustaloną normę i nikomu nie przyjdzie do głowy, że mogłoby być inaczej, więc na przykład jeśli ktoś cudem dorobi się wielkiego domu, to może być pewien, że prędzej czy później zwali mu się na głowę cała rodzinka, uważając, że ma do tego prawo. Może dzielenie się wszystkim i pomaganie innym w zdobyciu klientów jest tam zupełnie bezinteresowne. Zresztą jakkolwiek by nie było, nic przecież nie stoi na przeszkodzie zedrzeć z turysty ze trzy razy więcej niż coś jest warte. Skoro turyści zgadzają się na kilkukrotne przepłacanie, to trzeba by było być idiotą, żeby tego nie wykorzystać! Przecież każdy bogaty Białas poczuje się wewnętrznie mile połechtany, jeśli dofinansuje człowieka z biednej Afryki kupując od niego choćby kawałek patyczka z deszczułeczką do rozniecania ognia… Przedsiębiorczy Afrykanin następnie zerwie kolejne patyczki z pobliskiego drzewa i sprzeda kolejnym Białasom po 10 dolarów za sztukę, przekonując dodatkowo, że jest to drogie, egzotyczne drzewo, którym pierwotni ludzie i współcześni Masajowie rozpalali ogień. Białas wierzy, wyciąga portfel i płaci bez marudzenia, a cenka dla następnych turystów leci sukcesywnie w górę. Tak też się to kręci, tylko zazwyczaj na dużo większą skalę i dużo większe pieniądze.
Wreszcie stanęliśmy na River Road przed hotelikiem o wdzięcznej nazwie "Kipepeo". Krzul wyszedł sprawdzić cenę i standard, a ponieważ wszystko było OK, to postanowiliśmy zostać. Jak zwykle po podróży marzyliśmy o prysznicu i położeniu się w miejscu, gdzie podłoga się nie kiwa. Ciepła woda w tym hotelu była tylko za sprawą elektrycznego piecyka zamontowanego przy prysznicu, więc była ciepła o ile piecyk działał. Zrzuciliśmy bagaże w pokoju i od razu zeszliśmy do recepcji, aby omówić z Jeffem sprawę naszego safari.
Jego propozycja dawała nadzieję, że nasza wycieczka będzie na naszych warunkach, a zarazem będzie nas na nią stać. Chcieliśmy koniecznie być jedynymi pasażerami w samochodzie, więc aby cena nie przekroczyła naszych możliwości musieliśmy znaleźć kierowcę z samochodem, który bez pośrednictwa agencji zabierze nas do Masai Mara. Jeff był pomostem do takiego właśnie kierowcy. Zadzwonił od razu do niego, aby podjechał do nas, ustalił warunki i zademonstrował samochód.
Oczekując na kierowcę porozmawialiśmy trochę z Jeffem. O ile na początku nie bardzo ufałam w jego dobre chęci, tak teraz coraz bardziej wzbudzał moje zaufanie. W pewnym momencie pożałowałam nawet, że to nie on nas zabierze do Masai Mara.
W końcu nasz potencjalny kierowca pojawił się. Miał na imię Samuel (w skrócie Sam) i był około 40-letnim mężczyzną o przyjemnej aparycji skonstruowanej z jakiejś nieokreślonej mieszanki rasowej. Ogólnie wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Kiedy przeszliśmy do konkretów to ceny okazały się nieco wyższe niż szacował Jeff, jednak nie przekraczały one tego, czego się obawialiśmy. Za dzień wynajmu mini busa z otwieranym dachem zawołał 130$. Najtańszy nocleg na campingu pod namiotem z łazienką i pełnym wyżywieniem kosztował 120$. Wstęp do parku to 60$ na dobę za osobę, czyli kolejne 120$. W sumie trzydniowa wycieczka – gwóźdź wyprawy do Afryki – zamknęła się w kwocie 860$ za dwie osoby. Uff… Chcieliśmy safari, to mamy... Grunt, że będzie tak, jak nam się wymarzyło, czyli będziemy sami w busiku i kierowca będzie do naszej dyspozycji, przy czym nie płacimy żadnej agencji za pośrednictwo. Na koniec obejrzeliśmy busik. Wyglądał całkiem przyzwoicie i czysto, w środku też niczego sobie.
Busik i kierowca wydali nam się godni zaufania. Poza tym moglibyśmy wyruszyć jutro z samego rana i nie tracilibyśmy dnia. Nie bardzo też wiedzieliśmy gdzie się ruszyć w poszukiwaniu samotnych kierowców, aby ceny porównać. Z góry skreśliliśmy agencje, bo ceny tam za tę samą usługę mogłyby być dużo wyższe, a że znaliśmy mniej więcej realia kosztów safari w afrykańskich parkach, więc przystaliśmy na ofertę Sama. Umówiliśmy się zatem na wyjazd nazajutrz o 8:00 rano, zaraz po śniadaniu.
Uszczęśliwieni załatwioną wycieczką wróciliśmy do pokoju. W głowie jednak zakiełkowała mała wątpliwość, czy aby wszystko będzie w porządku, bo jakoś zbyt łatwo nam poszło. Trudno, przepadło. Zresztą jeśli by się okazało, że człowiek rano nie pojawi się, to stracimy tylko dzień, bo żadnej zaliczki nie wpłacaliśmy. Zatem z radością pomieszaną z wątpliwościami postanowiliśmy zjeść kolację w restauracji na dole, ale przed tym skorzystaliśmy jeszcze z darmowego Internetu na korytarzu i zameldowaliśmy się w domu, że nadal żyjemy.
Na kolację zamówiłam
ugali z dodatkami w postaci fasoli, kukurydzy i innych warzyw. Chciałam wreszcie sprawdzić jak smakuje jedna z najpopularniejszych potraw w Kenii. Okazało się, że
ugali to drobniutka, kukurydziana kaszka zbita w kupkę, którą można kroić, a ponieważ lubię ryż i wszelkiego rodzaju kasze, więc
ugali przypadło mi do gustu. Jednak ilość naszej kolacji była tak wielka, że po zjedzeniu połowy talerza mieliśmy już wybitnie dość! Kaszka była zapychająca, a warzywa pływały w sosie, więc również nimi szybko się najadłam. Zapiliśmy herbatą, którą kelnerka oczywiście domyślnie podała z mlekiem i z przepełnionymi żołądkami wróciliśmy do pokoju.
Wreszcie odpoczniemy, wreszcie cisza… Cisza? Gdzie tam! Chcieliśmy pokój z oknem na ulicę, na co kobieta w recepcji dziwnie na nas popatrzyła. Zupełnie jakby niezrozumiałe dla niej było, że nie chcemy mieć widoku z okna na zadymiony korytarz hotelowy. Teraz zaczynaliśmy rozumieć jej spojrzenie. Otóż, gdzieś w najbliższej okolicy mieścił się kościół chrześcijański. Codziennie wieczorem odbywała się tam msza. Jednak nie była to cichutka, modlitwa z umartwianiem się. Była to msza godna miana imprezy kościelnej, z której dźwięki rozchodziły się na całą okolicę!
Na początku jakaś para grała i śpiewała na dwa głosy pieśń wesołą o stu zwrotkach i dwustu powtórzeniach refrenu. W ciągu godziny udało im się wyśpiewać, wyklaskać i wytańczyć (przy tym nie dało się sztywno stać) pełne trzy utwory, potem nastąpiło donośne Alleluja, po czym człowiek z obłędem w głosie zaczął wykrzykiwać kazanie słyszalne na pół ulicy. Opowiadał tak głośno, sugestywnie i groźnie, jakby chciał krzykiem przepędzić demony wcielone w dusze zgromadzonych! Po tym, co słyszałam stwierdzam, że nie mogło mu się to nie udać – każdy by się przeraził, więc demony zostały wypędzone, a ludzie wyszli bogatsi o nowe wskazówki na życie.
Nam natomiast coś podpowiedziało, żeby jednak ponownie wyprać rzeczy, które nie zdążyły wyschnąć aż od Mombasy. W innym wypadku mogłoby się zrobić nieciekawie w plecaku, gdyż rzeczy te zaczęły wydzielać coraz mniej przyjemną woń.
Wreszcie jednak, po przepierce i wysłuchaniu hucznej mszy z ulicy udało nam się zasnąć. Byliśmy tak zmęczeni, że nie przeszkodziły nam w tym ani trąbiące
matatu, ani silniki startujących samolocików burżujskich Amerykanów. Jutro jedziemy na spotkanie ze zwierzakami!
A swoją drogą to super, że Afrykańczycy mają taki wesoły sposób modlitwy! Chętnie bym to zaimportowała do Polski. :)