Budzik zadzwonił o 3:30 rano. Mieliśmy pół godziny na rozbudzenie się i dopracowanie planu. Bruno zjawił się lekko po 4:00. Krzul zadał mu jeszcze serię pytań o autobus i o ewentualny samochód. Człowiek powiedział, że jest możliwe wydostanie się stąd samochodem. Zapytaliśmy o cenę – wyjedziemy stąd za 6 tysięcy szylingów. Taka opcja pasowała nam bardzo. Wyjedziemy stąd jak będzie jasno i tanio samochodem pojedziemy do miasta.
Dospaliśmy jeszcze trzy godzinki, po czym około godziny 8:00 pojawił się ponownie Bruno z informacją, że samochód czeka. Nie jedliśmy już śniadania – nie było na to czasu. Ulżyło mi poza tym, jak zobaczyłam, że będziemy jechać z tym samym facetem, co wczoraj na safari. Przynajmniej wiemy kto to. Upewniliśmy się o koszt. Od wczoraj cena z 6 tysięcy skoczyła do… 60 tysięcy szylingów!!! Bruno wczoraj z całą pewnością podał nam cenę podróży samochodem, jednak chyba nie był doinformowany, że z Białasów ściąga się tu niemożebną kasę! Szczęki nam opadły, a Brunowi było chyba trochę głupio, że tak nas zrobiono w bambuko…
Kiedy pozbieraliśmy w końcu nasze szczęki z piachu rozpoczęły się tradycyjne zawzięte negocjacje ceny. Kierowca ciągle w tej sprawie dzwonił do brata i zawzięcie upierał się, że za niżej jak 50 tysięcy nie zabierze nas. Zapewne zdawał sobie sprawę, że jest naszą jedyną nadzieją, aż do 13:00. Zapewne też wyczuł naszą wielką potrzebę wydostania się stąd. Po raz kolejny – z braku konkurencji – musieliśmy przystać na podaną kwotę.
Ruszyliśmy zatem w drogę na twardej pace pick-upa zabierając ze sobą pięciu pasażerów. Ruszyliśmy w drogę za cenę, która pokryła zapewne koszty kilkukrotnego przejazdu tam i z powrotem z kompletem pasażerów, których się zabiera po drodze do miasta. Udało się jednak wyjechać z wioski wydającej się leżeć na końcu świata. Lekka ulga.
W trakcie podróży widzieliśmy jeszcze stadko żyraf pasących się tuż przy drodze. Stanęły w osłupieniu i patrzyły, co to przyjechało.
Jednak, żeby nie było tak przyjemnie na koniec, to nagle samochód zatrzymał się przy szlabanie wyjazdowym z parku. Z budki wyszła jakaś umundurowana kobieta i władczym głosem zażądała papierka z dowodem opłaty za park. Wygrzebałam z dna plecaka zapomniany już świstek formatu A4, wyglądający jak jakiś papier wartościowy, z hologramem wykluczającym podróbkę, po czym kobieta jeszcze bardziej władczo uświadomiła nam, że musimy dopłacić 40 dolarów za dzień, który właśnie godzinę temu się rozpoczął, a którego nie wykorzystamy, bo właśnie wyjeżdżamy! Zaśmiałam się z niedowierzaniem, a Krzul zaczął jej tłumaczyć, że umówiliśmy się z poprzednim strażnikiem, że skoro przyjechaliśmy tutaj jednego dnia wieczorem, byliśmy tutaj cały kolejny dzień, a trzeciego dnia wyjeżdżamy wcześnie rano, to zapłacimy tylko za dzień, który rzeczywiście wykorzystaliśmy. W końcu powiedziała, że musi do niego zadzwonić. Ponieważ był ranek, to faceta nie było. Mamy czekać. Po pół godzinie kobieta wraca – mówi, że tamten strażnik nie pamięta, żeby tak się z nami umawiał. Mamy więc zapłacić, bo tu jest data wczorajsza. Nie szkodzi, że właśnie wyjeżdżamy, że nic nie zobaczyliśmy i nie zobaczymy, bo właśnie chcemy przekroczyć szlaban – data wczorajsza – płacić! Musi się zgadzać! Przypomniało mi się jak gdzieś czytałam, że w tym kraju są niezwykli formaliści, że nawet potrafią wypisywać ręcznie rachunki przy zakupie wody.
Welcome to Tanzania!Siedzieliśmy na odkrytej pace samochodu, w coraz bardziej piekącym słońcu, cały czas na uruchomionym silniku… Krzul poszedł do budki płacić i czekał na kolejny, wypisywany ręcznie papierek z hologramem i z dzisiejszą datą, świadczący o uiszczeniu opłaty za park. Przy okazji wygarniał wszystkim tam obecnym co myśli o ściąganiu z przybyszów opłat kilku, kilkunasto lub nawet kilkudziesięciokrotnie wyższych niż dla tubylców, i że w tym parku robią wszystko, żeby turyści nie chcieli tu przyjeżdżać.
Gadka zapewne bezowocna, ale zawsze człowiekowi ulży, kiedy może komuś nawrzucać. W każdym razie po zapłaceniu kobieta podeszła do mnie do pick-upa i mając wciąż w pamięci mój poprzedni wybuch złości po polsku przeprosiła za to wszystko tonem już nie władczym, ale jakby wyrażającym, że jej przykro, ale ona musiała tak postąpić. Miły gest na koniec, jakkolwiek co mi po jej przeprosinach, kiedy właśnie poszło w błoto 40 naszych dolarów…
W niezbyt dobrych nastrojach ruszyliśmy dalej wspominając po kolei wszystkie oszustwa Fadhillego, cenę przejazdu tym samochodem i chore zasady opłat w parku. Przecież to nasza pierwsza wycieczka w Afryce, a już tyle razy poczuliśmy się jawnie zrobieni w balona. Przy czym najgorsze jest to, że nie mogliśmy mieć na to żadnego wpływu.