Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Chiny. Zaćmienie nie z tej ziemi!    Rowerowa eskapada
Zwiń mapę
2009
26
lip

Rowerowa eskapada

 
Chiny
Chiny, Yangshuo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10520 km
 
Po rannej pobudce zjedliśmy "uroczyste" śniadanie z okazji spóźnionych wczorajszych imienin Krzula, o których wszyscy z nadmiaru wrażeń zapomnieli. I tak na obrusie z piżamkowych gatek znalazły się chińskie specjały przywiezione z Guilin, które z braku laku posłużyły nam za "coś na ząb", czyli były to bułko-ciacha od Forresta, paczka herbatników i chipsy ziemniaczane o smaku… mango. Na popitkę sok pomarańczowy z farfoclami z pomarańczy.

Forrestowe bułko-ciacha okazały się nie do zjedzenia. Było to coś jak połączenie słodkiej bułki wymielonej z surowym mięsem. Mimo szczerych chęci – woleliśmy wyjść głodni. Zjedliśmy zatem paczkę herbatników i zapiliśmy naszym ulubionym sokiem z farfoclami. Na deser były chipsy ziemniaczane o smaku mango. Osobliwe połączenie smaków. Z nadzieją, że będą ciekawe otworzyliśmy paczuszkę. Smakowały jak… chipsy ziemniaczane z mango. Kolejny chiński wynalazek, którego polskie kubki smakowe nie tolerują. Po takim kontrowersyjnym śniadaniu wyszliśmy na zaspane miasteczko.

Wszystkie sklepiki były jeszcze pozamykane. Puściliśmy sms-a do rodziców, aby zasilili nam pożyczką konto, z którego możemy wyjąć kasę z bankomatu. Nie przewidzieliśmy, że w tak wielkim kraju będzie taka nędza z płatnościami bezgotówkowymi. Okazało się, że nawet na lotnisku za bilety lotnicze nie można było płacić kartą, chyba, że miało się kartę konkretnego chińskiego banku. Ponieważ lot był nieprzewidziany – szybko pozbyliśmy się kolejnej sporej gotówki. Na szczęście, po szybkim przelewie od rodziców mogliśmy wyjąć pieniądze ze ściany i płacić za dalsze życie w Chinach. Tak więc z nowym zastrzykiem gotówki ruszyliśmy w kierunku agencji turystycznej Jaimie.

W międzyczasie coraz więcej sklepików i punktów usługowych budziło się do życia, turyści zaczynali wychodzić na ulice, a tubylcy w mundurkach służbowych rozpoczynali dzień ćwiczeniami Tai Chi. Obserwowaliśmy ćwiczenia grupy pracowników jednego z operatorów komórkowych. Z głośników zawieszonych na ścianie budynku sączyła się spokojna muzyka, a wszyscy w jednakowych uniformach ustawieni równo na chodniku, powtarzali ćwiczenia za szefową, wyróżniającą się innym kolorem uniformu. Po około 10-minutowej gimnastyce zakończonej bojowym okrzykiem zagrzewającym do pracy, grupa zniknęła w drzwiach lokalu.

Dotarliśmy w końcu do Jaimie. Zamieniliśmy wycieczkę błotną na Jaskinię Smoka, po czym jej mąż przyprowadził dla nas rowery. Przy okazji została nam przedstawiona młoda Chinka-cikulinka, która miała być naszą przewodniczką. Została wydelegowana, aby mogła poćwiczyć swój angielski. Zresztą poproszono nas, żeby z nią dużo rozmawiać.
Nasza nowa przewodniczka miała na imię Mei i była typową przedstawicielką cikulinkowej delikatności Chinek – bardziej typowej nie można było sobie wyobrazić! Malutka, drobniutka, delikatna, a przy okazji skromniutka i strasznie miła. Wyglądała na około 14 lat; przy rozmowie o szkolnictwie w Chinach wyszło, że ma lat 16.

Mei wyprowadziła nas na przedmieścia Yangshuo. Jechaliśmy cichymi, wiejskimi terenami, przez jakieś dziurawe skróty, potem długo asfaltem, którym oprócz samochodów sunęli inni turyści na rowerach, aż w końcu dotarliśmy do rzeki Yulong, na której brzegu czekało już mnóstwo bambusowych tratw z kolorowymi parasolami. Mei oznajmiła nam, że teraz wsiądziemy na tratwy, a ona przetransportuje nasze rowery tam, gdzie skończymy spływ. I tak rozpoczęliśmy pierwszy etap wycieczki.

Tratwy były bardzo podobne do tych z rzeki Li, jednak te były niemal w całości bambusowe i na dodatek dwuosobowe. Zapakowaliśmy się do jednej z nich, za nami zapakował się wysuszony dziadunio kierujący wehikułem i w towarzystwie innych tratw popłynęliśmy z prądem rzeki. Przemiłe to chwile, kiedy można płynąć rzeczką bez ryku silnika! Cisza, spokój, chłodny powiew wiatru, a i kopytka można zamoczyć. Niewątpliwą atrakcją było spływanie co jakiś czas przez mini-wodospady. Pierwsza z przepraw przez betonowy uskok wzbudziła we mnie lekkie przerażenie, że niby jak to… my…? tutaj…? tym…? Obserwowaliśmy jak tratwy przed nami – jedna za drugą – znikają "spadając" w dół po mini-wodospadzie. Niedługo, pozornie niemożliwe stało się możliwe i również nasza tratwa spłynęła w dół z wielkim pluskiem. Przy okazji niespodziewanie zaryliśmy całą rufą w wodę, mocząc się przy tym po pas… Dobrze, że dziadunio dał nam do zrozumienia, żeby trzymać na kolanach plecak i buty, które leżąc luzem na tratwie niechybnie by odpłynęły. Przy takim upale to było przyjemne skąpanie – uchachaliśmy się jak małe dzieci! Spodenki mieliśmy z szybkoschnących materiałów, jednak co z tego, kiedy gatki pod spodem szybkoschnące nie były. Od tej chwili przez cały dzień przyszło nam paradować w mokrych gaciach.

Po przebyciu wodospadu okazało się, że na rzece była zainstalowana pływająca platforma z fotografami, komputerem i drukarką, gdzie chętni mogli kupić swoją fotkę z przeprawy przez wodospadzik. Zainteresowaliśmy się co też nam zrobili za zdjęcie. Okazało się, że został uwieczniony moment zamoczenia tyłków. Za wydruk zawołali… 30 zł! Krzul próbował wynegocjować cenę z oszalałymi fotografami, jednak nawet za zwykłe przekopiowanie pliku na kartę pamięci kwota nadal sięgała 30 zł! W końcu po długich i zawziętych pertraktacjach udało się za kopię uzyskać cenę… 20 zł… Był to najdroższy plik w naszym życiu! Trudno, raz się żyje, a zdjęcia sami byśmy sobie nie zrobili w takiej sytuacji.

Po każdej przeprawie przez kolejne wodospadziki spotykaliśmy takie pływające studia fotograficzne i każde były oblegane przez spragnionych pamiątkowego zdjęcia Chińczyków. Zdecydowanie wystarczyło nam jedno, za cenę którego w Polsce mielibyśmy co najmniej 20 odbitek. Dodatkowo na rzece Yulong pieniądze można było wydać na pływających sklepikach z jedzeniem (skusiliśmy się tylko na gotowaną kukurydzę) oraz na wężyki do opryskiwania wodą wszystkiego co się rusza, które wszyscy na przystani usilnie starali się nam wcisnąć za 5 juanów. Handel kwitnie wszędzie, a najbardziej tam, gdzie są turyści. Turystów na rzece Yulong było zatrzęsienie, w związku z tym handlarzy tutaj nie brakowało. Mimo wszystko był to naprawdę bardzo przyjemny spływ i szczerze mówiąc z żalem po dwóch godzinach wyszłam na brzeg, gdzie czekała już na nas Mei z rowerami.

Kolejnym punktem zwiedzania był park, gdzie rosło wielkie drzewo zwane "Big Banyan Tree". Owo drzewo to figowiec bengalski, a sławę zyskał dzięki temu, że jest tak rozłożysty, iż rzuca cień na pół hektara. Ze swych licznych gałęzi wypuszcza mnóstwo pędów, które zakorzeniają się i pomagają pobierać składniki odżywcze dla całej rośliny. Schowałam się w cieniu figowca, aby nieco odpocząć od upału. Pod koroną miał niezwykłą plątaninę gałęzi i pędów, a pod głównym pniem złożono mnóstwo kadzidełek modlitewnych, wszak to dla niektórych drzewo święte. Ten egzemplarz liczył około 1500 lat. Stary, poczciwy banian…

Obeszliśmy park dookoła. Jak to bywa w miejscach turystycznych – pełen był ludzi. Natknęliśmy się na małe stoisko z żywymi małpkami, z którymi można było się sfotografować. Pilnował ich facet o złych oczach. Po angielsku nie mówił, ale słowo "money" znał. Powiedział nawet całym zdaniem ze złowrogim spojrzeniem: "no money, no photo!" Nie chcieliśmy mu dać zarobić. Paradował dookoła z metalowym kijem, którego używał do ustawiania małpek do zdjęcia. Stanęłam gdzieś poza zasięgiem jego złych oczu i obserwowałam. Do zdjęcia podeszła Chinka, potem chińska rodzinka, potem jakiś dzieciak. Za każdym razem dwie małpki stały na podestach z obydwu stron fotografowanego, a na kolana sadzano trzecią – malutką. Ta mała między jednym a drugim zdjęciem przez cały czas siedziała skulona, z opuszczoną główką i nie ruszała się za wiele. Kiedy pojawiali się klienci facet zmuszał te większe do przybrania odpowiedniej pozy waląc kijem po metalowych podestach, na których stały zwierzaki. Od czasu do czasu trafiał w którąś z łapek, co dało się zauważyć nagłym ich cofaniem… Maluch po wzięciu na ręce jakby gwałtownie budził się z letargu i czasami podnosił główkę pokazując mały pyszczek, na którym dało się zauważyć zapuchnięte, sine oczko… Kiedy zły człowiek odstawiał ją na bok, ta siadała, kuliła się, spuszczała łebek i ponownie zapadała w letarg. Tak się nie zachowują zdrowe, małe małpki. Jednak żaden z klientów tego nie zauważył. Nie widzieli spuchniętego, cierpiącego małego pyszczka. Nie widzieli, że aby oni mogli mieć wesołe zdjęcie, to zwierzaki dostają metalowym prętem po łapkach. Nie widzieli zła w oczach właściciela. Ja mam to wszystko przed oczami do dziś…

Odeszła mi ochota na dalsze zwiedzanie, jednak co mogłam zrobić w kraju, gdzie nawet prawa człowieka nie są respektowane. Widziałam już jak wygląda ZOO i jakie podejście do zwierząt mają Chińczycy. Kto by się tam zainteresował małą małpką z guzem…

Z mieszanymi uczuciami wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy do Jaskini Smoka. No właśnie – tutaj bardziej dbają o smoki niż o rzeczywiste żyjątka. I jak przystało na smoka objętego czcią jaskinię miał sporą. Na dodatek naturalne piękno skał oraz licznych stalaktytów i stalagmitów podkreślano światłami we wszystkich kolorach tęczy. Klimatycznie za to płynęło się łodzią po jaskiniowym jeziorku. Byliśmy jednak doczepieni do chińskiej przewodniczki, która garstce zwiedzających huczała przez megafon jaskiniowe opowieści. Jej głos odbijał się z impetem o skały, wędrował przez wszystkie zakamarki jaskini, a potem powracał echem do naszych uszu. Chyba w tym wypadku wolałabym, żeby zaryczał ów smok, który tu rzekomo mieszkał/mieszka…

Po wyjściu do świata realnego znów wsiedliśmy na rowery i pomknęliśmy tym razem do miejsca, gdzie mieliśmy podziwiać setki (czy nawet tysiące) latających motyli. Upał był nie do zniesienia. Na szczęście mieliśmy przed sobą wejście do kolejnej jaskini, a tam jak wiadomo cudowny chłodek. Jak się potem okazało jaskinia była wstępem do dalszego zwiedzania: owadzi taniec w kalejdoskopie kolorowych świateł odtańczyły trzy cikulinki przebrane za motyle. Dalej, to już były schody… Mnóstwo schodów, co przy tej temperaturze wykańczało. Następnie przeszliśmy przez mostek do punktu widokowego, z którego podziwialiśmy te niesamowite okoliczne góry. Po tym wszystkim, innymi schodami zeszliśmy do zielonego, spokojnego parku. I tu kolejna próba podkreślania natury sztucznymi wynalazkami człowieka. Tym razem, zamiast świateł, ustawiono w krzakach głośniki, z których sączyła się muzyka relaksacyjna. Zamiast słuchać ciszy i śpiewu ptaków, to słuchaliśmy charczącego głośnika, który z natężeniem dźwięku nie wyrabiał… Bawi mnie to chińskie poprawianie przyrody :)

W końcu dotarliśmy do wielkiej woliery zabudowanej gęstą siatką, w której rozrósł się mały lasek. Coś jak w polskiej szklarni, tylko na powietrzu (jakkolwiek temperatura dużo wyższa). Wypatrywaliśmy obiecanych setek motyli… Pochowały się, czy co? A może to nie ta woliera?
O, leci!
Dojrzeliśmy czarnego motyla i zawzięcie śledziliśmy go wzrokiem. Znalazł się drugi i trzeci, a nawet jeden podwójny! Setek nie zauważyliśmy. Były wielkie i – jak to motyle – piękne, jednak nie było szału, jaki się zapowiadał z ulotek i bynajmniej nie zostaliśmy przez nie otoczeni. Większość motyli – być może rzeczone setki (lub nawet tysiące) – zobaczyliśmy ususzone na szpilce w gablotkach, w budynku obok.

Był to ostatni obiekt do zwiedzania, więc po wyjściu z królestwa motyli ruszyliśmy w kierunku Yangshuo. Upał coraz bardziej dawał się we znaki. Już nawet mokre gatki spod spodenek były prawie suche. Mei jechała na rowerze trzymając w jednej ręce parasolkę – trochę jej zazdrościłam tego cienia. W drodze powrotnej obydwie poćwiczyłyśmy angielski obgadując klimat i przyrodę naszych krajów. W końcu dotarliśmy do Yangshuo.

Mieliśmy teraz czas wolny, więc postanowiliśmy się posmęcić po miasteczku. Poszliśmy coś zjeść, zrelaksować się i wstępnie obejrzeć jakie kupić pamiątki na bazarku. Tak nam zeszło do wieczora, a kiedy zrobiło się ciemno mieliśmy kolejną atrakcję dnia, czyli świetlny impresjonistyczny pokaz artystyczny na jeziorze. Zawieziono nas więc autobusikiem na miejsce i tam mieliśmy odebrać bilety na występ.

Na miejscu stało zaparkowanych już kilkadziesiąt autokarów, a do wejścia ustawiał się dziki tłum! Ponieważ zaczął padać deszcz, przy bramie rozdawali peleryny przeciwdeszczowe. Wzięliśmy po jednej do podłożenia na mokre siedzenia. Jednak wciąż nie mogliśmy się dopchać do miejsca, gdzie rozdają bilety (były już opłacone, należało je tylko odebrać). Tłum wnosił nas za ogrodzenie. Udało się w końcu znaleźć człowieka z rolką papieru biletowego, który wydzierał ludziskom po karneciku. Było przy tym takie zamieszanie, że w ostateczności na dwie osoby uraczyli nas czterema biletami. Musieliśmy jedynie pilnować, czy aby odpowiednie miejscówki dostajemy (cena biletu zależała od sektora). Nie rozumiem za bardzo ideologii, bo rozdawano te miejscówki "na gębę", więc jeśli ktoś powiedziałby, że siedzi w sektorze droższym niż zapłacił, to dostałby ten bilet. Po raz kolejny byliśmy świadkami totalnego chaosu organizacyjnego. Zaczęło już dochodzić do aktów agresji słownej skierowanej na biednego biletowego, który pod presją napierających na niego turystów (głównie Białych) zaczynał się motać coraz bardziej. Chwilami miałam wrażenie, że za chwilę spanikowany rzuci tę rolkę i krzyknie, żebyśmy się sami obsłużyli.

Kiedy bilety mieliśmy już w kieszeni należało się skierować na trybuny. Poszliśmy za parką z dredami, która szła za kimś, który z kolei szedł za kimś, kto rzekomo wiedział gdzie idzie. Dredy też miały problem z odebraniem biletów u tego samego Chińczyka, więc siłą rzeczy staliśmy się cichymi współtowarzyszami trzymającymi się razem aż do końca przedstawienia.

Samo przedstawienie było zrobione z wielkim rozmachem. Setki ludzi wspomagało grę świateł na jeziorze, a całości dopełniały błyskające pioruny, które gdzieś tam w tle co chwilę migotały. Do stworzenia odpowiedniego efektu wykorzystano wielkie pasy materiału, wzdłuż których przemieszczali się aktorzy, wielki świecący półksiężyc, po którym tańczyła jakaś Elf(ch)inka, oświetloną altankę, wokół której pływały dziesiątki chińskich łódeczek, a nawet prawdziwe krowy, które wydawało się, że szły po wodzie. Zainscenizowano życie chińskiej wsi, rybaków przy pracy, dziewoje nad rzeką, świecące rzędy ludzików, które wyglądały jak długa papierowa wycinanka oraz wiele innych zaskakujących wizji. To się działo na jeziorze, natomiast na widowni jeden wielki zamęt. Chińska część gadała, krzyczała, wstawała, przesiadała się, wędrowała, a gdy wszystko dobiegało ku końcowi, to widownia wstała i rzuciła się do wyjścia. W naszym sektorze na swoich miejscach zostaliśmy tylko my i Dredy. Zanim światła zgasły i przedstawienie naprawdę się skończyło dookoła było już prawie pusto. Wstaliśmy i wraz z tłumem ruszyliśmy w kierunku parkingów, gdzie byliśmy świadkami kolejnej masakry organizacyjnej. Te kilkadziesiąt autokarów zaczęło na raz wyjeżdżać, a każdy kierowca uważał, że to on ma pierwszeństwo, co w konsekwencji zakończyło się ogromnym zatorem. Na szczęście udało się stamtąd uwolnić i wreszcie po ciężkim dniu znaleźliśmy się w hotelu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (37)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1