Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Chiny. Zaćmienie nie z tej ziemi!    Spływ rzeką Li do Yangshuo
Zwiń mapę
2009
25
lip

Spływ rzeką Li do Yangshuo

 
Chiny
Chiny, Yangshuo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10520 km
 
Wczesnym rankiem obudziły nas komórki serią melodyjek. Jak ja nienawidzę takich pobudek o tej porze! Trzeba było jednak wstać, bo o godzinie 8:00 miał po nas przyjechać Forrest. Zapakowaliśmy się do mniejszych plecaków na dwa dni, pozamykaliśmy na kłódki nasze torby, aby je zdeponować na ten czas w recepcji i zeszliśmy na dół, gdyż już podobno ktoś na nas czekał. I nie był to Forrest! Przysłał jakiegoś faceta, który nas zabrał do małego, starego busika bez klimatyzacji. W busiku, w upale przyszło nam jeszcze czekać z pół godziny na resztę pasażerów ściąganych z okolicy. W ostateczności cały mały pojazd został załadowany ponad normę ludźmi z plecakami, którzy wybierali się do Yangshuo. Z przodu, za kierowcą, na dziwnej konstrukcji podeście, rozsiedli się "opiekunowie" wycieczki wraz z jakimiś chińskimi pasażerami.

Autobus ruszył i wytoczył się ciężko na ulice miasta. Zgarnęliśmy jeszcze kilka osób z hotelu, pod którym wielka "wycieczka zakładowa" robiła sobie grupowe zdjęcie i niedługo potem znaleźliśmy się na wiejskich przedmieściach Guilin pełnych domków, pól uprawnych i bajorków z ryżem.

Jechaliśmy wiejskimi terenami grubo ponad godzinę, zanim dotarliśmy do rzeki Li. Tam czekały już na nas tratwy bambusopodobne, na które zapakowano po około cztery osoby. Bambusopodobne, gdyż konstrukcja "udawała" bambusowe belki, które w tym przypadku były metalowe. A Forresta ani śladu… Mówił wczoraj, że popłyniemy jego łodzią i on będzie nią kierował. Tratw owych było kilka i nigdzie nie było widać Forresta…

Tak czy siak płynęło się przyjemnie, mimo tego, że trafił nam się na pokładzie "mały-wielki" Chińczyk (upasiony i rozwydrzony), który ciągle krzyczał, piszczał i wydawał się cierpieć na nadpobudliwość psychoruchową. Z kolei nasz sternik cały czas darł się przez komórkę i nie przeszkadzał mu w tym nawet ryk silnika.

Płynąc tak, podziwialiśmy tutejszą przyrodę. Wreszcie zielono, przewiewnie i bez miejskich betonów – brakowało mi tego straszliwie! Tutaj było wyjątkowo ładnie, a niesamowite kształty gór sprawiały, że czuliśmy się jak w krainie baśni Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze tam, gdzie można było nabić kasę tutejszemu chłopu, który przyszedł nad rzekę z kormoranami na drągu. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać, żeby nie mieć zdjęcia ze zwierzakami, więc dostałam kapelutek na głowę, kormorany na ramiona, szeroko się wyszczerzyłam, a Krzul to uwiecznił ;)

Kolejnym punktem wycieczki okazała się być straszliwa ulewa! Lało jak z cebra, a wąska tratwa miała tylko mały daszek nad głowami. Po bokach siekło niesamowicie. Wskoczyłam w pelerynę przeciwdeszczową, a zamszowe sandałki zamieniłam na klapki pod prysznic. Opatuliłam się szczelnie i naprawdę uważałam tę ulewę za atrakcję! :) Przy okazji dostrzegłam za zasłoną deszczu wielkie szare głazy w rzece, które ku mojemu zaskoczeniu okazały się mieć rogi! Długo się przyglądałam, zanim stwierdziłam, że to nie przywidzenie (bo jakoś mi nie pasowały krowy w rzece), tylko wołki zanurzone w wodzie po samą szyję. Na dodatek wydawały się być bardzo zadowolone.

Kiedy przestało padać dopływaliśmy akurat do jakiejś małej wioski, gdzie miał być obiad. I tu pojawił się Forrest! Poprowadzono nas przez błoto po kostki do piętrowego budynku, gdzie na małej salce wciśnięto ludzi z kilku tratw. Piętro niżej tubylcy już się posilali z jednej michy. W naszej sali stał jeden niewielki stół i kilka krzesełek. Zaczęłam się mocno zastanawiać jak oni chcą nas tu nakarmić? Na stojąco? Nie bardzo dało się nawet usiąść na podłodze, gdyż była ona cała w błocie, które nasze stadko turystów właśnie przywlokło na butach. Zrobiło się ciasno, duszno i wybuchł bunt. Ktoś zaczął krzyczeć, że nie będzie tu jadł obiadu, bo tu brudno. Ktoś inny przytaknął, wywiązała się wzburzona dyskusja i po krótkim czasie wyprowadzono nas z powrotem do łódek z zapowiedzią, że obiad zjemy gdzieś dalej. Dostaliśmy od Forresta jakąś przekąskę na wynos i odpłynęliśmy. W sumie z lekką ulgą, bo już się bać zaczęłam co możemy dostać na obiad w takim miejscu… Jednak tego dnia obiadu już nie zjedliśmy nigdzie.

Po około godzinie płynięcia dotarliśmy do mieściny, gdzie zapakowano nas do busika jeszcze mniejszego niż poprzednio. Wcisnęliśmy się na tylne siedzenia z nadzieją, że będzie tam więcej miejsca, bo autobusik wydawał się być w rozmiarze mini. Z nami na tyłach usiadły dwie podróżniczki z Australii i we cztery osoby zajmowaliśmy dokładnie całe tylne siedzenie. Ogólnie pakowanie się do autobusu odbywało się w jakimś chaosie i miało się wrażenie, że nikt nad tym nie panuje. W związku z tym na tyłach pojazdu wywiązała się dyskusja na temat organizacji tej wycieczki oraz jej ceny. Oburzone towarzystwo czuło się pokrzywdzone, że nie jedliśmy obiecanego obiadu, każdy pytał skąd drugi wziął wycieczkę i ile za nią zapłacił. I co się okazało? Byliśmy jedynymi, którzy zapłacili 180 juanów! Resztę Białych kosztowało to jedynie 100 juanów za parę… Jadący z nami Chińczyk również zapytał Białych sąsiadów z tyłu ile płacili. Kiedy mu odpowiedzieli, na jego twarzy dało się przez ułamek sekundy dostrzec grymas przerażenia, po czym zapytany o jego kwotę, ocknął się i odpowiedział, że tak samo. Ciekawe więc, o ile tak naprawdę mniej zapłacił i ile ta wycieczka naprawdę była warta.

Autobus był już cały zapełniony, a nadal nie ruszał. Jeszcze szukali miejsca dla jednego Chińczyka. Wreszcie znaleźli! Postanowili go upchnąć na nasze tylne siedzenie! Myślałam, że żartują… Co z tego, że wysoki Krzul ledwo się tam mieścił – po ściśnięciu się zostawało miejsca tylko dla połowy człowieka, albo jakiegoś dziecka. Organizatorów to nie obchodziło, bo tylne siedzenie przeznaczone jest na pięć osób i piąty ma się tam zmieścić – choćby na kolanach innych pasażerów! Siedzący dookoła parsknęli śmiechem na widok szerokości miejsca, na które mieli zamiar wepchnąć tego piątego. Dodatkowo siedząca obok młodsza Australijka wzięła stronę Chińczyków, że oni są mniejsi, produkują sobie takie małe autobusiki i dla nich jest to na pięć osób, a my się mamy dostosować, bo każdy płacił za jedno miejsce, a nie za dwa… Reszta jest nieważna. Ręce nam opadły po tym argumencie. Krzul dorzucił jeszcze złośliwie, że on płacił więcej, po czym spróbowaliśmy się ścisnąć w tym małym chińskim busiku, bo widać nie ruszymy, póki piąty człowiek tu się nie wciśnie. Chińczyk usiadł, ale w zasadzie jednym półdupkiem na Australijce, a drugim na Krzulu… Następnie wwiercił się tyłkiem na siłę na siedzenie rozpychając pozostałych. Autobus w końcu ruszył, a my pozostaliśmy w takich ugniecionych pozycjach przez kolejne pół godziny… W czasie oczekiwania na odjazd uznaliśmy za punkt honoru odzyskanie straconych pieniędzy, a obecna sytuacja tylko nas w tym zamierzeniu utwierdziła. Dlatego Forrest tak się spieszył z ofertą wycieczki, żebyśmy nie zdążyli się zorientować jakie są ceny. Myślał pewnie, że skoro jadą ludzie z lotniska, to znaczy, że bogaci Amerykanie i można ich oskubać. Na szczęście na rachunku nieopacznie zostawił nam swój numer telefonu…

Po dotarciu do Yangshuo zabraliśmy się od razu do szukania noclegu. Nie było to łatwe, gdyż ta miejscowość jest w typie nadmorskiego kurortu w szczycie sezonu. Małe miasteczko, ale większość ludzi tam przebywających to turyści, a że akurat wakacje mamy…
W końcu udało nam się znaleźć mały hostel w miejscu, gdzie już właściwie kończy się miasteczko, a zaczyna się las. Dzięki temu miałam z łóżka fajny widok na olesioną górę. Pokoik czysty, schludny i niedrogi. Od razu zapytaliśmy w recepcji o wieczorne wycieczki na łowiące ryby kormorany. Oczywiście dało się załatwić i na wieczór byliśmy umówieni na rejs po rzece z połowem ryb.

Do wieczora jeszcze mieliśmy dużo czasu, więc postanowiliśmy rozglądnąć się nieco po okolicy i zorientować co można tu zwiedzić przez kolejne dni. Mając dużo czasu mogliśmy wędrować ulicami Yangshuo w poszukiwaniu najatrakcyjniejszych dla nas ofert zwiedzania. Tak trafiliśmy do małej agencji turystycznej, którą prowadziła Jaimie. Była to młoda kobieta o rysach bardziej filipińskich niż chińskich, świetnie mówiąca po angielsku. Przyciągnął nas głównie ten jej angielski – rzadkość wielka w tym kraju. Potrafiła konkretnie i wyczerpująco odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania, a i wytargować ceny się dało. Wiedzeni złym doświadczeniem z dostępnością miejscówek chcieliśmy od niej również kupić bilet na pociąg do Shenzhen, skąd mieliśmy się dostać do Hong Kongu. Musieliśmy skorzystać z pośrednictwa agencji, gdyż najbliższa stacja kolejowa była w Guilin. Kiedy do Guilin wrócimy, być może nie będzie już miejsc w pociągach, a nie uśmiechała nam się kolejna nadprogramowa podróż samolotem.

Jaimie obiecała, że będzie się dowiadywać, choć usilnie chciała nam sprzedać bilety na autobus sypialny. Przyznała się potem, że za autobusy dostaje większą prowizję. Powinniśmy ją wynagrodzić za szczerość, jednak bardzo nie chcieliśmy jechać tak daleko autobusem, bo mieliśmy już próbkę przysypiania w jakimś zwykłym, podmiejskim. Kiedy człowiek zasypiał autobus nagle trąbił, albo wchodził w ostry zakręt, albo inicjował ostre hamowanie. Czytaliśmy też wiele niedobrego o podróżach autobusami; że niebezpiecznie i częste wypadki są, a po dotychczasowych podróżach różnymi środkami lokomocji jesteśmy w stanie w to uwierzyć.

Poza zamówieniem biletu do Shenzhen zorientowaliśmy się w ofertach wycieczek po okolicach. Okolice Yangshuo są naprawdę piękne, więc mieliśmy nie lada problem, na którą wycieczkę się zdecydować. W końcu zamówiliśmy objazdówkę rowerami i spływ bambusową tratwą w dół rzeki Yulong. Rowerami mieliśmy dojeżdżać do poszczególnych atrakcji: najpierw do miejsca skąd odpływają tratwy, potem chcieliśmy zobaczyć ogromne drzewo figowe, które rzuca cień na pół hektara, następnie mieliśmy się znaleźć w jaskini, gdzie można się wytaplać w błotku, a po tym jeszcze mieliśmy podziwiać wielkie motyle. Marzyła nam się wycieczka na ogromne tereny ryżowych tarasów, jednak – jak zwykle – za mało mieliśmy czasu. Zresztą Jaimie pocieszyła nas, że o tej porze roku nie jest to taki super widok, jak na zdjęciu, które wisiało u niej na ścianie, gdyż ryż jest akurat w mało ciekawej fazie rozwoju. Pozostaliśmy zatem przy wycieczce rowerowej i jutro o 9:00 rano mieliśmy zgłosić się pod jej agencją.

Powoli robiła się szarówka. Niedługo miała zacząć się nasza wycieczka na kormorany, więc ruszyliśmy w stronę rzeki wzdłuż kolorowej ulicy handlowej. Można było kupić tam wszystko! Wymarzone miejsce do zaopatrywania się w pamiątki z Chin, więc oczywiście postanowiłam z tego skorzystać. Jednak na razie czekała nas wycieczka na kormorany.
Wpakowano nas i kilka innych osób różnych narodowości do drewnianej łódki obudowanej z boku wysokimi ściankami. Owe ścianki z okienkami miały służyć jako podparcie dla nasuwanego dachu. Zdecydowanie bardziej wolałam łodzie niczym nie zabudowane – nawet kosztem zmoknięcia. Trudno.

Było już całkiem ciemno, kiedy wypłynęliśmy na rzekę. Nagle – jakby znikąd – pojawiły się długie i wąskie tratwy z lampką zawieszoną z przodu. Na każdej tratwie stał rybak, a pod lampą obleganą przez tysiące owadów płynęły kormorany, które raz po raz dawały pokazowego nura pod wodę. Co jakiś czas rybak długim kijem wyławiał kormorany z wody i wysypywał z ich gardła złowione rybki. Sztuczka polegała na tym, że ptaki miały związane sznureczkiem szyje, aby nie mogły połknąć większych ryb. Łapały je zatem pod wodą, a utkniętą w przełyku rybę człowiek mógł wyjąć i wrzucić do kosza, po czym kormoran z powrotem lądował w rzece. Po pół godzinie takiego łowienia dobiliśmy do kamiennego brzegu. Tutaj nastała kolejna chwila dla fotoreporterów, którzy mogli sportretować kormorany z bliska. Ptaki pięknie pozowały siedząc na tratwie i susząc rozpostarte skrzydła. Oczywiście po raz kolejny nie odmówiłam sobie fotki z kormoranem na ręku, co zostało uwiecznione akurat w momencie, kiedy ptak zatrzepotał z rozmachem mokrymi skrzydłami… ;P

Po skończonych połowach zwierzęta dostają swoją porcję ryb. Rybacy twierdzą, że bez nagrody zbuntowałyby się i nie byłoby współpracy. Chcę w to mocno wierzyć. Niesamowity jest sposób połowu ryb w tych okolicach, jednak ja mam wrażenie, że rybacy obchodzą się z kormoranami mało delikatnie. Może to tylko takie przewrażliwienie zoofila i ptakom nic się nie dzieje, ale nie podobało mi się jak rybacy szarpią je, aby wydobyć rybę, a potem za szyje wrzucają je do wody. Czasami tradycja jest przerażająca.

Wracając uliczką z bazarkami zrobiliśmy pierwszy zakup. Upatrzyłam sobie torebkę, za którą zawołano 70 juanów. Stwierdziliśmy, że to lekka przesada i tradycyjnie – im bardziej chcieliśmy zrezygnować tym bardziej cena spadała w dół. W ostateczności kupiliśmy dwie torebki za 80 juanów. Niezwykłe. Kupować w Chinach też trzeba umieć…

Po drodze snuliśmy rozważania na temat jutrzejszej wycieczki. Nagle przypomnieliśmy sobie, że przecież do kąpieli błotnej potrzebny jest strój kąpielowy, a swoje kąpielówki zostawiliśmy w bagażu głównym w Guilin! Wkurzyłam się i chciałam kupić jakiś chiński ciekawy kostium, jednak z braku czegoś, co by mi wpadło w oko, postanowiliśmy zamienić wycieczkę do błotek na Jaskinię Smoka. Nie narzekam na brak kostiumów kąpielowych, a w konsekwencji ostatnich nieprzewidzianych, sporych wydatków wolałam już nie dopłacać do tego interesu. Zamiast błota będą smoki.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (29)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1