Dziś mam kolejny stres. Znowu samolot. Może znowu się uda? Ale nie wiadomo w jakim stanie są chińskie samoloty. Ale przecież jakoś trzeba dostać się do misiów. Na szczęście mieliśmy trochę czasu, żeby się wyspać i odpocząć. Samolot odlatywał dopiero wczesnym popołudniem, więc można się było spokojnie spakować, coś zjeść i zawieźć się na lotnisko.
Siedzieliśmy w tym ładniutkim pokoju do czasu, kiedy musieliśmy się wymeldować. Następnie – tradycyjnie – zostawiliśmy bagaże w recepcji i poszliśmy na miasto. Snuliśmy się jedną z głównych ulic obserwując życie naokoło. Weszłam do jakiegoś eleganckiego sklepu z ciuchami i powiedziałam sobie, że to pierwszy i ostatni raz. Nikogo oprócz mnie tam nie było, więc od razu zostałam napadnięta przez jedną ze sprzedawczyń, która kilkoma podstawowymi zwrotami próbowała udowodnić, że zna angielski. Szła za mną krok w krok gotowa, żeby mnie obsłużyć, a reszta obsługi stała grzecznie z boku i przyglądała nam się natrętnie. Obskoczyłam szybciutko sklep dookoła i wyszłam z ulgą. W taki sposób, to ja zakupów robić nie lubię. Nie wejdę już do pustego sklepu.
Idąc tak wzdłuż ulicy natknęliśmy się na KFC. Znana kolorystyka fast foodu i ludzkie literki zwiastowały znajome żarcie. Zrażeni tutejszym jedzeniem postanowiliśmy się posilić czymś znanym. Zamówiliśmy po kanapce z kurczakiem – taki typowy zestaw. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po ugryzieniu niby znanej mi kanapki poczułam żar na języku. A przecież zamawialiśmy dla mnie na łagodno. Krzul zamówił na ostro, więc czekałam na jego reakcję… Nawet na Krzula, lubiącego ostre przyprawy kanapka owa była żyletą. To panierka w kurczakach była tak nieziemsko doprawiona. Potem okazało się, że praktycznie wszystko, co nie jest rybą jest ostre! Nawet tutaj nie mogę zjeść jak człowiek! Na dodatek, jakość mięsa nie była standardowa. Nie był to chrupiący, biały kurczaczek, jakie znajdujemy w kanapkach w Polsce. Tam kurczak miał postać szarego mięsa, nieco żylastego i łykowatego. Nie dałam rady całej kanapce. Wyjadłam frytasy, zapiłam Pepsi i po krótkim odpoczynku wróciliśmy do hotelu po bagaże. Tak, czy siak brzuszki napełnione i przez najbliższych kilkanaście godzin nie powinniśmy paść z głodu. Po powrocie do hotelu udało się zamówić taksówkę, która miała nas zabrać na lotnisko.
W samolocie oczywiście umierałam ze strachu – wyjątkowo po tym jak w pewnym momencie szarpnęło samolotem na bok i kilka razy z góry w dół… Od tej pory byłam zielona i blada jak ściana (na zmianę), z nadprogramowym, lekkim wytrzeszczem oczu z przerażenia. Podchodzenie do lądowania również nie było gładkie, chyba, że to moja rozbujana wyobraźnia podsuwała mi spotęgowane wrażenia. Na szczęście pilot ładnie posadził maszynę na tafli lotniska i wtedy dopiero poczułam, jak powietrze napięcia ze mnie uchodzi.
Wytoczyliśmy się z terminala na ulicę w celu złapania taksówki. Taksówek oczywiście pełno stało wzdłuż chodnika. Zignorowaliśmy gigantyczną kolejkę ludzi, która zdawała się ustawiać do pierwszej z brzegu taksówki sądząc, że to być może jakaś duża wycieczka. Podbiegliśmy więc do pierwszego lepszego samochodu, którego kierowca wydawał się umierać z nudów i… zostaliśmy odprawieni z kwitkiem. W innych taksówkach kierowcy, albo nie reagowali w ogóle na nas, albo krzyczeli coś po chińsku wskazując paluchem na wielką kolejkę ludzką, która… ustawiona była do wielkiej kolejki samochodowej… Myślę, że gdyby wszyscy ludzie z kolejki podeszli do stojących taksówek, to starczyłoby miejsca dla wszystkich. Ale nie, bo tu, w kraju, gdzie ludzie pakują się wszędzie na zasadzie kto pierwszy – ten lepszy wszystko musiało być po kolei. Dziwaczna strata czasu – chociaż może jakiś ukryty chiński sens to miało. Może wyjechanie na raz tylu taksówek z lotniska wygenerowałoby gigantyczny zator przy wyjeździe? Bo niby jak ustalić, który kierowca ma pierwszeństwo w wyjeździe, skoro każdy uważa za pierwszego samego siebie? Musi być w tym jakiś ukryty sens, którego Europejczyk nie zrozumie do końca.
Wreszcie, po odstaniu swojego w kolejce udało nam się wsiąść do taksówki. Podaliśmy kierowcy karteczkę z adresem napisanym po chińsku, którą dała nam Sabrina i ruszyliśmy w miasto do zaklepanego hotelu.
Chengdu zamieszkuje ponad 11 milionów ludzi, czyli średnia ilość jak na Chiny. Miasto jak zwykle wielkie, trudne do ogarnięcia. Okazuje się, że nie tylko my mieliśmy z ogarnięciem miasta problem. Kiedy znaleźliśmy się w centrum kierowca jakby zaczął niespokojnie się kręcić i gadać do siebie. Na najbliższych światłach zaczął gadać ze stojącym na sąsiednim pasie kolegą taksówkarzem. Już zdążyliśmy się wtedy zorientować, że nie może odnaleźć adresu. Kolega mu nie pomógł, więc facet zaczął się kręcić jeszcze bardziej nerwowo, przy czym raz po raz głośno odcharkiwał i spluwał przez okno. Zastanawiałam się tylko, za którym razem po charknięciu nie zdąży okna odsunąć i opluje szybę… W końcu wpadł na genialny pomysł, żeby użyć komórki. Dodzwonił się do kogoś i od tej pory nasze uszy były narażone na straszliwe decybele w chińskim wydaniu. Facet krzyczał do słuchawki, wył, piszczał, ryczał, charkał, spluwał przez okno, aż w końcu zatrzymaliśmy się na jakimś betonowym podwórku. Za całą tą wycieczkę zawołał według taksometru 30 juanów, po czym na nasz protest związany z jego niedostateczną znajomością terenu i stratą czasu na błądzenie zjechał z ceny do 20.
Stanęliśmy zatem pod niepozornym wejściem do naszego nowego hotelu. Wejście znajdowało się na zamkniętym wysokimi budynkami podwórzu. Należało wejść doń po schodkach i wjechać windą na 3. piętro, gdzie znajdowała się recepcja. Tak też zrobiliśmy. Dotarliśmy do recepcji i rozpoczęliśmy trudną procedurę przekazania recepcjonistkom naszych powodów przyjścia akurat do nich. Powody były takie, że mieliśmy tutaj rezerwację zrobioną z Xi’an przez Sabrinę. Problem się powiększył, kiedy okazało się, że Chinki-cikulinki z recepcji nie mogą odnaleźć naszej rezerwacji, bo ta którą odnalazły jako nasza okazała się być wystawiona na inne nazwiska. Cały obustronny wysiłek porozumienia się trwał około pół godziny. W międzyczasie dołączyli do nas Hindusi, którzy również nie mogli się dogadać z recepcją i również byli tym faktem szczerze zdziwieni. Tym bardziej, że to ich pierwszy nocleg w Chinach i jeszcze nie wiedzieli, że gdziekolwiek się nie ruszą – to się nie dogadają. Przy okazji dowiedzieli się, że w Chinach nawet kartą kredytową nie zapłacą. W Indiach podobno nie ma z tym problemu. Dobrze wiedzieć na przyszłość – na wszelki wypadek.
Kiedy nasze pomysły porozumienia z recepcją wyczerpały się, postanowiliśmy zaproponować im wykonanie telefonu do Sabriny. Bardzo nie chcieliśmy jej już głowy zawracać, jednak sprawa wydawała się być beznadziejna. Dalej poszło już gładko: rezerwacja się odnalazła, dostaliśmy klucz i zamieszkaliśmy na 7. piętrze w pokoju z Internetem! Można więc było napisać parę słów do domu.
Ja pisałam, a Krzul wyszedł na ulicę po coś do picia i przegryzienia. Przy okazji spotkane w windzie wrzaskliwe dzieciaki z pokoju obok, poćwiczyły na nim swoje angielskie powitania. Dobrze, że chociaż świeże pokolenie uczy się języka.
Zjedliśmy kolację złożoną z dwóch rodzajów ciasteczek, zapiliśmy naszym ulubionym, nowo odkrytym, przewspaniałym sokiem owocowym, zmyliśmy z siebie brudy i trudy podróży tego dnia i poszliśmy spać.