Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Chiny. Zaćmienie nie z tej ziemi!    Terakotowa Armia i zgrzyt planu podróży
Zwiń mapę
2009
17
lip

Terakotowa Armia i zgrzyt planu podróży

 
Chiny
Chiny, Xi'an
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8082 km
 
Wstaliśmy rano o wściekłej porze. Szósta rano w Chinach, to północ w Polsce. Nie do końca jeszcze przywykłam do drastycznej zmiany czasu w tą stronę i ciągle się mylę, kiedy próbuję określić godzinę w naszym kraju. Jednak nie zrażeni niczym, wyleźliśmy z łóżka, spakowaliśmy manatki i przygotowaliśmy się na wyjazd do głównego celu naszej wizyty w Xi’an – Terakotowej Armii.
Mimo, że żołądek nie dopominał się jedzenia, to zdrowy rozsądek nakazał zejść na śniadanie. Zjeżdżanie windą drastycznie nas rozbudziło, kiedy piętro niżej zapakowała się do naszej windy grupa Chińczyków małych i dużych, różnej płci. Potem na niższym piętrze wpadła do windy następna grupa, aż po przejechaniu siedmiu pięter wysiedliśmy wprost w tłum chińskich hotelowych gości, którzy – jak zwykle – gapili się na nas straszliwie. Skąd ich się tu tyle wzięło? Wczoraj nie zauważyłam, żeby ich tu tyle było. I to sami Chińczycy!

Weszliśmy do stołówki, a wszystkie oczy nagle porzuciły zawartości swych miseczek i zawisły na nas. Zacisnęłam zęby i przeszliśmy do części stołówki, w której stał chiński stół szwedzki z "niewiadomoczym". Dostaliśmy tacki z przegródkami w komplecie z pałeczkami i mieliśmy tym jeść to, co było na chińskim stole szwedzkim. A nie było tam nic, co by przypominało europejsko-amerykańskie śniadanie – zresztą czytałam gdzieś, że chińskie śniadania są raczej kiepskie i zazwyczaj polegają na wyjadaniu resztek z dnia poprzedniego. Do wyboru były jakieś sałatki, jak do obiadu, pierożki z nadzieniem, coś jakby zupa w kolorze białym, przypominająca mleko i druga w kolorze żółtym przypominająca zupę z kinua w Peru. Było też coś przypominające nasze małe bułeczki, ale w kolorze białym, czyli jakby ktoś je zapomniał upiec. I było wreszcie coś znanego – jajko. Najzwyklejsze kurze jajeczko! Wzięłam je jako pierwsze, gdyż tylko po jajku wiedziałam czego się spodziewać. Poznałam też ogórka, nałożyłam białą bułeczkę i pierożka, a dodatkowo coś, wyglądającego jak nasza kremówka, tylko – jak się potem niemile okazało – była bez kremu i raczej o smaku mięsno-warzywnym. Niemiła niespodzianka, skoro spodziewałam się raczej czegoś słodkiego. Krzul poprosił o herbatę, bo tego w zestawie nie mieli. I zaczęła się uczta. Nie wiadomo było co się je, jedzenie wylatywało z pałeczek, w herbacie pływały po powierzchni liście, a dookoła gapili się na nas mlaskający Chińczycy. Staraliśmy się speszyć ich wzrokiem i nachalnie im odwzajemnialiśmy gapienie się. Normalny człowiek zrozumiałby aluzję i odwrócił wzrok, ale nie Chińczyk. Gapili się nadal na nas, mlaszcząc przy tym głośno.

No właśnie. Kolejny przejaw chińskiej kultury ulicznej. Bez względu na to, czy to chłopo-robotnik, urzędnik, czy biznesmen – wszyscy mlaszczą, siorbią, charkają i plują. Zastanawiam się czy jest w tym jakieś uzasadnienie. Mlaszczą, bo dobre? Siorbią, bo gorące? Charkają, bo mówiąc takim językiem zbiera im się i MUSZĄ? A plują, bo skoro nacharkali, to głupio to połknąć? Nie mam zielonego pojęcia! Chociaż już powoli się przyzwyczajamy, że idąc ulicą, ktoś za nami raz po raz odcharkuje i spluwa. I zdarza się to nawet kobietom! Co prawda nie cikulinkom, ale takim babochom. A cikulinki co najwyżej mlaszczą i siorbią.

Udało się w końcu zjeść śniadanie. Było to bardzo niekomfortowe jedzenie i niezbyt smaczne w dodatku. Ale jajko pożywne, więc może wystarczy na jakiś czas. Do końca jednak nie pozbyliśmy się natrętnych spojrzeń i z ulgą wyszliśmy z tej hotelowej jadłodajni.
Niedługo po śniadaniu w recepcji mieliśmy spotkanie z Sabriną, która miała z nami jechać na dzisiejszą wycieczkę. Stawiła się punktualnie. Przed hotelem czekał miniwan z kierowcą i upasionym, małym Chińczykiem w środku. Przedstawiła go jako swojego siostrzeńca o imieniu Tim. Miał podobno 10 lat. Biorąc pod uwagę jego gabaryty to miał lat 15. Jednak z zachowania – bez wątpienia dziesięciolatek. Oznajmiła nam, że Tim jedzie z nami zwiedzać Armię. Chłopaczek był sporo grubszy ode mnie i niższy o głowę.

W Chinach z powodu przeludnienia jest kontrola urodzeń. Każda para może mieć tylko jedno dziecko, we wsiach dozwolona jest dwójka. Najbardziej upragnionymi dzieciakami są synowie - ze względu na siłę roboczą i opiekę nad rodzicami na starość. Dziewczynki są nieprzydatne, gdyż kiedy wyjdą za mąż, wtedy odchodzą do domu męża i teściów. Dodatkowo zabierają tam posag i pożytku z nich nie ma. Dlatego nie warto inwestować w dziewczynki, co więcej, czasami, kiedy para dowiaduje się, że będzie miała córkę ma prawo dokonać aborcji. Chłopców natomiast wysyła się do najlepszych szkół, dokarmia się ich i rozpieszcza. To doskonale widać na ulicy – dziewczynki malutkie, drobniutkie, grzeczniutkie, a chłopcy to małe, rozmarudzone spaślaki. Na takiego też wyglądał podróżujący z nami Tim, z tym, że okazał się grzeczniejszy niż dotychczas spotkane na ulicach grubaski.

Po około godzinnej podróży dotarliśmy do pierwszego celu – muzeum Banpo. Oglądaliśmy tam wykopaliska archeologiczne wioski sprzed 6 tysięcy lat. W sumie, żeby dopatrzyć się, że to była wioska, to należało użyć sporej dawki wyobraźni. Jeśli wierzyć archeologom, to podłoga domków znajdowała się metr poniżej poziomu gruntu, czyli tam, gdzie była teraz wielka dziura w ziemi – tam stał kiedyś domek. Bardziej jednak podobała mi się makieta owej wioski z ludzikami krzątającymi się wokół chałupek. Prawdziwych mieszkańców tej osady też widzieliśmy – w sali obok, w postaci szkieletów. Co ciekawe, szkielety były wielkości dzieci, jednak należały do osób dorosłych. Takie niskie plemię.

Kolejnym celem podróży była wyprawa do fabryki ceramiki, gdzie produkowane są między innymi terakotowe żołnierzyki i smoki. Obejrzeliśmy wszystkie etapy wyrobu ceramicznych figurek, po czym weszliśmy na teren sklepu, gdzie można było zakupić wszystkie możliwe rodzaje żołnierzyków Terakotowej Armii, o każdej wielkości – nawet oryginalnej. Sklep był również przygotowany na wysyłkę lotniczą, jeśli ktoś życzyłby sobie zakupić terakotowego generała w skali 1:1 do swojego salonu. My byliśmy usatysfakcjonowani małą figurką o wysokości około 15 cm i wesołym Buddą wyrzeźbionym z błyszczącego, brązowego jadeitu (przynajmniej tak nam powiedziano). Kamiennych figurek również mieli pod dostatkiem: do wyboru, do koloru. Najdroższe były z zielonego jadeitu, gdyż kamień tej barwy jest rzekomo najcenniejszy. Byłam zachwycona, że wreszcie nabyłam figurkę wesołego Buddy, na dodatek rzeźbioną w popularnym w Chinach kamieniu! Pani się zaparła, żeby nam ją sprzedać, więc udało nam się sporo wytargować cenę.
Z tej fabryczki to bardzo chętnie zakupiłabym jeszcze kilka przepięknych mebelków. Oni z kolei bardzo chętnie by mi je zapakowali i wysłali do kraju. Mieli tam przecudnej urody stoliczki, ławy, komódki, szafy i parawany! Wszystko ręcznie robione, polerowane na wysoki połysk, zdobione muszlami, masą perłową lub przepięknie malowane. Drewniany parawan z płaskorzeźbą kwitnącego drzewka oraz obsiadającymi go żurawiami śni mi się po nocach. Cudnie wykonane, z dbałością o najmniejsze szczegóły. Kultura, sztuka, rękodzieło... Czyimi zaś potomkami są ci ludzie z ulicy?

Po wydostaniu się na zewnątrz wreszcie nadszedł czas na główny punkt programu – Terakotową Armię. Kiedy zatrzymaliśmy się na parkingu, wiadomo było, że to tutaj. Tłumy ciągnęły w jedną stronę. Poszliśmy więc i my. Musieliśmy oczywiście przejść przez komercyjny dreptak z pamiątkami cepelianymi, zanim dotarliśmy do głównego wejścia. Należało tam kupić bilety, przejść przez bramkę jak w metrze i wsiąść do meleksa z wagonikami, który zawiózł nas pod hale. W owych trzech halach znajdowały się wykopaliska Terakotowej Armii udostępnione dla zwiedzających. W jednym z budynków było również kino w stylu panoramy racławickiej, z tym, że tematyka nawiązywała do budowy grobowca wraz z armią.

* * *

Despotyczny i bezwzględny pierwszy cesarz Chin Qin Shi Huangdi był tym, dzięki któremu Chiny stały się jednym państwem. Między innymi zunifikował pismo, miary i walutę, jednak porządek w kraju utrzymywał poprzez terror, co przysporzyło jego postaci wiele kontrowersji. Przez całe życie poszukiwał sposobu na nieśmiertelność, co w połączeniu z władzą absolutną doprowadziło go do szaleństwa. To on zarządził budowę Wielkiego Muru i to on nakazał wybudować dla siebie grobowiec, jakiego świat nie widział. Sarkofagu, w którym złożono ciało cesarza, miało "pilnować" około 8000 glinianych wojowników różnej rangi, wraz z końmi i rydwanami. Według legendy Terakotowa Armia miała pomóc cesarzowi odzyskać władzę w życiu pozagrobowym, a złożone tam skarby zapewnić dostatek – jak za życia. Podobno w podziemnej komnacie, w momencie pochówku władcy, zamurowano żywcem całą służbę cesarza oraz wszystkich tych, którzy wiedzieli o tych skarbach.

* * *

Film w kinie z ekranami ustawionymi dookoła widzów sprawiał wrażenie bycia w centrum historii, gdyż oto patrząc na biegnących na nas ludzi można było za chwilkę obejrzeć ich z boku, a następnie tyłem oddalających się od nas. Przy niektórych scenach staliśmy pomiędzy terakotowymi wojownikami oglądając co jest przed nami, za nami i obok nas.

Po tym wstępie weszliśmy do pierwszej, największej hali z żołnierzami oryginalnej wielkości, wykonanych z wypalonej gliny. Na ogromnej powierzchni w wielu szeregach stały ich setki. Każdy z nich miał indywidualne rysy twarzy ukazujące różne emocje, inną fryzurę, inne uzbrojenie. Wiele figur było w stanie nienaruszonym, jednak równie wiele wykazywało ślady składania i podklejania. Niektóre stały niekompletne, a jeszcze inne leżały w niemal całkowitej rozsypce. Gdzieniegdzie czwórkami stały terakotowe konie.
Terakotową Armię odkryło trzech chłopów, którzy w latach 70. ubiegłego wieku kopali w tych rejonach studnię (podobno w niektóre dni można zdobyć ich autograf na terenie muzeum). Kiedy figury odkopano były one kolorowe z jeszcze bardziej indywidualnymi cechami. Jednak dostęp tlenu w krótkim czasie pozbawił je barw i dla zwiedzających pozostały szare, gliniane.

Obejście tej hali dookoła zajęło nam chyba ponad godzinę. Terakotowa Armia niewątpliwie robi wrażenie, jednak przemknęła mi przez głowę myśl, że oglądając film edukacyjny, reklamowy, czy dokumentalny o tej Armii, wydawało się, że zobaczenie tego na żywo sprawi wrażenie wyjątkowo wielkie, że ogrom tego ludzkiego tworu zaprze mi dech i opadnie mi szczęka (jak podczas oglądania cudów natury!), a dochodzić do siebie będę po tym przez kolejny tydzień. Spodziewając się cudu, szoku, i nie wiadomo czego jeszcze stanęłam przed wykopaliskami z myślą… "Oj, tylko tyle?". Po takiej reklamie, jaka pojawia się na całym świecie ogarnęło mnie lekkie rozczarowanie. Jednak myśląc ilu ludzi pracowało przy wypalaniu figur, ile tych figur tu stoi, ile się zawaliło, a ile jeszcze nie zostało odkrytych uwydatnia się rozmach całego przedsięwzięcia.

Czas jak zwykle nas gonił, a mieliśmy jeszcze dwie hale do zwiedzenia, a potem jeszcze muzeum jedwabiu. Wyszliśmy więc z hali i wraz z naszym chińskim towarzystwem udaliśmy się do sąsiedniego budynku, gdzie odkopane figury były już w zdecydowanie gorszym stanie. Było ich również zdecydowanie mniej i teraz dopiero udało się ocenić ogrom hali poprzedniej.

Trzecia hala była równie niewielka, ale dodatkowo miała zaplecze edukacyjne z gablotami wypełnionymi terakotowymi żołnierzami różnej rangi oraz historycznymi faktami i legendami. Tutaj z bliska i z dużą dokładnością mogliśmy obejrzeć naszego generała zakupionego w fabryce terakoty – był identyczny jak nasza miniaturka, tylko "nieco" większy – w skali 1:1.

Po atrakcjach terakotowych przyszedł czas na posiłek. Sabrina zaproponowała nam obiad w restauracji, do której – jak się potem okazało – przybywa większość wycieczek Białych z przewodnikami. Była to wielka sala, w stylu stołówki, podwójne ceratki na stolikach (bo Biali nie umieją jeść pałeczkami i napaskudzą, albo Chińczycy napaskudzą - tradycyjnie). Obiad w wersji podstawowej, czyli to, co nam oferują (ale bez zapitki), był wliczony w cenę wycieczki. No, może szklanka Coca-Coli była w standardzie. Niewiele. Ale trudno – my tam wybredni nie jesteśmy.

Po paru minutach od przyjścia wjechały na stół miseczki z przekąskami i pałeczki. Zapobiegawczo wykombinowali, żeby o nic nie pytać, tylko od razu przynosić. Wszak wiadomo, że z takich konwersacji nic nie wyniknie, a nakarmić wycieczkowiczów czymś trzeba. W większości przypadków turyści i tak nie znają tutejszego jadła, w związku z tym wszystko im jedno co dostaną na talerzu – byle już nie żyło. Wrażliwcom zalecamy ostrożność, bo powiedzenie, że Chińczycy jedzą wszystko co ma cztery nogi, a nie jest stołem i wszystko co ma skrzydła, a nie jest samolotem wydaje się mieć w sobie nieco prawdy.

Po krótkim rozeznaniu się co z tego przyniesionego nadaje się do spożycia chwyciliśmy pałeczki w dłoń: no to do dzieła, bo to trochę potrwa… Ustawienie w palcach pałeczek, żeby się ruszały w odpowiedni sposób już jest wystarczająco skomplikowanym zajęciem, a co dopiero chwycenie tym czegokolwiek śliskiego. Mieliśmy do dyspozycji ryż, grzybki marynowane (czyli diabelsko śliskie!), jakieś mięcho, ogórki i makaron w postaci szerokich, sztywnych plastrów. Po napotkaniu pierwszych trudności przy konsumpcji ryżu miałam ochotę się poddać i zacząć go jeść palcami. Jednak wpadłam na genialny pomysł, aby go czymś polepić. I tak po zlepieniu go jakimś mokrym sosikiem udało się wziąć kawał ryżowej kulki w pałeczki i przetransportować do ust. Z makaronem też nie była prosta sprawa: obślizgły i płaski jak tasiemiec. Jego plusem i minusem zarazem okazała się nie pierwsza już świeżość. Przysechł nieco w swej zawiniętej postaci i dzięki temu udało się go ładnie przewiesić na pałeczkach i zjeść. Również dzięki temu stracił swój pierwotny smak i elastyczność, co mi jednak nie przeszkodziło napakować się nim najbardziej. Z kolei obślizgłe grzybki okazały się być tymi z rodzaju latających. Nie chciały trzymać się pałeczek, a wszelkie próby przemieszczenia grzybka w pałeczkach kończyły się lądowaniem na stole. Po tych próbach cały stół wokół siebie miałam umorusany grzybkami. Ceratki to jednak dobry pomysł…

Poza skomplikowaną czynnością jedzenia trzeba wspomnieć jak wygląda taki chiński posiłek. Stawia się na stole przed delikwentami kilka miseczek z różnymi daniami i przekąskami, a dodatkowo każdy dostaje prywatne pałeczki oraz jedną lub dwie miseczki. Często, a tak było również i w naszym wypadku, dostaliśmy dziwną małą, ceramiczną chochelkę, która nie wiem do czego służyła. Pobrudziłam ją trochę, żeby wywołać wrażenie na kelnerach, że jednak wiem. Tylko pytanie, czy pobrudziłam ją odpowiednim daniem? ;P Mniejsza z tym. W każdym razie jedzenie polega na tym, że każdy bierze ze wspólnej michy swoimi pałeczkami i wkłada do buzi podstawiając pod brodę prywatną miseczkę. Jest jeszcze inna opcja: nakłada się na miseczkę co tam komu pasuje, potem podstawia się ją pod brodę i wyjada zawartość siorbiąc i mlaszcząc. Tak czy siak, nie da się jeść pałeczkami kulturalnie. Jak nie siorbniesz, to ci wypadnie! Zaczynam rozumieć ich sposób jedzenia. Można ewentualnie z produktami wyjątkowo problematycznymi zrobić tak, że podstawia się do ust brzeg miseczki, a następnie pałeczkami zgarnia się jedzono po ściankach pomagając sobie wsiorbywaniem (kiedyś widziałam jak jakaś starsza babinka-Chinka jadła tak… zupę!).
Powodzenia i smacznego!

Po ciężkiej przeprawie z obiadkiem wyruszyliśmy jeszcze na ostatnią część naszej wycieczki, na zwiedzanie fabryki jedwabiu. Na początku nie bardzo wiedziałam o co chodzi, ale kiedy zobaczyłam jak pani pokazuje nam jedwabniki i produkcję jedwabiu od podstaw, to byłam wprost zachwycona!

Najpierw pokazała nam jedwabniki w kokonach. Zagrzechotała nimi, udowodniła, że tam są. Potem zobaczyliśmy pierwszy etap produkcji: jedwabniki wrzuca się do gorącej wody, dzięki czemu możliwe jest oddzielenie pojedynczej nici od robaka. Cienka nitka z jednego przeciętnego kokonu może mieć ponad kilometr długości! Następnie nawija się te nici na motki (do produkcji tkanin) lub niedbale na urządzenie do suszenia (do produkcji kołder). Po wysuszeniu, rozciągaliśmy wielką płachtę splątanych nitek. Pięć Chinek i ja z całej siły ciągnęłyśmy w różne strony jedwabną plątaninę, aby przetestować jak bardzo mocne są te nici. Tak się mniej więcej produkuje jedwabne wypełnienie kołder, które, choć cienkie jak gruby koc mają niezwykłe właściwości grzewcze, kiedy jest zimno, lub chłodzące, kiedy jest gorąco. Są lekkie, zdrowe, mocne i miłe w dotyku. Wypełnienie się nie przesuwa jak pierze, mimo braku pikowania. Po złożeniu jest wielkości koca, co nam zademonstrowano na kolejnym etapie zwiedzania: lekki, mały pakunek z jedwabną kołdrą o rozmiarze królewskim gotowy do wysyłki lotniczej. Dookoła było mnóstwo kołder, poduszek, kocyków, jedwabnej pościeli o różnych rozmiarach. Miałam straszliwą ochotę choćby na taką małą pościel, malutką pościeleczkę jedwabną, taką, co to na łóżeczku demonstracyjnym leżała i była cudowna (!) w dotyku, ale ceny przerażały. Chciałam chociaż na chwilkę wleźć na to łóżeczko z pościelą, poowijać się tym materiałem, okokonić szczelnie i poprzytulać do tego – takie było milusie!

Trzeba było się nieco streszczać z tym zwiedzaniem, bo przecież dzień się kończył, a dziś wyjazd pociągiem do Chengdu. Poszliśmy więc dalej. W kolejnej sali powalił mnie widok apaszek, szali, żakietów, bluzek, sukienek… I wszystko jedwabne! Po prostu szał! Postanowiłam tu zakupić sukienkę. Niestety czas gonił, a sukienki, które przymierzałam z jakiegoś powodu nie leżały dobrze. Za to jeden żakiecik leżał bosko! Musiałam mieć jakiś ciuszek jedwabny – w końcu w Chinach to wszystko się zaczęło! Nie przywieźć żadnego jedwabiu to byłoby karygodne! Z braku czasu na mierzenie kolejnych sukienek postanowiłam w końcu, że ten żakiecik będzie mój. Ze względu na chińską symbolikę wybrałam kolor czerwony w złote tradycyjne ornamenty. Czerwień i złoto – kolory cesarskie, kolory szczęścia. Żakiet ten przejechał ze mną pół Chin jako jeden z najbardziej cennych nabytków. Jechał zgnieciony, wciśnięty na dno plecaka podręcznego, żeby przypadkiem nie zaginął wraz z bagażem głównym. Nie ucierpiał w żaden sposób. Nawet się nie pomiął. Test jakości i szlachetności tkaniny przeszedł wzorowo. Mam w swojej szafie prawdziwy jedwab – materiał z wydzieliny robaków. Brzmi rozkosznie! :)

Po fabryce jedwabiu wskoczyliśmy do busika i pomknęliśmy w stronę Xi’an. Bagaże jechały z nami, więc mieliśmy być zawiezieni wprost na dworzec kolejowy. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, do odjazdu pociągu zostały jakieś dwie godziny. Sabrina poszła z nami na halę główną, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. I całe szczęście, że z nami poszła! Szukaliśmy na tablicy odjazdów naszego numeru pociągu i… nie ma! Zostawiając nas w dzikim tłumie, Sabrina krzyknęła, żebyśmy się stąd nie ruszali, a ona pójdzie sprawdzić, co się dzieje. Po pięciu minutach wróciła i oznajmia nam, że nasz pociąg dziś nie odjedzie, bo gdzieś tam na trasie jest awaria torów, podmyło je, czy coś w tym stylu. Nawet nie wiadomo było kiedy te tory naprawią i kiedy odjedzie następny pociąg do Chengdu. I znowu problem. Mamy wyliczony czas wycieczki (+/- jeden dzień) i w określonym czasie musimy się dostać do Chongqing, skąd miał wypływać statek, za który już zapłaciliśmy ciężkie pieniądze. Mieliśmy dwie możliwości – czekać do jutra i liczyć na cud naprawy, czy czekać do jutra i polecieć samolotem. Przekalkulowaliśmy obydwie możliwości i po krótkim namyśle stwierdziliśmy, że nie możemy czekać na coś zupełnie niepewnego, bo jeśli się jutro nie uda jechać pociągiem, to będziemy wtedy dwa dni w plecy (przecież jutro nie uda się już nic załatwić na jutro). Lecimy więc samolotem. Sabrina wykonała kilka telefonów i rozpoczęła procedurę załatwiania dla nas biletów lotniczych. Przy okazji po kilku telefonach udało jej się załatwić dla nas pokój w jakimś hotelu w cenie poprzedniego. Nie było to proste i już myślałam, że będziemy spać pod mostem, kiedy odkładając wreszcie telefon odetchnęła z ulgą. Mamy pokój, bilety na jutrzejszy lot dotrą do nas do hotelu wieczorem. Przy okazji załatwiła nam też hotel w Chengdu i kierowcę, który rano zawiezie nas do Instytutu Pandy Wielkiej. Pal licho, że pewnie od każdej takiej usługi zapłaciliśmy dodatkową prowizję – bez Sabriny nie dałoby się załatwić nawet połowy z tego w tak krótkim czasie. I w najlepszym wypadku nie zobaczylibyśmy misiów w instytucie. W najgorszym – nie dotarlibyśmy na czas na statek, co by nas kosztowało utratę sporej części naszego majątku.

Busik wysypał nas pod hotelem. Sabrina zaprowadziła nas na recepcję i załatwiła formalności po chińsku (gdyż oczywiście w recepcji nikt angielskiego nie znał). Nagle przypomniało nam się, że nie mamy kiedy stać w gigantycznej kolejce, w której można otrzymać zwrot kasy za niewykorzystany bilet kolejowy do Chengdu. Przewodniczka pomyślała, odetchnęła ciężko i dała nam pieniężną równowartość naszych biletów. Z miny wynikało, że jest jej to jakby nie na rękę, ale zapewniła, że to nie problem i sama zwróci te bilety. Po tym wszystkim podziękowaliśmy jej wylewnie i pożegnaliśmy ją. Gdyby nie Sabrina – pewnie utknęlibyśmy na dworcu kolejowym nie wiedząc do końca dlaczego…
Xie xie, Sabrina!

Pokój był śliczny! Nawet ładniejszy niż poprzedni. Przestronny, czysty i miał wielkie lustra, w których mogłam obejrzeć się ze wszystkich stron w moim nowym nabytku! ;) Wyprysznicowaliśmy się w czyściutkiej łazience, przepakowaliśmy bagaże na potrzeby lotnicze, po czym podziwiając wielki kolorowy neon za oknem zasnęliśmy snem kamiennym.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (19)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
nws
nws - 2012-03-19 12:31
:)super
 
ania
ania - 2012-04-19 15:50
Przyjemnie się czyta ten artykuł, który mi pomógł w pewnym projekcie o Terakotowej Armii, dziękuję i pozdrawiam
 
emi
emi - 2012-10-09 12:43
Fajnie, dowiedziałam się w końcu coś więcej o tych słynnych jedwabnikach i kołdrach jedwabnych.
 
Alicja
Alicja - 2013-11-30 13:57
Świetny opis !
Byłam w Chinach i było dokładnie tak jak opisane, w każdym miejscu. Posiłki były
podobne, a z pałeczkami nawet nieźle mi szło.
Ja przywiozłam sobie poduszkę jedwabną i szal.
Było świetnie ! CHINY, to niezwykły Kraj.
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1