Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Chiny. Zaćmienie nie z tej ziemi!    Królestwo pand
Zwiń mapę
2009
19
lip

Królestwo pand

 
Chiny
Chiny, Chengdu
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8691 km
 
Obudziliśmy się wcześnie rano, aby przed godziną ósmą dotrzeć do Instytutu Pandy Wielkiej. Czas naglił, gdyż misiaczki aktywne są tylko rano. Kiedy nadciągają południowe upały misie ledwo żyją i nie chce im się już ruszać.
Zeszliśmy kilka pięter w dół na śniadanie. Winda się popsuła, a na klatkach schodowych trochę się pogubiliśmy. Udało się w końcu trafić na stołówkę.

A co dziś mamy do jedzenia? Mamy jak zwykle dziwne rzeczy. Ogórki, makaron, mini paróweczki w przyrośniętych foliowych koszulkach – o czym dowiedziałam się dopiero, po nabraniu garści na talerzyk. Na dodatek nie ma noża, nie ma czym tych folii zedrzeć – są tylko pałeczki. Upaprałam się jak dziecko, przy czym wcale nie poczułam się najedzona. Do popicia było nieokreślone coś. Nie była to herbata, ani nie był to sok. W smaku trochę jak oranżada w proszku, bądź mocno rozwodniony kisiel. Cóż. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Zapiliśmy. Całemu temu śniadaniu towarzyszyło donośne mlaskanie i siorbanie dochodzące ze stolika obok, przy którym siedzieli jacyś panowie pod krawatami.

Po śniadaniu na stołówce pojawił się nasz kierowca. Rozglądnął się po sali i z góry założył, że to nas ma zawieźć do misiów, więc podszedł i dukaną angielszczyzną oznajmił nam, że to on jest tym kierowcą, na którego czekamy. Zatem szybki skok do pokoju po sprzęt foto-video i jedziemy do Instytutu!

Znów przedzieraliśmy się przez przeludnione miasto, tym razem małym wanem, na okna którego zaliczyliśmy z jakiegoś autobusu flegmowego strzała… Jak charkają, to nie patrzą gdzie plują… W końcu, po około godzinie dotarliśmy do bram osławionego w świecie Instytutu Pandy Wielkiej. Jest to ośrodek, gdzie naukowcy starają się ratować wymierający gatunek pandy wielkiej i małej (czerwonej). Instytut mieści się na ogromnym terenie porośniętym niemal w całości bambusowym lasem. Gdzieniegdzie w tym lesie wyrastają budynki administracyjne i badawcze, laboratoria oraz miejsca zamieszkiwane przez pandy. Wchodząc na teren instytutu powala potworny zaduch tropikalnego lasu deszczowego. Wszystkie alejki dla zwiedzających obrośnięte są bambusowymi tunelami, które dodatkowo zatrzymują wilgoć. Ciężki klimat dla człowieka, jednak dla pand to raj na ziemi! Dookoła pełno jedzenia, więc jedzą i jedzą non stop – tak muszą, żeby dostarczyć sobie odpowiednią ilość energii na dalsze leniuchowanie.

Nasz kierowca był również naszym przewodnikiem. Cały czas prowadził nas alejkami instytutu do najciekawszych miejsc. Odwiedziliśmy więc dorosłe pandy podczas ich śniadania, ale najwięcej czasu pochłonęło nam oglądanie pandziego przedszkola, gdzie baraszkowało kilka zaledwie rocznych misiów. Można oglądać godzinami ich nieporadne zabawy, bijatyki, turlania, spadania z pieńka przy próbie zejścia, a nawet do fosy, jak się im łapki poplątają! Po tym uroczym widowisku oznajmiono nam, że możemy zrobić sobie zdjęcie z misiem. Z dorosłą lub roczną pandą. Zdjęcie z dorosłą kosztuje… bagatela 500 zł… Z dzieciakiem – dwa razy tyle! Co prawda dzięki zdjęciu można pandę pomacać, wziąć na kolana, jeśli mała i przytulić misia, ale… Ech, no właśnie. Zastanawia mnie, dlaczego w ogóle zrobili taką usługę. Cena jest zaporowa, bo w innym wypadku wszyscy Chińczycy robiliby sobie zdjęcia, czego panda mogłaby na dłuższą metę nie przeżyć. Ale dlaczego delikatnego misia wystawiać w ogóle na macanie turystom? Jeszcze w instytucie hodowli i ochrony pandy, gdzie sami opiekunowie w ramach najwyższej ochrony noszą sterylne fartuchy, czepki, maski i rękawiczki? Co prawda turysta do zdjęcia też dostaje sterylny fartuch i rękawice, ale nie sądzę, żeby panda była zachwycona przewalaniem jej z kolan na kolana jakichś obcych ludzi. Zresztą zapewne większość bogatych zapłaci po to, żeby mieć się czym chwalić znajomym, a biedni fascynaci, którzy chcieliby tylko chociaż przyjrzeć się z bliska zwierzakowi (nawet bez robienia zdjęcia) muszą się obejść smakiem. Smutne. Trudno.

Staliśmy tam, patrząc na te wielkie maluchy dopóki nie weszli opiekunowie z miskami jedzenia. Zwabiali tym misie, żeby weszły do pawilonu – być może chronią je przed nadchodzącymi upałami. Jeden nie chciał dać się zwabić. Opiekunka położyła miseczkę na trawie, miś się do miseczki przyssał, a za chwilę przyszedł po niego silniejszy opiekun ubrany jak chirurg podczas operacji, wziął misia na ręce razem z miską, od której maluch nie chciał się odkleić i ku uciesze oglądających widzów wyniósł misia do pawilonu.

Po przedszkolu poszliśmy w kierunku, gdzie swoje podwórka miały pandy małe. Są to zwierzaki w kolorze czarno-rudym, o wyglądzie szopa pracza pomieszanego z lisem, o szerokich niedźwiedziowatych łapach, szopo-lisim puchatym ogonie i ryjku ni to lisa, ni to psa, ni to misia, ni to szopa… Po prostu o ryjku pandy małej. Są przepiękne! Wyróżnia je między innymi cudowny rudo-brązowo-czerwonawo-czarny kolor futerka, dzięki któremu nadano jej angielską nazwę fire fox.

Na wybiegu część pand jeszcze biegała i dojadała śniadanie, natomiast druga część leżała na ziemi z rozjechanymi łapami i ciężko dyszała przez nadciągający właśnie przedpołudniowy upał. Ciekawe jak bardzo mogą różnić się wyglądem zwierzęta tej samej Rodziny, która zwie się pandowate. Nie do wiary, że to lisowate, co biega po trawie, to jest również miś panda! Z niedźwiedzia, to ma tylko łapy, które od spodu oglądane zupełnie nie pasują do ogólnego wizerunku tego stworzenia. Tymi łapami potrafią, zupełnie jak pandy wielkie, brać gałązki bambusa i wkładać sobie do pyszczka. Po prostu niesamowite!

Pandusie kończyły powoli jeść śniadanie i teraz większość już leżała rozjechana na ziemi i dyszała. Robiły się coraz mniej aktywne, w związku z tym należało dać im spokój i wracać do hotelu, co zrobiliśmy z ciężkim sercem. Zaliczyliśmy po drodze jeszcze małe kino, w którym non-stop pokazywano serię filmów o hodowli, rozmnażaniu i życiu pand w Instytucie. Znajdował się tam również sklepik z pamiątkami: koszulki z pandą, wachlarze, czapki, torebki w kształcie pandziej głowy, figurki i cuda niewidy i widy nie cuda! Jednak nie mieli takiej ładnej koszulki z pandą, jaką kupiłam w pekińskim ZOO i na okoliczność zwiedzania Instytutu założyłam. Czyli dobrze się stało, że w Pekinie Krzulowi tupnęłam jak dziecko i krzyknęłam, że muszę mieć tą koszulkę! I mam :)

Wróciliśmy do centrum pełni wrażeń i stwierdziliśmy, że chyba nadszedł czas na obiad. Wciąż w pamięci mieliśmy nieudany posiłek w Pekinie, a nasz głód raczej nie wołał o eksperymenty. Chcieliśmy zjeść coś znanego, ale gdzie? Ale co? Idąc tak i szukając przyzwoitej jadłodajni, znów natknęliśmy się na znajome logo KFC. Smakoszami nie jesteśmy, więc postanowiliśmy tam wejść na szybki i w miarę bezpieczny posiłek pamiętając, żeby nie zamawiać nic ostrego. Mimo wszystko Krzul i tak dostał łagodnego kurczaka z cholernie ostrą panierką (do wyboru był tylko ostry i bardzo ostry), a ja nauczona doświadczeniem zamówiłam kanapkę rybną. Kanapka ta, jako jedyna z całej oferty nie była ostra. Nie była też żylasta, jak tamtejsze kurczaki.

Następnym punktem programu było przemieszczenie się do Chongqing. Najpierw jednak czekało nas zadanie bojowe, aby dostać się na odpowiedni dworzec. W hotelu, przy pomocy jakichś przypadkowych gości hotelowych dowiedzieliśmy się jak dotrzeć na dworzec autobusowy. A właściwie jak przekazać taksówkarzowi, że chce się tam jechać. Dostaliśmy – jak zwykle – karteczkę z napisem "dworzec autobusowy" i taksówkarz nas tam zawiózł. Na miejscu okazało się jednak, że zawiózł nas nie na ten dworzec, co trzeba, więc znów wsiedliśmy w taksówkę i pojechaliśmy na ten drugi, niby odpowiedni. Na szczęście tym razem trafiliśmy.

Przed wejściem mnóstwo naganiaczy usiłowało nam sprzedać usługi przewozowe i tak nawiązała się moja "rozmowa" z jednym z nich. Chińczycy nie rozumieją, że ktoś może nie rozumieć po chińsku! Krzyczą coś do człowieka po ichniemu, a jak się im daje do zrozumienia, że się nie rozumie, albo odpowiada w innym języku, to oni nadal zadają pytania po chińsku… Kiedy jeden z naganiaczy wrzeszczał do mnie coś (niby mówił normalnie, ale po chińsku to jak krzyk), to ja mu tym samym tonem odpowiadałam po polsku. Następnie on do mnie znów po chińsku, a ja mu znów po polsku. W końcu ubawili się i dali spokój widząc, że i tak nic nie wskórają, bo nie idzie się dogadać. Potem jeszcze raz podszedł do mnie ze swoją ofertą – ja mu oczywiście odpowiedziałam po polsku, ale on już nie miał na to siły. Czyli dobry sposób – nie denerwować się, tylko odpowiadać tak, żeby oni też nie rozumieli.

Nie korzystamy z usług przypadkowych osób – można na tym wiele stracić, jak się człowiek nie orientuje w cenach i nie może się dogadać. Jest jeszcze kwestia bezpieczeństwa. Skoro jest dworzec i stamtąd można pojechać autobusem, to należy z tej możliwości skorzystać. W związku z tym nabyliśmy w kasie dwa bilety do Chongqing i niedługo potem opuściliśmy Chengdu.

Na dworcu zaobserwowałam kolejną chińską normę. Mam wrażenie, że tutaj nie uznaje się koszy na śmieci. W miastach, co prawda jest całkiem czysto, ale obawiam się, że to tylko zasługa ekip sprzątających, bo Chińczycy jakoś nie przejmują się swoim bliższym i dalszym otoczeniem, ochroną środowiska, ani ochroną zwierząt. Na razie zaobserwowałam tylko upuszczenie kubka na schody dworca, ale to i tak było coś, co mi się w głowie nie mieściło. Człowiek coś pił z plastikowego kubasa, następnie po prostu upuścił kubek pod nogi. Nie był mu już potrzebny, nie pofatygował się, żeby rozglądnąć się za śmietnikiem, ani nawet nie odrzucił go gdzieś w krzaki. Po prostu go upuścił i poszedł dalej…

Po czterech godzinach telepania się w autobusie i podrywania na ciągłe, gwałtowne trąbienie naszego kierowcy oraz zatankowaniu do pełna na pobliskiej stacji wjechaliśmy do ponad 31-milionowego miasta Chongqing. Mieliśmy tam umówionego anglojęzycznego Chińczyka o imieniu John, który miał nam zapewnić dach nad głową i wsadzić nas na statek. Zadzwoniliśmy do niego z dworca, na którym nas wysadził autobus i po około pół godziny poznaliśmy owego jegomościa. Niski, skośnooki… jak tu opisać Chińczyka? Po prostu Chińczyk – niczym szczególnym się nie wyróżniał. Najmniej chińska z naszych dotychczasowych przewodników i innych reprezentantów była Sabrina, ale i tak miała wyraźnie azjatyckie rysy. John był typowym przedstawicielem swojej rasy. W sumie wyjątkowe u niego było to, że mówił po angielsku – co było rzadkością w tym wielkim kraju, gdzie nawet młodzież nie rozumie pytania "Do you speak english?".

Po krótkim zapoznaniu zapakowaliśmy się z Johnem do samochodu, którym zostaliśmy dowiezieni do jego hostelu mieszczącego się na 19. piętrze wysokiego wieżowca. Był to budynek mieszkalny, do którego wchodziło się przez hol wyglądający jak recepcja najlepszego hotelu. Sam hostel był zaaranżowany w jednym z takich mieszkań. Wchodziło się do maleńkiego przedpokoju, a następnie do salonu połączonego z małą kuchenką. Trzy pokoje, które mieściły się w mieszkaniu były pokoikami, w których mieszkali głównie plecakowcy z różnych stron świata. Każdy zamykany na osobny kluczyk. Salon z kuchenką i lodówką zaopatrzoną w napoje (oczywiście dodatkowo płatne) był do wspólnej dyspozycji. W lokalu był Internet i w sumie wszystko, co do życia potrzebne. John codziennie przychodził i rozliczał swoich gości, załatwiał im wycieczki i pobierał opłaty.

Zakręciło mi się w głowie od wysokości i przez jakiś czas bałam się podejść do okna. Dostaliśmy przyjemny, czysty pokoik z pięknym widokiem na rzekę Jangcy. Stały w nim trzy piętrowe łóżka, była łazienka, w której z sedesu można było podziwiać widoki na sąsiednie wieżowce. Ogólnie wystrój był dość surowy, jakkolwiek czystość to główny atut tego miejsca. Mieliśmy tam przekimać jedną noc, a nazajutrz wsiąść na statek i przez trzy dni płynąć rzeką w stronę miejscowości Wuhan. Niestety owa noc, mimo pięknych widoków na rzekę i część miasta była chyba najgorszą nocą w Chinach z uwagi na potężne kłopoty żołądkowe, które zwaliły mnie z nóg około trzeciej nad ranem…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
BPE
BPE - 2010-08-15 15:40
ależ one są słodkie - szkada, ze tak daleko :-((
 
mirka66
mirka66 - 2010-08-18 08:46
Piekne misiaczki.
 
zula
zula - 2010-08-18 09:07
...jakby pozowane zdjęcia ?!
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1