Jak zwykle nad ranem mam najtwardszy sen. O ile w nocy się budzę lub mogę w ogóle nie spać, tak rano ścina mnie potwornie i z kolei wstać nie mogę. Na szczęście jeszcze nie dojeżdżaliśmy do Xi’an, więc mogłam spokojnie się zdrzemnąć, a potem ze swojej pryczy oglądać krajobrazy za oknem.
Wreszcie znaleźliśmy się na dworcu głównym w Xi’an. Wraz z tłumem wysypaliśmy się z pociągu i ruszyliśmy w kierunku kas biletowych, gdzie zamierzaliśmy nabyć bilet do Chengdu, do którego mieliśmy jechać za dwa dni. Znając już realia chińskiego podróżowania, bilet należało nabyć ze sporym wyprzedzeniem. Chcąc trzymać się planu podróży nie mogliśmy sobie pozwolić na opóźnienia, a wiadomo już było, że miejscówki na
hard sleeper trudno dostać w ostatniej chwili.
Hala biletowa nie różniła się wiele od tej w Pekinie: ruch, gwar, zamieszanie. Z różnych napisów umieszczonych na ścianach zrozumieliśmy tylko numerki kas. Stanęłam pod ścianą z bagażami, a Krzul stanął w kolejce do losowej kasy. Nie wiedział jeszcze jak powie w okienku o co mu chodzi, ale w końcu jakoś trzeba ten bilet kupić. Najwyżej zrobimy zamieszanie i może chociaż jedna osoba na tej hali po angielsku mówi! Zamieszanie nie było jednak potrzebne, gdyż stojąca pod ścianą Jouka przyciągnęła jakąś Chinkę, która po angielsku zagadała, czy nie potrzebujemy przypadkiem pomocy. Spadła nam z nieba! Dalej poszło już gładko.
Chinka przedstawiła się nam jako Sabrina. Nie była z rodzaju cikulinek, miała też mniej skośne oczy niż tradycyjny Chińczyk i wyróżniała się zabawną, nieco chińską wymową angielskiego. Stanęła z Krzulem w kolejce do kasy i wyjaśniała mu zawiłości chińskich podróży. Ja nadal pilnowałam bagażu, będąc pod obstrzałem wzroku większości obecnych tu ludzi. W końcu Krzul i Sabrina wrócili z biletami. Pomogła nam jeszcze wydostać się na główną ulicę, po czym dała nam swoją wizytówkę. Okazało się, że dziewczyna jest z agencji turystycznej i w razie potrzeby służy pomocą. Bardzo dobrze, bo właśnie mieliśmy potrzebę znalezienia noclegu. Bez znajomości języka i z ograniczonym czasem poruszanie się po mieście z przewodnikiem wydawało się być najlepszym rozwiązaniem. Chwyciliśmy więc byka za rogi i od tej pory Sabrina stała się naszą opiekunką w mieście Xi’an. Z wielką wprawą złapała na ulicy taksówkę (wiedziała gdzie stanąć, żeby inni nas nie ubiegli) i zawiozła nas do poleconego przez siebie hotelu w centrum miasta. Zresztą w tej cenie, to bardzo luksusowego, tym bardziej po norce w Pekinie. Mieli nawet
boya hotelowego, który nosił bagaże i ściągał windy. W recepcji za to nie mówili po angielsku, jednak od czego mamy Sabrinę ;)
Po ulokowaniu się w pokoju opowiedzieliśmy jej co chcemy zobaczyć w Xi’an. Przyjechaliśmy tutaj, żeby zobaczyć słynną Terakotową Armię, a resztę może nam zaproponować. W końcu stanęło na tym, że na armię pojedziemy jutro na cały dzień, przy okazji zwiedzimy wykopaliska wioski sprzed 6 tysięcy lat, fabrykę terakotowych żołnierzyków oraz fabrykę jedwabiu. Na dzień dzisiejszy zaplanowaliśmy wieczorny wypad na muzyczno-taneczne przedstawienie w tutejszej operze wraz z degustacją kilkunastu rodzajów tradycyjnych chińskich pierożków
jiao zhi. Przy okazji podpytaliśmy się o kilkudniowy rejs po rzece Jangcy, który chcieliśmy sobie zafundować na pierwszą rocznicę ślubu oraz możliwość oglądania ze statku całkowitego zaćmienia słońca – dla którego znaleźliśmy się w Chinach. Wycyrklowaliśmy, że najlepszym miejscem do obserwacji będą okolice miasta Wuhan, gdzie przebiega linia zaćmienia. Wypadało to wzdłuż rzeki Jangcy. Musieliśmy zmieścić się ze wszystkimi atrakcjami w trzytygodniowym czasie podróży i w określonym dniu znaleźć się w określonym miejscu. Przypadało to więc na planowany rejs statkiem, dlatego też był to kulminacyjny punkt całej wyprawy: pierwsza rocznica ślubu i całkowite zaćmienie słońca. Wycieczka do tanich nie należała, więc trzeba było ją bardzo dokładnie przemyśleć i zaplanować. Nie mogła też pokrzyżować nam planów związanych z zaćmieniem. Umówiliśmy się więc wieczorem po operze z szefem agencji na omówienie szczegółów i negocjację ceny rejsu, a póki co – czas wolny.
Po powrocie do pokoju wreszcie po dwóch dniach wskoczyłam pod prysznic. Zmyłam cały kurz, brud i krem przeciwsłoneczny, który spływając wraz z potem obkleił mi całe ubranie. Co prawda większość zapewne wtarła się w pościel w pociągu, jednak nadal czułam się lepka i wymymłana. Ubranie też wymagało prania – na szczęście było zrobione z materiałów szybkoschnących.
Po kąpieli postanowiliśmy zjeść po zupce chińskiej dostępnej w pokoju (oczywiście za dopłatą). Zupka składała się z makaronu, jakichś farfocli oraz płynu, w którym to wszystko pływało. W zestawie dołączony był… widelec. Może ten płyn jest niezjadliwy? Dla mnie to nie problem – makaron mi w zupełności wystarczy.
Zabrałam się za pałaszowanie i chyba tylko wielki głód pozwolił mi to coś połknąć! Zupka okazała się niewiarygodnie ostra. Tak ostra, że po kilku kęsach wypaliło mi wszystkie kubki smakowe! Miałam wrażenie, że zionę ogniem. Ileż jest w stanie poświęcić głodny człowiek… Zapiłam makaron wodą, aby ugasić żar piekielny, po czym byłam gotowa do wyjścia.
Xi’an okazało się ładniejszym miastem niż Pekin. Budynki miały zgrabniejszą bryłę, były wielkości łatwiejszej do ogarnięcia, o ciekawszej architekturze. Właściwie centrum miasta miało swój styl, czego nie można było powiedzieć o stolicy, gdzie przeważały wielkie, betonowe kloce bez wyrazu. Było tu też więcej zieleni i kwiecistych dekoracji. Xi’an to jedno z najstarszych miast w Chinach, gdzie zamieszkuje 5,7 milionów ludzi. Niestety, podobnie jak w Pekinie, nad miastem wisiał wszechobecny smog, który mocno ograniczał widoczność. Za to nad głowami unosiły się setki latawców! :)
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, więc ograniczyliśmy się do zobaczenia Wieży Dzwonu i Wieży Bębna – symboli tego miasta. Są to dwie sąsiadujące wieże z chińskimi zakrzywionymi dachami, zbudowane w czasach początków panowania dynastii Ming. Wieża Dzwonu używana była o świcie do zasygnalizowania początku dnia, natomiast z Wieży Bębna informowano, że dzień się właśnie zakończył. W obydwu wieżach można było oglądać instrumenty, od których ich nazwa pochodziła. Dodatkowo załapaliśmy się na krótki pokaz chińskiej muzyki wraz z tańcem z wachlarzami. Wyszliśmy stamtąd zaopatrzeni w pamiątkę w postaci ceramicznego jajka z otworkami i wygrawerowanym smokiem. Jest to instrument, na którym się gra jak na flecie, z tą jednak różnicą, że z jajka trudno wydobyć jakikolwiek dźwięk. Kiedy ja siliłam się, aby dmuchnąć w odpowiedni sposób, sprzedawca bez wysiłku zagrał przy mnie znaną melodyjkę.
Abstrahując od zabytków, poznałam też nieco fauny tego miasteczka w postaci malusieńkich pieseczków! Człowiek stał na ulicy z plastikowym koszyczkiem, z którego wyłaziły mu dwie maleńkie, puchate kuleczki. Zainteresowałam się, co to się rusza takie małe, włochate i okazało się, że to psiurki! :) Chyba je chciał sprzedać (Krzul powiedział, że jako wkładkę do kanapki…), jednak jak na moje oko, były zdecydowanie za małe na sprzedaż. Kiedy facet postawił jedną kulkę na chodniku, to kulce się łapki zaplątały i pacła na grzbiecik do góry kołami. Były tak maleńkie, że mieściły mi się na dłoni! A przy okazji tak puchate i okrąglutkie, że ledwo było widać łapki. A przy tym wszystkim ten cudny pyszczek z dwoma czarnymi oczkami i noskiem – po prostu piesio z półki z zabawkami! :) Mam nadzieję, że trafiły w dobre ręce, bo w drodze powrotnej już ich nie było. Krzul oczywiście wmawiał mi, że zjedli ;P
Po powrocie do hotelu, podczas przygotowywania się do wyjścia na przedstawienie uświadomiłam sobie, że nie mam nic eleganckiego do założenia. Zawsze woziłam i nigdy się nie przydawało. Tym razem nie zapakowałam i proszę… Założyłam więc swoją najlepszą bluzkę oraz krótkie spodenki z nakładką spódniczkową i zeszliśmy na dół na spotkanie z Sabriną. Czekała już na nas wraz z kierowcą, który zawiózł nas pod operę. Na miejscu kłębiło się już wielu ludzi i w tych eleganckich wnętrzach poczułam się bardzo niestosownie ubrana, mimo, że sporo osób było ubranych gorzej niż ja. Zawsze już będę pakowała jakiś elegancki ciuszek na wielkie wyjście. Zaprowadzono nas na pięterko do sali bankietowej, gdzie zaplanowano poczęstunek pierożkowy. Okrągłe stoły zastawiono małymi przekąskami, w których nie rozpoznałam nic oprócz ogórka. Dostaliśmy filiżankę herbaty, czarkę wina ryżowego oraz szklankę coli. Następnie na stół wjechała pierwsza partia pierożków podana na czymś w rodzaju małego rożenka. Na bambusowych paseczkach leżały
jiao zhi, pod którymi coś dymiło. Próbowaliśmy po dwa z każdego rodzaju, a rodzajów było chyba kilkanaście. Były z nadzieniem mięsnym, warzywnym, rybnym. Na słodko, kwaśno i na ostro. Dodatkowo o różnych kształtach, na przykład z wkładką rybną były w kształcie rybki welonki. Jak na rybkę przystało miała ogon weloniasty i wyłupiaste oczy z zielonych groszków. Wyglądała cudnie! Tak cudnie, że z wrażenia upuściłam jedną na podłogę pod nogi kelnerki… Na swoje usprawiedliwienie mam to, że rybka była śliska, a ja jadłam pałeczkami. Nagle rybka się wyślizgnęła i upadła mi na talerz; następnie odbiła się od talerza i upadła na stół, po czym spadła ze stołu wprost pod nogi pani Chinki… Na każdym etapie jej skoków usiłowałam ją złapać – z mizernym skutkiem. Niech żyje zgrabność!
Po konsumpcji ryżowego wina i latających rybek przenieśliśmy się do sali, gdzie miało odbyć się przedstawienie. Uderzyło mnie, że cała widownia siedzi przy stolikach, w większości bokiem do sceny. Na stolikach stały buteleczki z wodą, a kelnerzy roznosili przekąski za dodatkową opłatą. Dziwacznie. W końcu światła zgasły i przedstawienie rozpoczęło się. Przemówiły do nas dwie postacie ubrane w tradycyjne chińskie stroje. Mężczyzna opowiadający po chińsku oraz kobieta mówiąca to samo po angielsku, po czym kurtyna odsłoniła się, a oczom naszym ukazała się orkiestra grająca na różnistych chińskich instrumentach tradycyjną muzykę. Następnie zatańczył balecik Chinek-cikulinek, tych z rodzaju delikatnych, zwiewnych, uroczych, które nic nie muszą mówić, aby dostać miano cikulinki. Potem na zmianę był pokaz muzyków oraz pokaz tancerzy. Na końcu artyści w formie tanecznej przedstawili pałac cesarski wraz z parą cesarską w strojach z epoki.
Talent artystów, piękno strojów i scenografii kazały się zastanawiać, dlaczego chińska kultura i sztuka są na tak wysokim poziomie, a kultura i obyczaje ulicy biegną daleko za nimi – nie nadążając. Przykładów daleko szukać nie trzeba: po przedstawieniu, jeszcze artyści nie zdążyli się ukłonić do końca, kurtyna nie zdążyła opaść, a ludzie już zaczęli wychodzić. Zauważyłam, że część ludzi się nudziła, ale choćby z szacunku dla artystów siedzi się do końca. Biała rodzinka z dzieckiem siedząca przed nami nie pozwalała nam w spokoju oglądać, gdyż tatuś ziewając szeroko pokładał się na stole i zasłaniał, dziecko robiło wygibasy, a mama (najbardziej zainteresowana przedstawieniem) usiłowała je poskromić. Siedzieli jednak do końca, mimo, że chińskie towarzystwo zaczęło wychodzić. To nie było ze strony Chińczyków okazanie niskiego poziomu przedstawienia – oni po prostu tak mają, o czym przekonaliśmy się jeszcze w innym czasie, w innym miejscu.
Nam w każdym razie przedstawienie bardzo się podobało. Talent muzyków i tancerzy był bezsprzeczny. Wydawało się, że za pomocą instrumentów oni ze sobą rozmawiają. Można się było nawet domyślić o czym. Człowiek, który trąbką rozbawił całą salę, wykonując na niej niesamowite dźwięki, które to następnie sparodiował za pomocą swoich ust i strun głosowych spodobał się nawet znudzonym, przysypiającym. Kolorowe stroje, gra świateł i chińskie krajobrazy w tle pobudzały wyobraźnię, a wdzięk i lekkość tancerek generowały myśl pod tytułem "Chcę być Chinką!".
Po udanym wieczorze wróciliśmy do hotelu na spotkanie z szefem agencji, aby omówić szczegóły rejsu rzeką Jangcy. Próbowaliśmy ustalić, czy będzie możliwe oglądanie ze statku zaćmienia, ponieważ bardzo nam na tym zależało. Jednocześnie chcieliśmy nieco wynegocjować cenę, która wydawała nam się zbyt wygórowana. W pierwszej sprawie człowiek zapewnił nas, że nie powinno być z tym problemów, gdyż pewnie reszta pasażerów i załoga również będą chcieli to zjawisko zobaczyć. W sprawie drugiej niewiele zdziałaliśmy. Szef był miły, ale nieugięty. Przyznał, że Chińczycy płacą dużo mniej za taki rejs (przypuszczam, że nawet ponad połowę mniej niż my), jednak tak już jest, że miejscowi zawsze mają większe fory, niż cudzoziemcy.
Mieliśmy do wyboru statek
"chinese boat" oraz
"western boat". Różnica była w standardzie, w cenie i w tym, że na statku dla ludzi Zachodu wszystko już do tej ceny było wliczone wraz z jedzeniem "ile wlezie", aż po wycieczki. Bardziej polecali nam jednak statek "zachodni", ze względu na standard i towarzystwo. Miał być bardziej luksusowy, czystszy oraz z ciekawszymi wycieczkami. Mieliśmy niezłą zagwostkę. Gdybyśmy dojechali do Chongqing (skąd miał statek wypływać) i tam na miejscu poszukali oferty na rejs, pewnie cenę mielibyśmy nieporównywalnie niższą i ofertę bardziej konkurencyjną. A tutaj nie dość, że kupujemy w innym mieście, nie dość, że płacimy zawrotną kwotę, to pewnie doliczono do niej co najmniej jedną prowizję. Jednak musieliśmy się teraz zdecydować z dwóch powodów. Po pierwsze czas nas goni, nie możemy szukać rejsu w Chongqing, gdyż będziemy mieć zbyt mało czasu, a po drugie, może nie być później biletów na konkretny dzień. Wtedy główny plan imprezy zawaliłby się na łeb. W końcu zapadła męska decyzja: nie będziemy już w Chinach zapewne, raz się żyje, mamy pierwszą rocznicę ślubu, więc można poświętować z rozmachem. Płyniemy statkiem
"western boat".
I właśnie w taki sposób, za jednym zamachem, pozbyliśmy się sporej części naszego budżetu.