Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Chiny. Zaćmienie nie z tej ziemi!    Zakazane Miasto
Zwiń mapę
2009
15
lip

Zakazane Miasto

 
Chiny
Chiny, Pekin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7169 km
 
Dzięki temu, że byłam wczoraj maksymalnie wyeksploatowana fizycznie i psychicznie, to nie miałam nocnych perypetii z klimatyzacją. Na pewno było zbyt zimno i wiało mi w twarz, ale ja tego po prostu nie czułam. Odpłynęłam i wróciłam dopiero rano, kiedy budzik z komórki bezczelnie zaczął brzdąkać. Niestety nie mogłam nim rzucić o ścianę, gdyż (pomijając przydatność komórki) mieliśmy na dziś kolejne plany, które należało wprowadzić w życie, a przy tym zdążyć na pociąg do Xi’an. Trzeba jeszcze się spakować, a ja nadal jestem ruchowo upośledzona. Nogi ani trochę nie przestały boleć. Pierwsza poważna wycieczka w Chinach i tak się załatwiłam… Mówi się trudno – w końcu nie przyjechałam tu, żeby się lenić i jęczeć. Poza tym nie jest aż tak źle, bo nogi nie wysiadły mi na byle czym, tylko na jednym z cudów świata! (Zawsze to jakaś pociecha w niedoli…)

Dziś postanowiliśmy zobaczyć Pałac Cesarski i Zakazane Miasto. Przy okazji słynny, największy na świecie plac Tian’anmen, znany przede wszystkim z masakry w 1989 roku, kiedy z polecenia rządu czołgami i ostrą amunicją rozpędzono demonstrację studentów walczących o demokrację.

Wszystkie nasze obiekty na dziś znajdują się w jednym miejscu. Zakazane Miasto od placu Tian’anmen dzieli tylko szeroka, kilkupasmowa ulica. Dzięki dobrze zorganizowanej linii metra dotarcie tam nie nastręczyło nam żadnych problemów.
Kiedy wyszliśmy z podziemi zatkało mnie na widok ogromnej miejskiej przestrzeni jaka się wokół roztaczała. Za niezwykle szeroką, kilkupasmową ulicą stał wielki Pałac Cesarski, który przy szarzyźnie i pospolitości otoczenia wyglądał jak z bajki. Naprzeciwko Pałacu, po drugiej stronie ulicy ukazał się plac Tian’anmen w całej swej rozległości. Wrażenie było tak duże, że musiałam chwilę postać na ulicy i popatrzeć z daleka na ten ogrom.

Aby wejść do Pałacu trzeba było przejść podziemiami na drugą stronę ulicy – było to zdecydowanie najdłuższe przejście dla pieszych jakie kiedykolwiek przemierzałam. Zeszliśmy więc w dół i "wmieszaliśmy się" w tłum. "Wmieszaliśmy się" w cudzysłowiu, gdyż oczywiście nie mogliśmy stać się niewidzialni w tłumie Azjatów górując nad nimi wzrostem i wyróżniając się odmiennymi twarzami. Tak bardzo rzucaliśmy się w oczy, że szybko zyskaliśmy towarzyszkę w postaci Chinki-cikulinki*, która po zadaniu nam kilku podstawowych pytań z serii:
Skąd jesteście?
Jak długo jesteście w Chinach?
Czy długo jesteście już w Pekinie?
Kiedy wyjeżdżacie?
Jakie macie plany zwiedzania?
zaprosiła nas do galerii obrazów, w której można zobaczyć między innymi jej dzieła. Właśnie do niej szła i zaproponowała, że nas oprowadzi. Galeria mieściła się tuż obok Pałacu, więc nic nie stało na przeszkodzie, żebyśmy zobaczyli chińską sztukę malarską. Przy okazji zadała nam pytanie z serii mniej sztampowych:
– Jesteście rodzeństwem? – spojrzeliśmy na siebie z rozbawieniem.
– Nie, jesteśmy małżeństwem – wyprowadziliśmy ją z błędu.
– Oj, przepraszam! Myślałam, że rodzeństwo, bo tacy podobni!
Podobieństwo chyba tylko dla Azjatów, bo w Europie nikt by nie zauważył ani kapki podobieństwa między nami. A dla nas z kolei wszyscy Azjaci są do siebie bardzo podobni. Przyznała, że być może mamy rację i ze śmiechem weszliśmy do galerii.

Była to właściwie galeryjka, bo pomieszczenia były małe, jednak z mnóstwem różnych obrazów malowanych różnymi metodami. Przeważały obrazy przedstawiające pejzaże, kwiaty, drzewa, ptaki, czyli typowe chińskie motywy. Malowane na papierze lub jedwabiu, czarnym tuszem lub tuszami kolorowymi, okraszone chińską kaligrafią, która całości nadawała orientalnego piękna. Gao Li – tak nazywała się nasza artystka – opowiadała nam o obrazach, przy których się dłużej zatrzymywaliśmy. Tłumaczyła napisy na nich i zwracała naszą uwagę na detale. Na każdym obrazie było wykaligrafowane imię malarza, a także pieczęć pracowni, do której należał. Czasami autor wkomponował w obraz pisany przez siebie poemat lub jakąś sentencję, dzięki czemu jego dzieło nabierało głębszego znaczenia. Taki zabieg był i jest często stosowany w malarstwie chińskim, może ze względu na fakt, że kaligrafia jest sama w sobie sztuką, a do tego niełatwą, więc wysoko cenioną, a umieszczona na obrazie dopełnia odbiór wrażenia, jakie dane dzieło ma wywołać.

Po przeglądnięciu części głównej galeryjki weszliśmy do pomieszczenia, gdzie Gao Li pokazała nam jeszcze swoje obrazy, których nie wystawiono w galerii. Między nimi znalazły się też obrazy jej Mistrza, na których zauważyć można było podobny styl. Stwierdziliśmy, że te chińskie obrazy byłyby oryginalną pamiątką z podróży, a właśnie nadarza się niepowtarzalna okazja zakupu wprost od twórcy! Z góry ustaliliśmy, że wybierzemy dzieło z kolekcji Gao Li. I tak się stało. Choć trudny wybór był, to w końcu padł na jeden z obrazów z serii "Cztery pory roku". Cikulinka jednak namawiała do wybrania jeszcze jednego. Daliśmy się namówić, więc wybraliśmy drugi z kolekcji pór roku. Po chwili namysłu stwierdziliśmy, że skoro mamy już dwa, to możemy żałować, że nie kupiliśmy całej serii. Padło pytanie ile kosztowałyby cztery obrazy. Po krótkiej rozmowie telefonicznej z Mistrzem dobiliśmy targu i oto w naszym bagażu pojawiła się chińska kolekcja "Czterech pór roku" w wykonaniu Gao Li, malowana na cienkim papierze i ozdobiona ciemnozieloną jedwabną oprawą, przetykaną złotymi nitkami. W obraz wkomponowane są chińskie znaki oznaczające daną porę roku, autora dzieła oraz pieczęć pracowni – czyli typowo, chińsko. Z tyłu zaś mamy autograf artystki w wersji chińskiej oraz swojskiej, możliwej do przeczytania po ludzku. Całość zrolowana i zapakowana do tekturowego pudełka, na czas podróży.

Po zakupie jeszcze troszkę porozmawialiśmy i dołączyła się do nas niemówiąca po angielsku Chinka z galerii, która z zachwytem skomplementowała mój ubiór. Nie był nadzwyczajny. Zwykły, turystyczny: szorty khaki, zielona koszulka bez rękawów i chusteczka na głowie. Ale Chince się podobał. W sumie biorąc pod uwagę tamtejszą modę uliczną, to mógł się podobać. Wyglądał prosto, schludnie i na tle niektórych przechodniów całkiem elegancko. Nie zawierał falbanek, cekinów, nie był plastikowy, a soczyście zielona koszulka dodawała mu charakteru. No dobra – byłam fajnie ubrana ;)

Chinki odprowadziły nas do wyjścia, podkreślając ciągle, że jesteśmy bardzo mili i sympatyczni. Ależ sobie miodek leję! W każdym razie miłe było to, że ludzie innej kultury i mentalności uważali nas za osoby warte poznania, tym bardziej, że zakupu już dokonaliśmy i nie musiały wcale się silić na dodatkowe uprzejmości. To zawsze cieszy, tym bardziej w kraju, gdzie wszyscy się na ciebie gapią, przy czym nigdy nie wiadomo czy z sympatią, czy wręcz przeciwnie. Nie wiem ilu turystów w ten sposób łapią, ale tak czy siak spotkanie było sympatyczne, a z obrazów byliśmy naprawdę zadowoleni, więc nie czuliśmy się naciągnięci. Pożyczyliśmy sobie nawzajem powodzenia w sztuce i mnóstwa wrażeń w podróży, pożegnaliśmy się ciepło i ruszyliśmy w kierunku Pałacu Cesarskiego.

Przed Pałacem oczywiście tłumy. Ktoś przechodząc obok nas komórką zrobił nam zdjęcie. Reszta paparazzich była bardziej dyskretna. Po co ci ludzie tu stoją? W dodatku sami Chińczycy – ani jednego Białego. Wyglądali jak jedna wielka wycieczka, która stoi przed obiektem czekając na przewodnika z biletami. Jednak nie. Robili tylko zdjęcia Bramie Niebiańskiego Spokoju, nad którą wisiał ogromny portret przewodniczącego Mao Zedonga. Ten chiński przywódca komunistyczny przez nieudaną rewolucję gospodarczą i kulturalną doprowadził do zapaści politycznej i przyczynił się do śmierci milionów ludzi. Jednak Chińczycy pamiętają głównie jego zasługi, czyli zjednoczenie kraju po serii wojen domowych oraz niedopuszczenie do uzależnienia Chin od ZSRR. Mao Zedong jest dla Chińczyków ważnym symbolem ideowym, dlatego teraz nad bramą wejściową do Zakazanego Miasta wisi jego wielki portret, a na placu Tian’anmen stoi mauzoleum, w którym na czarnym katafalku, w kryształowej trumnie wystawiono jego zwłoki.

Przekroczyliśmy w końcu próg Bramy Niebiańskiego Spokoju i oczom naszym ukazało się morze kolorowych parasoli. Nie, nie było deszczu. W Chinach większość ludzi powszechnie używa parasola do ochrony przed lejącym się z nieba żarem, co napędza produkcję bardzo kolorowych i ozdobnych parasolek składanych. W pewnej chwili pożałowałam, że i ja nie mam takiego cienia. Zadowoliłam się jednak wachlarzem, który od pierwszego dnia pobytu w Chinach stał się nieodłącznym ekwipunkiem w moim plecaczku. Ledwo jednak wytrzymałam oczekiwanie w kolejce do kasy biletowej. Starałam się schować w najbardziej ocieniony kącik, który zresztą śmierdział, ale czym był smród w porównaniu z palącym skórę żarem. Wreszcie dostaliśmy bilet i ruszyliśmy na podbój Zakazanego Miasta.

Teren ogromny. Pałac ogromny. Przepych i bogactwo. Wspaniałe zdobienia, marmurkowe schody i ten charakterystyczny chiński styl budownictwa. A przy tym wszystkim – tradycyjnie – dzikie tłumy. Był to niefortunny czas na podróżowanie. Wakacje, urlopy, ludziska masami się przemieszczają, zwiedzają strategiczne miejsca turystyczne i cóż poradzić… Toż to niezwykle zaludniony kraj; obecnie pod względem ilości mieszkańców ustępuje chyba tylko Indiom.

* * *

Zakazane Miasto ma powierzchnię 720 tys. m2 i liczy 9 tys. pomieszczeń. Było siedzibą dwóch ostatnich dynastii Ming (1368 – 1644) i Qing (1644 – 1911). Wiele razy odbudowywano je po zniszczeniach wojennych i częstych pożarach. Przez wiele stuleci zwykli ludzie nie mieli wstępu na teren Pałacu. Zmieniło się to dopiero w 1912 roku, po upadku cesarstwa i ustanowieniu Chińskiej Republiki Ludowej. Jednak udostępniono tylko zewnętrzną część Pałacu, gdyż w części wewnętrznej do 1924 roku nadal mieszkał cesarz. Całość udostępniono jako muzeum dopiero w 1965 roku, kiedy odbudowano zniszczenia po inwazji japońskiej.

Wszystkie pawilony, świątynie i pałace na terenie Zakazanego Miasta są zbudowane w stylu typowej architektury chińskiej, ustawione symetrycznie, z charakterystycznymi zakrzywionymi dachami i nadmiarem zdobień. Dachówki budynków mają barwę żółtozłotą, który to kolor jest zarezerwowany jedynie dla budowli cesarskich. Zakrzywienia dachów zdobią dodatkowo figurki zwierząt, w szczególności smoków – chińskiego symbolu cesarstwa, a także szczęścia. Ściany budynków mają kolor czerwony. Również we wnętrzach przeważa złoto i czerwień, jako kolorystyka przynosząca szczęście.

Całe Zakazane Miasto jest otoczone murem obronnym z wieżyczkami oraz fosą. Zbudowano je wzdłuż osi północ-południe, co symbolizowało harmonię, która powinna panować we wszechświecie. Kiedy cesarz zasiadał na tronie w centrum pałacu, w centrum miasta, znajdował się symbolicznie jakby w centrum świata.
Nie będę opisywała wszystkich budynków Zakazanego Miasta, bo to byłby długi opis i niekoniecznie ciekawy. Uwagę moją zwróciło jednak nazewnictwo poszczególnych elementów, jak na przykład:
Brama Boskiej Mocy,
Pawilon Najwyższej Harmonii,
Pawilon Literackiej Chwały,
Pałac Kształtowania Charakteru,
Pałac Spokojnej Długowieczności
i tak dalej…
Warto jeszcze wspomnieć, że od XIV wieku (panowanie dynastii Ming) na placu Tian’anmen, sąsiadującym z Pałacem Cesarskim znajdował się kompleks najwyższych urzędów państwowych, szpital cesarski oraz Akademia Cesarska. Całość była otoczona murem, a wstęp na teren zamknięty mieli tylko najwyżsi dostojnicy państwowi. Wszystko zostało wyburzone do końca lat 40. ubiegłego wieku. Dziś na placu Tian’anmen stoi wspomniane wcześniej mauzoleum Mao Zedonga, a pusta przestrzeń dookoła sprawia ogromne wrażenie na zwiedzających.

* * *

Wędrówka po terenie Pałacu Cesarskiego zajęła nam niemal cały dzień. Z powodu moich bolących nóg i około 40-stopniowej temperatury powietrza wraz z wszechobecną duchotą – ciężkie to było zwiedzanie. Czasem ulgę przynosiło wejście do jednej z sal, gdzie mroziła klimatyzacja. Warto było wtedy chwilkę tam posiedzieć i nabrać sił do przejścia do następnego budynku. W końcu udało się przejść przez cały teren i wyjść jakąś bramą na zewnątrz. To nie była brama, którą wchodziliśmy i nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Zaraz zorientowaliśmy się, że niemal cały dzień zajęło nam zwiedzanie wschodniej części kompleksu pałacowego. Ale nie mieliśmy już siły, żeby nawet na szybko przejść z powrotem, stroną zachodnią i wyjść tą samą bramą na plac Tian’anmen, a chcieliśmy zobaczyć dzisiaj jeszcze jeden obiekt – park cesarski Beihai.

Złapaliśmy zatem jakąś rikszę i kazaliśmy się zawieźć na miejsce. Park jest niby gdzieś obok Zakazanego Miasta, ale biorąc po uwagę rozległość tutejszych terenów "obok" mogło znaczyć równie dobrze kilka kilometrów. Motorową rikszą w kilka minut dotarliśmy na miejsce. Weszliśmy do parku Bramą Otrzymanego Światła i stanęliśmy przed Mostem Trwałego Pokoju prowadzącego na Nefrytową wyspę. Na wyspie znajdowała się między innymi tybetańska Biała Dagoba górująca i bieląca się nad parkiem. Podobno zbudowano ją w połowie XVII wieku dla uczczenia wizyty Dalajlamy. Zmęczenie jednak, nie pozwoliło podążyć za tłumem zwiedzających, dlatego też ruszyliśmy niespiesznie w kierunku mniej zaludnionym, czyli wzdłuż jeziora Beihai, porośniętego przepięknie wodnymi kwiatami o nazwie mi nieznanej. Odpoczęliśmy na kamieniu pod drzewami, a kiedy napatrzyliśmy się już na obecny kwiecisty krajobraz, przeszliśmy do innej części parku. Tym razem mieliśmy ławeczkę z widokiem na pływające łódki, rowerki i stateczki z kabinkami w kształcie pagodek.

Park cesarski Beihai okazał się bardzo sympatycznym i spokojnym miejscem, gdzie Chińczycy mogą się zrelaksować, pobiegać, poćwiczyć Tai Chi i popływać po tutejszych jeziorkach. Uspokajający był widok relaksujących się Chińczyków, a nie tych zwiedzających i krzyczących. Wyłożyliśmy się więc na ławce i staraliśmy się w pełni wykorzystać ten błogi spokój, o który w Pekinie bardzo trudno. Przy okazji uszczęśliwiłam jedną babcię pustą, plastikową butelką po soku. Podeszła do mnie i wskazała na butelkę. Ja, nauczona wcześniejszymi doświadczeniami na Wielkim Murze, oddałam jej tą butelkę. Zostałam za to obdarowana pełnym, szczerym i szczerbatym chińskim uśmiechem, okraszonym wdzięcznością w oczach, którą się dało zauważyć nawet przy skośnych i uśmiechniętych (a przy tym skośnych jeszcze bardziej!). Dusza śpiewa, serce się raduje, że tak niewiele trzeba było, a tak wiele z tego radości. Może tutaj da się takie plastikowe pojemniki przehandlować i będzie z tego parę groszy? Nie wiem. W całej swej zadumie nad plastikiem zajęłam się mrówkami zawzięcie biegającymi pod moją ławką. Wreszcie trochę zwierzątek. Były to zwykłe mrówki, najzwyklejsze w świecie, jednak jakoś tak się rozczuliłam nad nimi. W wielkim chińskim mieście trudno doświadczyć flory i fauny, a obserwacja mrówek na wolności w ładnym parku była maleńką namiastką.

Biegały jak szalone wzdłuż łączeń betonowych płytek chodnikowych i szukały czegoś zjadliwego, co można by wepchnąć do norki umiejscowionej przy jednej z płytek. Znalazły martwego owada: zaniosły do norki. Postanowiłam im trochę dopomóc. Rzuciłam kilka okruchów bułeczki, którą się właśnie posilałam. Zwęszyły ją i zaczęły szybciej biegać. Pierwsza pobiegła po posiłki, żeby mieć się z kim radować. Przybiegły następne i podniecone pokręciły się przy nowej zdobyczy. W końcu stwierdziły, że nie ma się co mrówczyć, tylko trzeba zabrać to do chaty. Zabrały. Oczywiście uniosły wszystko na raz. Jednak problem się pojawił kiedy już doniosły. Okazało się nagle, że okruch jest tak duży, że nie wejdzie przez otwór w norce! I tu się zaczęło najciekawsze. Ile one się nabiegały dookoła. Ile się nakombinowały. Próbowały wpychać od zewnątrz, próbowały wciągać od wewnątrz, próbowały też obydwu opcji na raz. Okruch nie wejdzie. Próbowały też nieco powiększyć norkę. Okruch nie wejdzie. Jednak praca zbiorowa nie poszła na marne – któraś wymyśliła, że będzie łatwiej, jak z jednego wielkiego okrucha zrobi się kilka mniejszych i wniesie w częściach. Tak też zrobiły. Jak na komendę poćwiartowały bułeczkę i po kolei jedna za drugą wniosły do norki, ot kombinatorki! Mądre stworzenia, chociaż mózgów nie mają. Ciekawe co się w norce działo… W każdym razie mrówki potrafią hodować ogródki, w których pielęgnują grzyby, a także potrafią hodować zwierzęta, jak na przykład mszyce i je "doić"! A tak w ogóle to chyba zeszłam z tematu – miało być o Chinach. To tylko taka mała dygresyjka o chińskiej mikro-faunie.

Było już późne popołudnie. Żar z nieba lekko zelżał, przyjemnie się siedziało, jednak dla nas był to już najwyższy czas na powrót do hostelu po bagaże. To nasze ostatnie godziny z czterodniowego pobytu w Pekinie. Nie zdążyliśmy wiele zobaczyć, właściwie na zwiedzenie Pekinu to i tydzień byłby za krótki. Jednak to, na czym nam najbardziej zależało zostało odhaczone. A teraz zrobiło się tak przyjemnie, że aż szkoda stąd iść. Krzykliwi turyści przewalili się już dawno, po parku przechadzają się już raczej tylko mieszkańcy Pekinu, kilka osób samotnie ćwiczy Tai Chi, po jeziorze leniwie pływają łódki. Cisza, spokój. A my musimy wracać do głośnego centrum.

Wzięliśmy znowu rikszę, aby dotrzeć do jakiejś stacji metra. Tym razem była to riksza napędzana siłą mięśni, a pedałował na niej pan bez ręki w koszulce z logo Igrzysk Olimpijskich "Beijing 2008". Wielki ukłon w stronę niepełnosprawnych, którzy w różny sposób zarabiają na życie. Nawet specjalnie się nie targowaliśmy. Była to najprzyjemniejsza przejażdżka rikszą. Bez wibracji i smrodu silnika, bez hałasu, bez zbytniego szarżowania, a jednak wiatr we włosach, muchy w zębach! Trochę szkoda, że do metra nie było daleko.

Dotarliśmy do hostelu i mieliśmy jeszcze nieco czasu, aby odpocząć i coś zjeść. Marzyliśmy o prysznicu, jednak nasz pokój już był wysprzątany i wstęp do niego wzbroniony. Po krótkiej rozmowie z recepcjonistką dostaliśmy pęk kluczy do wszystkich pokoi w hostelu z zaleceniem, w których pokojach możemy spróbować się umyć. Poszliśmy do wskazanego, otworzyliśmy drzwi kluczem, uchyliliśmy delikatnie, a tam… sterta plecaków złożonych na podłodze i czyjeś nogi wystają z łóżka! Zamknęliśmy szybko zmieszani, po czym stwierdziliśmy, że chyba się nie dogadaliśmy z tą recepcjonistką. Mówiła co prawda po angielsku, ale może nasze mentalności się nie zrozumiały. Nam chodziło o ewentualny pusty pokój, niewysprzątany jeszcze, a jej – być może – żebyśmy spróbowali wejść do zamieszkanego, ale obecnie pustego, albo zamieszkanego z zapytaniem, czy możemy skorzystać z łazienki. Obydwie opcje dla nas odpadały. Mimo, że hostel był typowo młodzieżowy, a jak wiadomo wśród młodzieży różne chwyty dozwolone, to jednak nie mieściło nam się w głowach, żeby komuś się wpychać do łazienki i brać prysznic. Tym bardziej, że łazienki były w postaci wydzielonego w pokoju miejsca, zabudowanego szybami mlecznymi! Wróciliśmy do recepcji, zastanawiając się po drodze dlaczego w ogóle nam dała pęk kluczy do wszystkich pokojów – a jakbyśmy się okazali złodziejami? Marzenia o prysznicu tego dnia legły w gruzach.

W końcu przyszła pora na wyjazd na dworzec kolejowy. W recepcji poprosiliśmy o zamówienie taksówki, a także o napisanie po chińsku miejsca docelowego. Jak dobrze się znaleźć w takim miejscu, gdzie pomogą się dogadać – to naprawdę spore ułatwienie. Dopakowaliśmy walichy, pozbieraliśmy drobniejsze pakuneczki, podziękowaliśmy za pomoc oraz gościnę i ruszyliśmy w kierunku głównej ulicy, gdzie miała po nas podjechać taksówka. W naszych hutongach było tak ciasno, że lepiej, żeby się tam nie wpychała. Nie trzeba było na nią długo czekać. Zapakowaliśmy się więc i ruszyliśmy w Pekin.

Powoli zapadał zmrok. Zrobiło się przyjemnie chłodno. Przez okna samochodu zwiedzaliśmy miasto wzrokiem. Trochę betonowo. Wielkie, szare bryły budynków, wieżowców, wiele niskich "kloców", za to o ogromnej powierzchni – tak mniej więcej wygląda Pekin. Gdzieniegdzie architekturą nawiązywano do tradycji, na przykład wieżowce zwieńczone stylowymi zakrzywionymi dachami, jednak było to naprawdę sporadyczne. Rzucało się też w oczy niezwykłe zagęszczenie skrzynek od klimatyzacji rozmieszczonych ciasno przy oknach starszych budynków. Widziałam to tuż po przyjeździe do Pekinu, jednak zastanawiałam się, czy aż taki ciężki klimat tu mają. Tak – bardzo ciężki klimat mają. Klimatyzacja jest konieczna, bez tego ciężko żyć!

Neony oślepiały kolorami, a ruch uliczny przerażał. Zarówno samochodowy, jak i pieszy. Psioczyłam na ruch uliczny w Peru, gdzie pieszy nie miał pierwszeństwa, jednak to, co było w Peru to pikuś, w porównaniu z tym, co jest w Chinach. Tutaj niemal rozjeżdżają przechodnia! Nie umieliśmy przechodzić przez ulicę sami. Zawsze trzymaliśmy się jakiegoś Chińczyka i zamiast patrzeć, czy coś jedzie, to patrzyliśmy, czy Chińczyk idzie. Jeśli szedł, to mimo, że coś jechało – można było przejść, mimo że kończyło się to często dzikim obtrąbieniem. Jeśli Chińczyk stał, to lepiej się nie pchać przed niego. Przy okazji przechodziło się przez ulicę partiami. Jeśli ulica składała się z kilku pasów, to każdy pas trzeba było przejść osobno. Najpierw pierwszy, drugi, potem się stało na środku ulicy, a samochody objeżdżały ze wszystkich stron. Nawet przechodząc ostatni z kilku pasów trzeba było walczyć, bo żaden z kierowców nie był na tyle wspaniałomyślny, żeby przepuścić te sieroty, co stoją na środku ulicy.

Od strony kierowcy wyglądało to z kolei tak, że pierwszeństwo ma "kto pierwszy". Wyjeżdżając z bocznej uliczki, należało się wpychać, bo można by tak było stać w nieskończoność. Kiedy wyjeżdżający skądś samochód zablokował kawałek drogi, to raczej wszyscy go objeżdżali trąbiąc, zamiast umożliwić wyjazd i tym samym odblokować ulicę. Na trasie często zdarza się, że kierowcy nie trzymają się pasów, lub wyprzedzając nie korzystają z lusterek wstecznych. Próbując wyminąć chiński samochodzik na sąsiednim pasie, można z dużym prawdopodobieństwem spodziewać się, że w ostatniej chwili wjedzie nam na pas, nie włączając nawet kierunkowskazu. A piesi to po prostu natrętne stworzenia zakłócające ruch. Podsumowując: już wiem, dlaczego w Chinach nie obowiązuje międzynarodowe prawo jazdy. Tam po prostu prawo ruchu drogowego nie istnieje – jak dla mnie przynajmniej. Może dokument, który zezwala na prowadzenie pojazdów mechanicznych nazywa się tam zupełnie inaczej i w ogóle nie nawiązuje nazwą do żadnego prawa. Ciekawe jak wygląda zdawanie egzaminu… W każdym razie nie polecam poruszania się po tamtejszych drogach żadnym pojazdem (ani nawet pieszo ;P).

Taksówkarz dawał sobie radę świetnie – w końcu był jednym z nich. Po drodze minęliśmy jeszcze hotel o pięknej nazwie… "Kempinski", aż w końcu dotarliśmy do niezwykłej budowli, która okazała się być naszym dworcem docelowym. Do wejścia wjeżdżało się po zakręcanej estakadzie – jak po schodach dla samochodów, stojąc przy okazji w długiej kolejce. Akurat nie przeszkadzało nam to tym razem, gdyż budynek był na tyle atrakcyjny (i wielki!), że napatrzeć się nie mogliśmy.

Przed wejściem prześwietlono nam bagaże i po zatwierdzeniu przez strażników mogliśmy wejść na halę główną. Wieeelka hala z wiszącym na ścianie wieeelkim telebimem, na którym non stop wyświetlano reklamy wszystkiego co możliwe. Pod ekranem była tablica informacyjna o pociągach. Zmieniała się co jakiś czas z zapisu chińskiego na zapis ludzki. Dzięki temu mogliśmy jakoś rozszyfrować nasz pociąg. Jednak woleliśmy zapytać pani w informacji co i jak. I tak: nasz pociąg odjeżdża z peronu dziewiątego, który znajduje się piętro wyżej. Trzeba wejść do hali odpowiedniej dla danego peronu i tam czekać, aż zaczną wpuszczać. Wjechaliśmy więc na pięterko, odnaleźliśmy salę z naszym peronem, a tam… dziki tłum. Czyli nic nowego. Przeszliśmy wzdłuż ławek zapełnionych gapiącymi się na nas ludźmi i zorientowaliśmy się, że do bramek właśnie ustawia się gigantyczna kolejka. Stanęliśmy obok, gdyż wszystkie miejsca siedzące były już zajęte. Rozglądnęłam się po sali w poszukiwaniu jakichś Białych podróżników. Byliśmy jedyni w zasięgu wzroku. Nieswojo mi się tam stało, bo gdzie nie spojrzałam, tam widziałam wbite w nas skośne oczyska. Nie przywykłam do publicznych występów, a tak właśnie się czułam. Na szczęście niedługo potem przyszedł człowiek w mundurze i otworzył bramkę. Tłum z walizkami, torbami i siatami rzucił się do wejścia. Udało się wejść z nimi nie gubiąc po drodze walizki, bo zdarzały się momenty, że między mną a moją walizką na kółkach szedł jakiś Chińczyk. Po krótkim spacerku korytarzami dworca stanęliśmy na szczycie schodów prowadzących na peron, na którym już podstawiono nasz pociąg relacji Pekin – Xi’an. Dziwnym trafem schody ruchome były dzisiaj nieruchome, więc zebrałam wszystkie swe siły, żeby tą walichę na dół jakoś znieść, a nie zrzucić, po czym zaczęliśmy szukać naszego wagonu. Najprostszym sposobem było pokazanie stojącemu przy pociągu mundurowemu naszego biletu. Liczyliśmy, że to wystarczy – na szczęście wystarczyło i szybko udało się wsiąść do wagonu, jeszcze bez tłumu. Odnaleźliśmy odpowiedni przedział mówiąc obecnemu tam już panu Chińczykowi po chińsku "dzień dobry". Pan się odwrócił i odpowiedział nam spojrzeniem wyrażającym mieszankę zdziwienia i przerażenia, po czym nie mogąc wyjść z szoku nie odpowiedział nic. Następnie wgramoliłam się na środkową leżankę i tam już zostałam.

Wrażenia z pociągu? Całkiem pozytywne. Pomijając komplet pasażerów i noc z czterema chrapiącymi Chińczykami w przedziale pociąg hard sleeper okazał się całkiem przyzwoitym środkiem transportu. Było czysto. Czyste przedziały (chociaż bez drzwi), czysta pościel (już rozłożona na łóżeczkach i nie trzeba było się z tym mordować), wrzątek w termosie. Toaleta w miarę OK, co prawda była tylko "umywalką" w podłodze, których nie znoszę, ale lepsza w tym wypadku taka dziura niż opadająca klapa zdarzająca się w naszym PKP. Nazwałam to "umywalką", gdyż nie jest to ordynarna dziura w podłodze, tylko ceramiczna rynienka z odpływem i ceramicznym miejscem na nogi. Przypomina bardzo umywalkę i w Chinach jest powszechnie stosowana w toaletach publicznych. Sprawdza się, jeśli ktoś nie ma w zwyczaju spuszczania wody. Jakkolwiek działa w niej spłuczka w postaci oblewania wodą obszaru zanieczyszczonego. No i zapobiega rozprzestrzenianiu się ewentualnych chorób, jeśli ktoś ma w zwyczaju w publicznych toaletach siadać. Tu się usiąść nie da, więc problem automatycznie rozwiązany.

Tak poza czystością i możliwością podróży w pozycji horyzontalnej, to już więcej nic nie trzeba. Poza tym szybko odkryłam, że klimatyzacja w przedziale dmucha mi prosto w twarz. Następnie równie szybko odkryłam, że nie ma jej gdzie wyregulować, a nie chciałam tu umrzeć z duchoty. Podłożyłam więc pod głowę plecak podręczny (z którym przenigdy nie tracę kontaktu fizycznego), zrobiłam parawan z kołderki i zasnęłam.

Pociąg miał jechać około piętnastu godzin. Spałam czujnie, jak to zwykle bywa w publicznych miejscach, więc słyszałam jak korytarzem ciągle ktoś przechodził. Nagle, któregoś razu z drzemki wyrwało mnie światło. Podniosłam szybko głowę w kierunku jego źródła i oczom moim ukazała się konduktorka stojąca w drzwiach naszego przedziału z latarką skierowaną w moją stronę. Przez kilka sekund zastygłyśmy w bezruchu: ja z powodu bezgranicznego zdziwienia, ona, być może, z opóźnionego refleksu. Kiedy w końcu dotarło do niej, że ją widzę zrobiła w tył zwrot i uciekła szybko.

Nie mieści mi się w głowie, że jestem dla nich aż tak egzotyczna, żeby w środku nocy świecić mi latarką po twarzy! Gdyby to był zwykły pasażer, to jakoś bym to może próbowała zrozumieć, ale wydaje mi się, że jednak człowiek reprezentujący państwo – bez względu na zawód – powinien się powstrzymać przed taką dziecinną ciekawością do człowieka innej rasy. I pomyśleć, że jeszcze niedawno wydawało mi się, że Biały nie może być egzotyczny w żadnym zakątku świata, bo jest zbyt pospolity i wszędzie go pełno. A jednak!

--------------------

* Chinka-cikulinka – nasze pozytywne określenie pewnego rodzaju Chinek; mała, delikatna istotka płci żeńskiej, o buźce dziecka i delikatnym głosiku, cichutka, grzeczniutka, ułożona, wydaje się, że nikomu krzywdy by nie zrobiła – taki mały, chiński aniołek. Przy czym należy nadmienić, że nie wszystkie Chinki są cikulinkami, ale cikulinki występują jedynie wśród Azjatek (jeszcze nie potrafię powiedzieć, czy z każdego kraju).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (35)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (6)
DODAJ KOMENTARZ
Gośka spod Wrocławia
Gośka spod Wrocławia - 2010-08-12 16:56
ojej... a gdzie zdjęcia z Pekinu i dalszy ciąg relacji ???
Cudownie piszesz... czuję się tak, jakbym tam była...
Dziekuję
 
Jouka
Jouka - 2010-08-12 18:22
Dziękuję - bardzo się cieszę, że się podoba :)
Pozdrawiam!
 
Gośka
Gośka - 2010-08-14 13:36
Dziekuję za informację (FB) - z przyjemnością przeczytałam "aktualizację" i czekam już CIERPLIWIE na dalszą część.
Znalazłam też inne opisy podobnych tras, ale "nie umywają się" do Pani relacji! BRAWO!!!
 
Geoblog
Geoblog - 2010-08-15 17:04
O tak, Jouka to symbol jakości :)
 
Jouka
Jouka - 2010-08-15 21:14
Ależ komplementy mi się tu posypały! :)) Czuję się mile połechtana i zachęcona do dalszego pisania :)
 
Gośka
Gośka - 2010-08-15 22:53
komplementy w pełni zasłużone!
A jeśli zachęcaja do dalszego pisania - tym bardziej cenne ;)
pozdrawiam
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1