Obudziliśmy się później niż zwykle. Ruszyłam nogami i znieruchomiałam z bólu. Po wczorajszej wędrówce po Wielkim Murze pojawiły się takie zakwasy, jakich jeszcze nigdy w życiu nie miałam. Jednak trzeba było jakoś zwlec się z łóżka, gdyż na dzisiaj zaplanowaliśmy wizytę w pekińskim ZOO – jednym z niewielu na świecie, gdzie mieszkają misie pandy. Tak więc koślawym, połamanym krokiem dotarłam do łazienki, a tam przeszkoda trudna do przebycia: schodek. Przy pomocy ściany udało się jakoś tam wleźć, umyć, ubrać, a potem po stromych schodkach wejść do baru. Znów zamówiliśmy śniadanie z serii "dla Białasów", a dodatkowo chińską herbatkę o skomplikowanej nazwie. Następnie zapakowaliśmy się wycieczkowo i wyszliśmy do metra.
Pogoda nie zmieniła się, czyli znowu gruba warstwa chmur, parno, duszno i ciężko oddychać. Po dotarciu do odpowiedniej stacji i wyjściu na powierzchnię znów stanęliśmy na środku chodnika zdezorientowani. Nie bardzo było wiadomo, w którą stronę iść. Tym razem jednak nikt się nad nami nie zlitował, a ludzie, których zaczepiliśmy, nawet młodzi, nie mieli pojęcia o co nam chodzi. Nie rozumieli o czym mówimy. Nie znali słowa "zoo", ani nie kojarzyli (nawet po chińsku!), gdy mówiliśmy słowo "zwierzęta". Próbowaliśmy też powiedzieć słowo "panda wielka", czyli
"xiong mao", ale i tego nie rozumieli. W końcu znów musieliśmy użyć naszego niezawodnego słownika i pokazaliśmy komuś słówko "panda". Człowiek przeczytał sobie to po chińsku i nas wreszcie skierował w odpowiednią stronę. Okazało się, że mówiąc Krzul wypowiedział to jako "sion mao", zamiast "sią mao". Ten jeden błąd sprawił, że słówko dla nich było niezrozumiałe. Dziwny to język. Zazwyczaj jak obcokrajowiec kaleczy jakiś język, to tubylec jest w stanie domyślić się o czym on mówi. A tu nikt się niczego nie domyśla. Albo mówisz prawidłowo, albo się nie dogadasz.
Poszliśmy w kierunku wskazanym. Po drodze jeszcze się dopytaliśmy kogoś, czy dobrze idziemy. Dobrze szliśmy i mieliśmy przed sobą jakieś pół godziny drogi – na szczęście po prostym. Nie było sensu jechać autobusem, bo więcej to problemów niż pożytku:
Gdzie przystanek?
Jak kupić bilet?
Do którego autobusu wsiąść?
Gdzie wysiąść?
Nogi mnie bolą, ale zdecydowaliśmy, że powinniśmy się przejść. Będzie prościej, a może przy okazji się trochę rozruszam. Słuszna decyzja.
Dotarliśmy w końcu na miejsce, a tam tłumy – głównie Chińczyków. Nie przewidzieliśmy tego. Ustawiliśmy się więc w kolejce - na szczęście nie czekało się długo. Kupiliśmy bilety, poszliśmy zaopatrzyć się w soki (spodziewając się w środku cen dużo wyższych) i wreszcie mogliśmy wejść na teren ZOO. Za bramą znowu tłumy. Pierwsze kroki skierowaliśmy do misiów, gdyż podobno tylko rano są aktywne. Potem jest im zbyt gorąco i się tylko wylegują. Trafiliśmy akurat na misie wylegujące się, toż powoli zbliżało się południe. Tłumy Chińczyków kłębiły się wokół barierki, krzyczeli i robili fotki. Nie tylko misiom – nam również. Zauważyliśmy tam wyjątkowe zainteresowanie naszymi europejskimi facjatami. Ale mnie wtedy bardziej interesowały zwierzaki niż Chińczycy.
Misie były cudne – jak pluszowe. Po raz pierwszy widziałam żywą pandę. Mam nadzieję, że chińscy naukowcy nie dopuszczą do jej wyginięcia. Zorientowali się zawczasu, że pandom grozi wymarcie i założyli Instytut Pandy Wielkiej, gdzie próbują niedźwiadki rozmnażać – zresztą z powodzeniem.
* * *
Chyba każdy wie jak wygląda panda wielka – ma czarno-białe futro, przy czym czarne elementy powtarzają się w tych samych miejscach u każdego egzemplarza, czyli ciapki wokół oczu, czarne uszy, kończyny i fragment futra imitującego czarny kubraczek. Żywi się głównie pędami bambusowymi, czasami małymi ssakami, jajami lub rybami. W zamierzchłych czasach była zwierzakiem w pełni mięsożernym i przypominała bardziej lisa niż niedźwiedzia. Tę teorię może potwierdzić wygląd pandy małej, z którą jest blisko spokrewniona, lecz zupełnie do niej niepodobna.
Jednak nadeszły czasy, że panda wielka urosła i przeszła na wegetarianizm. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że za tą zmianą nie nadążył jej układ pokarmowy, który do końca nie przystosował się do diety roślinnej. W związku z tym dla zachowania energii panda musi pochłaniać 10-18 kg bambusa dziennie, co zajmuje jej około 16 godzin, czyli praktycznie cały dzień coś pożera. Zęby przystosowały się po części do diety roślinnej, jednak po diecie mięsnej pozostały pandom okazałe kły. Natomiast przednie łapy wykształciły zdolności chwytne, dzięki którym pędy roślin trafiają wprost do pyszczka.
Roślinna dieta sprawia, że pandy są bardzo powolne. Trawią jedynie około 17% zjedzonego bambusa (dla porównania zwierzęta roślinożerne trawią około 80% zjedzonego zielska), dlatego muszą pochłaniać ogromne ilości pędów, co zajmuje im sporo czasu w ciągu dnia.
Pandy żyją w wilgotnych i chłodnych lasach z dużą ilością bambusa, na wysokości 2500 - 3200 metrów n.p.m., jednak zimą schodzą niżej. Są raczej samotnikami, spotykają się jedynie w celach reprodukcyjnych. Szacuje się, że na wolności żyje niewiele ponad tysiąc osobników – są więc zwierzętami wymierającymi, objętymi ścisłą ochroną. W Chinach za zabicie pandy grozi kara śmierci, natomiast za uratowanie misia rząd sowicie wynagradza. Zresztą jest to narodowe zwierzę i wielka duma Chin.
Przyczyną wymierania gatunku jest oczywiście człowiek, a także… bambus oraz sama panda. Futro pandy już w starożytności było bardzo cenne. Zabijano misie, aby bogacze mieli się czym pochwalić. Poza tym ludzie karczują lasy bambusowe pod pola uprawne i zanieczyszczają środowisko rozwijającym się przemysłem, co akurat praktykowane jest na całym świecie i nie jest niczym nowym. Dodatkowym problemem jest wymieranie całych połaci bambusa związane z jego kwitnięciem. To wszystko zaburza migrację pand, a co za tym idzie również ich rozmnażanie. A jakby tego było mało, to samica może zajść w ciążę jedynie co dwa lata. Rodzi 1-3 młode, ale zazwyczaj przeżywa tylko jedno, gdyż maleństwo pandy jest przez długi czas całkowicie zależne od matki. Waży ono poniżej 200 gram i wyglądem bardziej przypomina szczurka niż misia. Jest łyse, różowe i ślepe. Niespełna dwumiesięczne pandy dopiero otwierają oczy i nie umieją jeszcze chodzić. Półroczne zwierzaki zaczynają wcinać bambuski, ale rozstanie z matką odbywa się dopiero po około 18 miesiącach. W drodze do dorosłości czyhają jeszcze inne niebezpieczeństwa: młode pandy często padają łupem drapieżników. Wszystko to razem wzięte sprawia, że gatunek pandy wielkiej jest na granicy wymarcia. Dlatego rząd Chiński wraz z WWF (World Widelife Fund – Światowy Fundusz Ochrony Dzikich Zwierząt) powołał komitet mający na celu ratowanie gatunku. Dzięki temu powstało wiele instytutów badawczych wyspecjalizowanych w hodowli pandy wielkiej i pandy małej, próbujących zachować te rzadkie, sympatyczne misie. WWF wykorzystał nawet podobiznę pandy wielkiej jako swój symbol, który obecnie jest rozpoznawalny na całym świecie jako logo tej organizacji.
* * *
Staliśmy przy barierce z wybiegiem dla pandzi wielkiej wśród rozkrzyczanego tłumu Chińczyków. Na wybiegu pustki. Gdzieś w kącie, w cieniu przewalała się leniwie panda. Pot mnie zalewał, więc nie miałam problemu z wyobrażeniem sobie jak tu może się czuć istota w futerku… Miś zapewne był już po śniadaniu, a z napływem okołopołudniowej duchoty rozleniwiał się maksymalnie. Leżał jak nieżywy i nie chciał się zaprezentować w całej okazałości. Nic nam tego nie wynagradzało, za to my w całej okazałości wynagradzaliśmy Chińczykom brak misiowych wrażeń. Staliśmy się atrakcją numer jeden i co chwilę czułam zwrócone w naszą stronę aparaty.
W końcu po oglądnięciu śpiących pand przycupnęliśmy na chwilkę pod ścianą sklepiku z napojami. Nagle zauważyłam rodzinkę składającą się z mamy, taty, babci i dziecka. Rodzinka przystanęła na chwilę patrząc na nas z zaciekawieniem. Po krótkiej chwili coś do malca powiedzieli, po czym mały podszedł do nas i usiadł obok. W tym samym czasie tatuś wyjął z torby aparat i zaczął robić mu zdjęcie… Szczerze mówiąc wkurzyło mnie to bardzo, wstałam i odeszłam w "bezpieczne" miejsce. Krzul za mną. Rodzinka wraz z malcem popatrzyli na nas z wyrzutem, a tatuś nagle zrezygnował z robienia zdjęcia dziecku przy nudnej ścianie sklepiku. Mały nie będzie miał fotki z egzotycznymi Białymi.
Wróciliśmy zatem do misiaków. W międzyczasie panda zmieniła miejsce leżenia. Tym razem przeniosła się wysoko na drzewo, rozłożyła się na rozpiętych konarach i zipała ciężko. Teraz było ją widać w całej okazałości. Zrobiliśmy więc sesyjkę z pandą nie zważając na wszechobecnych chińskich "fotografów". Przy okazji zdjęcia z misiem zrobiła mi chyba połowa zwiedzających. W ilu rodzinnych albumach się znalazłam tego nie dowiem się nigdy.
Po odwiedzeniu kilku innych zwierzaków zorientowaliśmy się, że w chińskim ZOO mieszkańcy nie mają łatwo. Luksusów doznać może tylko panda wielka, bo panda mała, to już wędrowała za szybą, jak wiele innych mniejszych stworzeń. Wybiegi były dosyć małe, niektóre bardzo zaniedbane. Przeraziłam się na widok skudłaconego wilka miotającego się po zabłoconym wybiegu, na którym było tylko jedno drzewo. Podobnie było z hienami: niewielki teren bez kawałka trawy, kilka drzewek, a poza tym dookoła beton, kraty i szyba. Czyżby Chińczycy uznali, że te zwierzaki są gorszej kategorii? A co z lemurami w ciasnych betonowo-szklanych wybiegach? Czy one miały tam gdzieś dostęp do świeżego powietrza? A lemur o trzech łapkach? Kiedy czwartą łapkę stracił? Czy stało się to w tym ZOO? Poza tym wybieg dla niedźwiedzi – w większości wybetonowany, z mnóstwem śmieci, które zwiedzający wrzucali próbując misie nakarmić. Niedźwiedzie były nawet wytresowane. Chodziły wzdłuż muru, patrząc prosząco na ludzi w górze, aby ci wrzucili im jakieś łakocie. No to ludziska wrzucali chlebki, cukierki, ciastka, polewali do nadstawionego pyska wodę, herbatę lub Sprita, albo jeszcze lepiej – wrzucali na wybieg całe plastikowe kubki lub butelki. Pełno tam było też papierków, a nawet jakiś kolorowy wiatraczek z bibułek. Misie ciągle nienażarte widząc, że nikt nic nie wrzuca robiły swoje sztuczki, dzięki którym każdy się rozczulał. Nauczyły się stawać na tylnych łapach i wdzięcznie robić obrót, po czym wzrok ich błądził po ludziach w oczekiwaniu na nagrodę. Albo siadały na zadku i przednimi łapami robiły gest proszący. Potrafiły też łapać smakołyki w locie. Generalnie, stojąca wzdłuż barierki masa Chińczyków miała ubaw po pachy. Ciekawe, czy zwierzaki po takiej uczcie nie chorują.
Obserwacja Chińczyków między zwierzętami nie napawała optymizmem. Tłumnie szwędali się po ZOO, krzyczeli, tłukli w szybę ręką lub butelką, aby zwrócić na siebie uwagę zwierzaka, a poza tym wszystko co się dało próbowali dokarmiać. Po niedługim czasie stwierdziłam, że te szyby oddzielające zwierzaki od turystów są raczej ochroną dla futrzaków, a nie dla oglądających. Gdyby nie szyby, to pewnie większość zwierząt by się potruła, przejadła lub napołykała niejadalnych przedmiotów typu kapsle od butelek. Jednak nawet szyba w jednym wypadku nie powstrzymała Chińczyków przed dokarmianiem. Małpowatym wpychano jakieś liście w dziurę wydłubaną w spoiwie łączącym dwie szyby, a małpa z drugiej strony odbierała przesyłkę. Dziury takie były dwie. Poza tym – co ciekawe – za szybą mieszkały nawet hipcio i nosorożec. Ten drugi dodatkowo przed szybą miał grube kraty. Wybiegi te można było oglądać (i poczuć!) w budynku, w którym mieściła się jakaś ludzka jadłodajnia. Co kto lubi… Mam jednak cichą nadzieję, że te zwierzaki miały gdzieś wybieg otwarty.
Z mniej spotykanych zwierząt, oprócz pand, spotkaliśmy białego tygrysa bengalskiego oraz kazuara hełmiastego – ptaka wielkości strusia, lecz z barwną szyją i sporym naroślem kostnym na dziobie. Ptak ten przypomina trochę dinozaura i podobno może być bardzo niebezpieczny.
Obeszliśmy mnóstwo hektarów ogrodu i przyszła pora na przycupnięcie gdzieś. Nogi mnie nie przestały boleć, niestety. Usiedliśmy więc na murku, gdzie już kilka osób odpoczywało. W pewnej chwili zaczepiła mnie młoda Chinka i mówiąc po chińsku wskazała na mnie, na siebie i na aparat fotograficzny. Domyśliłam się, że mam jej zrobić zdjęcie. Zgodziłam się więc z entuzjazmem, po czym Chinka wzięła mnie pod rękę, a jej córka ustawiła się, żeby zrobić nam fotkę. Krzul już zaczął protestować, ale stwierdziłam, że skoro grzecznie zapytała, to niech już ma tę egzotykę do albumu. Chinka z radością, że jednak się zgadzam, przylgnęła do mnie jeszcze bardziej, jak do starej dobrej przyjaciółki. Ja też zagrałam przed obiektywem, że się niby trochę znamy, aparacik zrobił pstryk, po czym – zanim zdążyłam się zorientować – owa Chinka stała przede mną celując we mnie aparatem, a moją rękę okupowała już jej córka. Znów aparat zrobił pstryk, obydwie Chinki wykrzyknęły "śie-śie" i szybko ulotniły się uszczęśliwione. Wreszcie zrozumiałam jak się czują zwierzaki w tym ZOO.
Nadszedł czas powrotu. Zwiedzający tłumnie spływali na główną alejkę ogrodu prowadzącą do wyjścia. Poczułam na sobie jeszcze kilka "pstryków" zanim dotarliśmy do bramy. Dziwne, że w stolicy kraju, Pekinie, gdzie przyjeżdża wielu biznesmenów, a rok temu była międzynarodowa olimpiada sportowa i zjechało mnóstwo ludzi różnych ras, mieszkańcy tak bardzo dziwią się jeśli ktoś nie wygląda jak Azjata. Zrozumieliśmy to dopiero wtedy, kiedy oglądnęliśmy w autobusach kilka chińskich filmów, a w telewizji chińskie wiadomości, program muzyczny z chińską muzyką i chiński blok reklamowy. Okazało się, że wszędzie występują sami Azjaci. Biały pojawia się dopiero wtedy, kiedy ważna osoba z chińskiego rządu spotyka się z ważną osobą rządu innej rasy. Są to wyjątki, które tylko potwierdzają regułę. Z reguły w Chinach wszystko jest chińskie, a patriotyzm to rzecz święta. Biorąc pod uwagę, że kraj jest raczej hermetyczny i dopiero niedawno otworzył się na Zachód i turystykę, to nie ma się czemu dziwić, że Biały to wciąż istota egzotyczna – zupełnie jak u nas Murzyn w czasach PRL-u. W kilkunastomilionowych miastach raczej ciężko spotkać na ulicy turystę, więc napotkany Biały jest przez Chińczyków wytknięty palcem jako "dziwo". Z kolei spotkanie Białego z Białym jest, jak w rzadko którym kraju, spotkaniem pełnym sympatii, porozumiewawczych spojrzeń i uśmiechów, nierzadko z wymianą podobnych spostrzeżeń dotyczących ludu chińskiego. Miałam czasami wrażenie, że Biali w Chinach czują się jednym narodem, który w obcym świecie musi sobie pomagać i wspierać się nawzajem. Wszak Azja dla Europejczyka, Amerykanina, czy Australijczyka to kompletna abstrakcja pod wieloma względami. Zachowanie Chińczyków, ich sposób rozumowania, liczebność, chińska kuchnia, kultura – to wszystko jest dla nas zupełnie egzotyczne, często niezrozumiałe, po prostu totalna chińszczyzna! Nawet Internet nie jest normalny, gdyż jego treści są pod nadzorem władz państwowych, co skutkuje blokadą YouTuba i wielu witryn poruszających tematykę demokracji, wolności słowa, Dalajlamy, czy niepodległości Tybetu.
Dotarliśmy w końcu do bramy wyjściowej ZOO i wraz z tłumem Chińczyków wydostaliśmy się na ulicę. Przyznam, że wyległam ostatkiem sił, a mój krok przypominał krok paralityka – tak potwornie bolały mnie mięśnie. Niestety to jeszcze nie koniec chodzenia na dziś, bo w planach była jeszcze rzecz nadzwyczaj ważna do załatwienia, mianowicie kupno biletu kolejowego do Xi’an. Należało się więc przemieścić do metra, dokąd zdecydowaliśmy podjechać już rikszą. Uzgodniliśmy na migi cenę i pan nas zawiózł tam gdzie chcieliśmy. W metrze znów kilometry schodów, przepychanki, wędrówki ludów, aż wreszcie znaleźliśmy się na centralnym Railway Station. I nie wiem jak opisać to, co było przed budynkiem dworca… DZIKI TŁUM! Ludzie stali w kolejkach do kilkudziesięciu kas biletowych, przepychali się do wejścia, przepychali się do wyjścia, a na placu, na jego każdym metrze kwadratowym siedział jakiś podróżnik z torbami. Wszyscy rozmawiali krzycząc do siebie (tak odbieram normalną rozmowę po chińsku), a jakby tego było mało, to z kilku głośników nadawano informacje kolejowe zagłuszające siebie nawzajem. Jeden wielki chaos.
Wcisnęliśmy się do hali głównej niesieni falą napierających Chińczyków. Oczywiście w hali nic nowego – dziki tłum. Ustawiliśmy się w kolejce do kasy, gdzie było napisane
"foreigners", czyli dla obcokrajowców – tu była szansa, że dogadamy się po angielsku. Odstaliśmy swoje i stanęliśmy przy szybce okienkowej, za którą siedziała znudzona Chinka w średnim wieku. Mówimy, że chcemy dwa bilety do Xi’an na jutro. A ona odpowiada, że tu ich nie kupimy. Musimy iść do kasy numer 102 na zewnątrz, bo tam sprzedają bilety obcokrajowcom i mówią po angielsku. Na pytanie, dlaczego nie możemy kupić biletu u niej, odpowiedziała nam w powyższy sposób. No dobrze, w takim razie niech nam sprawdzi, czy w ogóle mamy po co stać w kolejce, czy są w ogóle miejsca na jutrzejszy pociąg. Wyraźnie zirytowana wykrzyczała to samo co zwykle. Dookoła wszyscy klienci krzyczeli do okienek, a z okienek krzyczeli do klientów. Na dodatek do naszego okienka zaczął się już wpychać jakiś Chińczyk, więc dalsza bezowocna konwersacja nie miała najmniejszego sensu, tym bardziej, że kobieta była wrogo nastawiona.
I znów niesieni tłumem wydostaliśmy się z hali na zewnątrz. Odnaleźliśmy docelowe okienko numer 102 i stanęliśmy w kolejce. To znaczy ja stanęłam, a Krzul usiłował się dowiedzieć, czy jest sens w tej kolejce stać. Przy okazji dowiedział się, że w tym naszym okienku nikt, ale to NIKT nie mówi po angielsku. Na zadane pytanie
"Do you speak english?" gość odpowiedział
"Little.", czyli trochę mówi po angielsku, po czym to była jedyna informacja, którą od niego wyciągnęliśmy i jedyne pytanie, które on zrozumiał. Siedząca obok niego Chinka uśmiechała się głupawo nie rozumiejąc nawet tego, a reszta siedzących w środku wybałuszała na nas oczy – również bez zrozumienia. Skoro nie rozumieją najprostszych pytań, to jak im mamy wytłumaczyć, że potrzebujemy:
dwa bilety do Xi’an,
na jutro,
na godzinę popołudniową,
na pociąg typu
hard sleeper?
Jak pokazać "dwa bilety", skoro nawet na palcach pokazują cyfry inaczej niż my?
Jak wytłumaczyć słowo "jutro"?
Jak wyjaśnić godzinę popołudniową?
Może tylko
hard sleeper zrozumieliby…
No i jak to wszystko połączyć w jedną sensowną informację, skoro ich logika myślenia jest nieco inna? W tym wypadku zabawa w kalambury nie ma sensu.
Wycieczka Krzula po różnych kasach w poszukiwaniu osoby mówiącej po angielsku zakończyła się niepowodzeniem. Ja w międzyczasie walczyłam z zachowaniem odpowiedniej kolejności w kolejce, gdyż ciągle koło mnie przepychali się jacyś ludzie, albo ci stojący za mną starali się przesunąć przede mnie. Rozbiegany Krzul w końcu zaczął dobijać się do jednego z zamkniętych okienek, które o dziwo mu otworzyli i rozpoczął trudną "rozmowę" mającą doprowadzić do udanej transakcji. Nawet nie zorientowaliśmy się, że za nami ustawił się już spory ogonek ludzi. Kiedy kupno biletu zdawało się być rzeczą coraz bardziej nieosiągalną, nagle z ogonka wystąpił jakiś Chińczyk ze zbawiennym pytaniem:
–
Do you need help?Jesteśmy uratowani! Jasne, że potrzebujemy pomocy! Przekazaliśmy człowiekowi nasze życzenia, a ten przekazał je ludziom w okienku. Teraz w prosty sposób dowiedzieliśmy się, że bilety na pociąg są, będzie to pociąg sypialny typu
hard sleeper, dwa miejsca leżące na środkowym poziomie i pociąg odjeżdża późnym wieczorem. Dostaliśmy do ręki nasze małe chińskie bileciki kolejowe i z wielką wdzięcznością podziękowaliśmy panu za pomoc po chińsku, czyli z ukłonem głębszym niż zwykle mówiąc
"xie-xie!" (czyt. śie-śie). Pan na pomocy skorzystał, gdyż zaraz po naszym odejściu zaczął kupować bilety dla siebie, nie przejmując się faktem, że stał wcześniej gdzieś przy końcu kolejki.
Jeszcze wyjaśnię pokrótce tajemniczą nazwę pociągu
hard sleeper. W Chinach podróżowanie koleją jest bardzo popularne i podobno dużo bezpieczniejsze niż przemieszczanie się autobusami (w co zdecydowanie jestem w stanie uwierzyć). Popularność tego środka lokomocji sprawiła, że stworzono cztery typy pociągów o różnym standardzie i różnej cenie. Najgorszym typem jest
hard seat. Dla Białych polecany jest raczej na krótszych trasach, gdyż zagęszczenie w pociągu jest duże, nie ma przedziałów dla palących i niepalących, a siedzenia są w postaci podwójnej ławeczki. Przypomina to nieco nasz rodzimy pociąg osobowy bez przedziałów, z tym, że szerokość siedziska jest odpowiednia dla dwóch Chińczyków lub jednego i pół Białego. Toalety nie są zbyt czyste i w zasadzie nie ma tam nic prócz dziury w podłodze udającej sedes.
Wyższym standardem jest
soft seat. Tu siedzenia są szerokie, wygodne, z zagłówkami. Jest czysto, przyjemnie i wnętrze wygląda jak w samolocie. Cena oczywiście odpowiednio wyższa.
Na całonocne przejażdżki lepszy będzie
hard sleeper. Pociąg przypomina nasze kuszetki, jednak w przedziałach nie ma drzwi. Jest w nich za to sześć łóżeczek z pościelą i termos z wrzątkiem. Toalety czyste, generalnie elegancko lecz mało intymnie.
Najlepszym standardem pociągu jest
soft sleeper. To typ bardzo podobny do poprzedniego, jednak w przedziale są cztery łóżka, są również drzwi, które nawet można zamknąć na zasuwkę. Toaleta w pełni zaopatrzona w papier, ręczniczki i mydełko. Czysto, elegancko, a każdy ma przy swojej leżance ekranik oraz przełączniki świateł i klimatyzacji. Cena oczywiście wyraźnie wyższa.
Zatem na naszej ponad 15-godzinnej nocnej trasie
hard sleeper był niezbędny i wystarczający. No i znacznie tańszy niż
soft, a też miał miejsca leżące, dzięki którym była szansa na sen. Chiński pociąg to może być ciekawe doświadczenie…
Po akcji "kupno biletu" zakończonej sukcesem opuściliśmy pospiesznie to przeludnione miejsce. Sił w nogach starczyło mi tylko na dotarcie do hostelu. Limit kilometrów na dziś został zdecydowanie wyczerpany.