Na dziś planowana jest kolejna ekstremalna atrakcja. Wybieramy się na camping! Pakujemy klamoty i jedną noc spędzimy śpiąc w hamakach zawieszonych na drzewach, gdzieś daleko od naszej bazy. Wieczorem, po kolacji, kiedy będzie już całkiem ciemno wypłyniemy naszym małym, płytkim czółnem szukać kajmanów i aligatorów. Ale to dopiero po obiedzie. Póki co, wstaliśmy około piątej rano z zamiarem popłynięcia na Wyspę Małp (tym razem bardziej dziką). Towarzyszył nam Oli - chłopaczek z pobliskiej wioski, jeden z dwóch od wszystkiego. Gotował, sprzątał, prał, nosił bagaże, kierował łódką motorową i po mistrzowsku naśladował niemal wszystkie dżunglowe odgłosy. Zawsze siedział przy motorku, na końcu canoe, więc nie widząc go, nigdy nie wiadomo było czy to skrzeczy ptak, czy Oli.
Po lekkim śniadaniu, typu gruby naleśnik z dżemem truskawkowym, popłynęliśmy do obiecanych małp, po drodze oczywiście zahaczając o delfiny. Nie bardzo sobie wyobrażałam jak będzie nasze spotkanie z małpami wyglądało, gdyż nie wierzyłam, że będzie to taka farma jak ta niedaleko Iquitos. Z góry założyłam, że siedząc w łódce będziemy oglądać małpy na drzewach.
Płynęliśmy około piętnastu minut, aż dopłynęliśmy do pokaźnych rozmiarów oazy dla turystów o nazwie "Yarapa River Lodge". Była to bardzo, ale to baaaardzo luksusowa baza dla bogaczy, gdyż za dzień płaciło się tu ponad 200 dolarów (dla porównania od nas pobierano 50 $). Na dodatek na brzegu stały luksusowe łodzie wycieczkowe, zupełnie nieprzypominające powszechnego tu canoe z twardą deseczką do siedzenia. Tamta łódź była wieloosobowa, z fotelami z wysokimi oparciami, obitymi na miękko. To nic, że my mieliśmy deskę do siedzenia, w którą wbijały się kości ogonowe. To nic, że po dłuższym pływaniu miało się siniaki i skórę jak pumeks. Przecież przyjechaliśmy do dżungli, aby choć w części zaznać życia tubywalców, a miękkie luksusy to każdy w swoim domu ma. Pomyślałam, że nie zamieniłabym się z nimi, bo to ja mam tu prawdziwą przygodę pływając wywrotowym, długim czółnem, jak wszyscy Indianie dookoła. Jednak mieli jedno, czego im pozazdrościłam: bliskie sąsiedztwo Wyspy Małp.
Naprzeciwko "Yarapa River Lodge" był skrawek dżungli. Zresztą jak wszędzie dookoła. Przypominało to wyspę, jednak czy było nią z definicji, to trudno powiedzieć. Podpłynęliśmy na wiośle cichutko i zaczęliśmy wypatrywać małpowatych. Tu wkroczył Oli i swoimi egzotycznymi dźwiękami nawoływał zwierzaki. Zadziałało, gdyż nagle, wysoko na czubku drzew pojawiły się skaczące stworzenia, które jakby zmierzały w naszym kierunku. Uradowana od ucha do ucha nie spostrzegłam nawet, że Oli właśnie przygotował im na łódce wielką ucztę owocową. Zauważyłam to dopiero, kiedy z ogromnym zdziwieniem zobaczyłam jak małpy wskakują do naszego czółna - po kolei, gęsiego... Niedługo cała łódź była zapełniona dziczyzną nadrzewną. Dodajmy - wygłodzoną dziczyzną. Wcinały owoce, aż im się uszy trzęsły, śmiecąc przy tym niesamowicie! Co ugryzły, to połowa tego wylatywała im do łódki. Nie zbierały tego bynajmniej, tylko brały kolejny, świeży kawałek. Jedna nawet porwała całego ogromnego ogórka, wielkości małej cukinii i uciekła dalej, żeby jej nie zabrali.
Były to wełniaki. Dopiero tu, na łódce mogliśmy się przekonać jak milutkie i delikatnie "wełniane" mają futerko. Przylazły prosto z drzew, nie były umorusane w piachu i dopiero teraz można było poczuć puchatość małp i zrozumieć skąd nazwa wełniak.
Gdy wyjadły wszystko, co mieliśmy, stwierdziły, że już nie jesteśmy ciekawym obiektem i gęsiego zaczęły wyskakiwać z powrotem na drzewa. Odprowadziliśmy je wzrokiem i uśmiechem, po czym wróciliśmy do bazy.
Nadszedł czas odpoczynku i pakowania na camping. Po obiedzie mieliśmy wyruszyć po kolejną przygodę. Zapakowaliśmy głównie kąpielówki i peleryny przeciwdeszczowe, gdyż wiedzieliśmy, że długo w plenerze nie zabawimy - to tylko kwestia popołudnia i nocy. Wcześnie rano pobudka i powrót na śniadanie do bazy. Skoro śniadanie będzie już w bazie, to mycie również będzie po powrocie. Jakoś nie uśmiechało nam się mycie zębów, czy czegokolwiek innego w brunatnej rzece pełnej piranii i innych równie uroczych stworzeń.
Obiad jedliśmy znowu w asyście wiernych moskitów. Nie odstępowały nas ani o krok. Gdzie my, tam one. Zero spokoju i intymności! Doskwierały tak bardzo, że postanowiliśmy przenieść się z talerzami na werandę. Na zewnątrz komarów było znacznie mniej, albo tyle samo, ale na większej przestrzeni. Raúl podłapał nasz pomysł i zarządził ewakuację w pobliże hamaków. Chłopcy wynieśli nam na zewnątrz mały, drewniany stoliczek i taboreciki. Zrobiło mi się trochę głupio, że takie zamieszanie spowodowaliśmy, gdyż nie przywykłam do takiego usługiwania na każdym kroku. Wszyscy za mnie coś noszą, dogadzają, podsuwają smakołyki. Czułam się naprawdę jak królowa!
Na zewnątrz było zdecydowanie lepiej. Pod każdym względem. Aż dostałam takiego apetytu, że zjadłam więcej niż Krzul. Na przepitkę dostaliśmy nasz ulubiony sok z limonki. To jedyne, co było do picia na zimno, bez ograniczeń. Woda, limonka i trochę cukru - nic więcej do szczęścia nie trzeba było. To nam wystarczało w zupełności i mogliśmy to pić całymi dniami. A trzeba przyznać, że napój ten przyrządzali po mistrzowsku!
Po obiedzie tradycyjna sjesta z nicnierobieniem, a po godzinie leniuchowania zaczęliśmy się zbierać. Oprócz Raúla płynął z nami Oli. Bagażu osobistego dużo nie mieliśmy, za to bagażu ogólnego trochę się nazbierało. Trzeba było zabrać cztery hamaki i cztery wiszące namioty na hamaki. Do tego cztery plandeki, którymi przykryte miały być nasze namioty na wypadek ulewy tropikalnej. Musieliśmy też mieć kociołek na kolację, talerze, widelce, trochę jedzenia i oczywiście wodę pitną w baniakach. Do czółna wrzucili również maczetę i harpun na kajmany. Tak zapakowani do różowego canoe odpłynęliśmy w głąb dżungli.
Płynęliśmy rzeką w przeciwnym kierunku niż zazwyczaj, oddalając się od wszelakich wiosek. Mijaliśmy nieznane nam tereny, bezustannie wypatrując zwierząt. Gdzieś wysoko na drzewach Raúl wypatrzył trzy tukany. Nie mam pojęcia jak on je wypatrzył, gdyż ja nie mogłam ich dojrzeć nawet wiedząc, w którą stronę patrzeć. Zarysy ptaków przez lornetkę dojrzałam, ale ich kolorowe dzioby i upierzenie zobaczyłam dopiero na zdjęciu. Jednak z podziwu nad spostrzegawczością Raúla nadal wyjść nie mogę. Razu pewnego wypatrzył nawet leniwca gdzieś daleko na wysokim drzewie. Nie można go było odróżnić od drzewa, a jednak zobaczył go!
Tamtego dnia, okazało się, że nie tylko Raúl to bystrzak. Płynęliśmy w ciszy i zamyśleniu, aż z letargu wyrwał nas nagle okrzyk Krzula:
- Leniwiec!!! Tam jest leniwiec!!!
Wszyscy się poderwali z deseczek (ja mało nie wyskoczyłam z łódki z wrażenia!) i patrzą, i szukają, i wytężają wzrok.
- Tam, na drzewie! Siedzi całkiem blisko! - oznajmił Krzul, po czym Oli zawrócił łódź do miejsca, gdzie rzekomo
gringo zauważył leniwca. Rzeczywiście. Na drzewie, tuż przy brzegu poruszyło się szarawe stworzenie z ciapkami na grzbiecie. Kiedy zobaczyło, że podpływamy, zaczęło jakby schodzić w dół. Raúl zamienił z Olim kilka słów w jakimś ichnim dziwnym dialekcie, po czym zwrócił się do nas:
- Chcecie dotknąć?
- Tak!!! - wrzasnęłam bez namysłu dziko i desperacko.
Spotkanie z leniwcem to było moje marzenie jeszcze w Polsce, odkąd dowiedziałam się, że takie żyjątko można tam spotkać. Leniwiec na dalekim drzewie, wcześniej wypatrzony przez Raúla nie usatysfakcjonował mnie, gdyż był prawie niewidoczny. A tutaj proszę, Krzul sam wypatrzył zwierzątko - aż się Raúlowi zrobiło łyso - w końcu kto tu jest przewodnikiem? Kto tu ma pokazywać ciekawostki? ;)
Podpłynęliśmy pod leniwca i wyszliśmy na brzeg. Oli został w łodzi. Raúl wyjął maczetę, a ja z duszą na ramieniu obserwowałam co tu się będzie działo. Myślałam, że akcja łapania leniwca będzie polegała na wyjściu na drzewo i ściągnięciu go na dół. Jakże się myliłam, gdyż okazało się, że łapanie w naszym przypadku polegało na ścięciu drzewka razem z leniwcem! Raúl wyrąbał maczetą drzewko, które runęło w kierunku Oli'ego, po czym Oli po prostu zdjął leniwca z gałęzi i wytargał go na brzeg trzymając za kark jak kota. Ogarnęło mnie przerażenie poplątane z wybuchem śmiechu. Widok leniwca wiszącego na końcu ręki Oli'ego był wręcz komiczny! Mała główka i cztery długie, wierzgające w zwolnionym tempie kończyny, rozpostarte na cztery strony świata...
Oli wygramolił się na brzeg i podał mi zwierzaka z instrukcją obsługi, czyli jak trzymać i żeby uważać na pięciocentymetrowe pazury. Z uwagi na tak uzbrojonego leniwca musiałam go trzymać za sierść na karku. Miał sztywne i grube kłaczki, zresztą ogólnie sprawiał wrażenie sztywnego (może ze strachu?), więc nie było problemu z utrzymaniem. Wierzgał tylko długimi łapkami w poszukiwaniu gałęzi do zaczepienia - zapewne nie przywykł wisieć nie trzymając się niczego. Obracał też łebkiem w poszukiwaniu drzewa, przy okazji zaglądając mi w oczy. Pyszczek miał ciągle uśmiechnięty, a nad oczkami futerko układało się na kształt równo przyciętej grzywki - jak od garnka. Mrugał również w zwolnionym tempie, nierzadko najpierw jednym okiem, a potem drugim. Bez wątpienia był to najbardziej nieziemski zwierzak, jakiego w życiu widziałam! Krzul stwierdził, że rusza się jak robocik. Był jak nierzeczywista istota pozaziemska, jak E.T.! Nie mogłam uwierzyć, że mam bliskie spotkanie I stopnia z tym niesamowitym zwierzem! :D
Leniwiec prowadzi zwisający tryb życia, więc sierść rośnie w kierunku od brzucha, do grzbietu - zgodnie z kierunkiem grawitacji. Na dodatek na jego sierści żyją glony, które barwią ją na kolor zielony. Nasz leniwiec miał na pewno zielone plamki wokół nosa, ale to równie dobrze mógł się wysmarować przy jedzeniu. Oddycha od sześciu do ośmiu razy na minutę i bardzo powoli trawi. Właściwie wszystko robi bardzo powoli - szybko się jedynie wspina na drzewa, co mnie zaskoczyło. Podobno bardzo dobrze pływa, ale tego już nie testowaliśmy.
Przekazałam zwierza Krzulowi i porządnie sfilmowałam mu uśmiechnięty pyszczek (tzn. pyszczek leniwca, a nie Krzula). Zwierzątko wyciągało łapki do gałęzi albo do mnie, gdyż coraz bardziej desperacko chciało się czegoś złapać. Chętnie bym się podstawiła, ale Oli ostrzegał. Gdybym się dała złapać, to pewnie by się na mnie zacisnął tak bardzo, że by go mogli już nie odczepić. A wtedy co? Musiałabym z nim do Polski wrócić chyba. Swój uścisk zademonstrował na gałęzi, którą w końcu udało mu się dosięgnąć. Kiedy chwycił gałązkę, to Krzul miał już z głowy leniwca. Musiał go wypuścić na drzewo, gdyż zwierzak trzymał mocno i puścić już nie chciał. Zachwyciliśmy się, w jakiego perszinga zamienia się na drzewie i zapakowaliśmy się do łódki. Zwierzak pewnie z ulgą patrzył jak odpływamy, a my odpływaliśmy z żalem, że to koniec niezwykłego spotkania.
Szczęśliwa i usatysfakcjonowana płynęłam w zamyśleniu z przylepionym do twarzy bezwiednym uśmiechem, aż przed nami pojawił się dywan wielkich rzęsek wodnych, porastających w poprzek całą szerokość rzeki. Była to niewątpliwa przeszkoda dla małego, różowego canoe, gdyż wpływając w takie zielsko łódź się blokowała, motorek na kijku owijał w trawy i trzeba było pomagać sobie wiosłami, co nie było takie proste. Chwyciłam więc i ja za wiosło - co sześć rąk, to nie cztery, po czym dołączył się Krzul - co osiem rąk, to nie sześć... I w taki sposób udało nam się przedrzeć przez gąszcz rzęsek.
Wreszcie dotarliśmy do miejsca biwakowania. Oli zajął się rozpakowywaniem klamotów i rozkładaniem namiotów, a Raúl zabrał nas w las na poszukiwanie zwierząt. Oczywiście chmara komarów za nami... Raúl wymyślił, żebym w obronie przed pokąsaniem szyi, pod kapelusz założyła koszulkę na głowę. Pokazał jak to zrobić i zawiązał mi rękawki pod brodą (Krzul zrobił to samo). Tak opatuleni poszliśmy w półmrok lasu. Jak zwykle znaleźliśmy mnóstwo gniazd termitów i sporo kwiatów o nazwie helikonia. A poza tym właściwie nic. Dopiero po godzinie, gdzieś wysoko, w najwyższej partii drzew zauważyliśmy wielkie małpy. Skakały z drzewa na drzewo, robiąc przy tym wiele szumu gałęziami. Po oszacowaniu wielkości, stwierdziłam, że dobrze, że są wysoko na drzewie... Nie udało mi się ich nawet porządnie zaobserwować, bo nie mogłam już znieść gryzących mnie komarów. Zleciały się chyba wszystkie krwiopijce z obszaru kilku kilometrów! Odganiałam je wiązką gałęzi, ale musiałam machać przez cały czas, żeby to coś dało. W końcu zarządziłam, że musimy już wracać, bo nie wytrzymam.
Wróciłam do bazy z czerwonym ze zmęczenia pyskiem. Byłam mokra i niesamowicie pogryziona. Marzyłam tylko o chłodnym prysznicu. Miałam przykrą świadomość, że przez to przepocone ubranie komary mnie nie opuszczą. Był tylko pewien problem - prysznica nie było. Przecież byliśmy na biwaku, gdzieś daleko od cywilizacji. Była tu tylko rzeka. Brunatna rzeka. Brunatna i pełna piranii...
Raúl oznajmił, że możemy się w tej rzece wypluskać, ale jakoś sceptycznie do tej zachęty podchodziliśmy. Jeśli nie mamy zadrapań, które mogłyby zwabić piranie to w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie. Byliśmy mokrzy i lepcy od potu. Rzeka była jedynym źródłem chłodnej wody, która mogła nas postawić na nogi, a paradujący bez koszulki Oli wydawał się być wykąpany, a przy tym nadal miał wszystkie ręce i nogi. W końcu chęć odświeżenia się wzięła górę nad obawą przed zjedzeniem przez piranie i wskoczyliśmy w nasze stroje kąpielowe (ku uciesze zgromadzonych). Wleźliśmy po stromym brzegu do wody. Dno było śliskie i muliste. Przed oczami stanęły mi obrazki kilkunastocentymetrowych pijawek, raji i tych nieszczęsnych piranii... Przebiegłam po dnie, aby jak najkrócej stąpać po tym obślizgłym mule i wskoczyłam do brunatnej, ale przyjemnie chłodnej wody. Przez chwilę byłam w siódmym niebie, do póki nie przypomniałam sobie, co może tam pode mną jeszcze pływać. Zrobiłam trzy okrążenia tam i z powrotem, po czym wewnętrznie spanikowałam i stwierdziłam, że czas wychodzić. Wypełzłam na brzeg, za mną wypełznął Krzul. Odświeżeni i zadowoleni z wyczynu wbiliśmy się z powrotem w przepocone, wilgotne ciuchy i zaczęło się wyczekiwanie na kolację. Oli krzątał się przy prowizorycznej kuchni polowej. Były to dwa wbite pionowo paliki, na których w poprzek opierał się trzeci, a na nim wisiał kociołek z wodą. Pod tą konstrukcją rozpalono ogień. Na kolację miało być spaghetti napoli. Ugotowany w kociołku makaron, w garnku nakrojone pomidory i cebula, wszystko podsmażone do konsystencji sosu, wymieszane z makaronem i podane głodnym biwakowiczom. Ja znowu miałam problem z komarami, założyłam więc pelerynę przeciwdeszczową (w tym wypadku pełniła ochronę przeciwkomarową) i jakoś dałam radę zjeść kolację.
Od dłuższego czasu dżungla okryta była głęboką ciemnością. Okolicę widzieliśmy tylko dzięki ognisku pod kociołkiem. W innych miejscach przyświecaliśmy latarkami-czołówkami. Raúl kręcił się po obozie i oglądał każde drzewo. Nagle, woła nas do siebie i wskazuje na suche liście leżące pod drzewem. Przyświeciliśmy czołówkami we wskazane miejsce, a tam siedział wielki włochaty pająk. Koniec odwłoka miał w kolorze czerwonawym, a na końcówkach wszystkich ośmiu łap różowe skarpetki. Od tych skarpetek wywodzi się nazwa ptasznika "Peruvian Pink Toe" (
Avicularia urticanis), czyli różowostopy. Trzeba przyznać, że był naprawdę ładny. Wyglądał na puchatego. Tak czy siak - wolałam go oglądać z daleka - podobno świetnie skacze!
Kiedy Oli pozbierał klamoty po kolacji, zapakowaliśmy się do canoe i wypłynęliśmy na poszukiwanie kajmanów. W ciemnościach kompletnie nic nie było widać, a kiedy znów natknęliśmy się na gęstą, zieloną przeszkodę w postaci wielkich rzęsek wodnych to już myślałam, że koniec wycieczki. Zielony dywan był znacznie większy niż poprzedni, na dodatek porośnięty wyższą trawą i innymi roślinami. Wpłynęliśmy i momentalnie zablokował się nam motorek. Czasem trzeba było użyć wiosła, a czasem maczety. Na dodatek przy każdym nowym otarciu się o otaczające chaszcze do łódki wpadała nowa porcja różnistych pająków, cykadek, małych żabek i innych stworzeń. Postanowiłam nie zdejmować peleryny przeciwdeszczowej, która tym razem posłużyła jako ochrona przed deszczem owadów. Przeprawianie się przez zielony dywan zajęło nam chyba dobre 20 minut, ale było warto.
Wypłynęliśmy na sporych rozmiarów jezioro. W gładkiej tafli wody odbijały się miliony gwiazd z nieba, a niesamowitego wrażenia świetlnego dopełniały unoszące się wszędzie świetliki. Dookoła słychać było chór żabich głosów w akompaniamencie cykad. Miało się wrażenie, że jedne usiłują przekrzyczeć drugie. Od tej pory nie używaliśmy już motorka, tylko wioseł, które nastrojowo pluskały w wodzie. Warto było tu przypłynąć, choćby tylko po to, żeby doświadczyć tego nocnego klimatu na jeziorze w środku dżungli.
Płynęliśmy wzdłuż porośniętego trzciną brzegu wypatrując czerwonych, świecących oczu kajmanów. Wpływaliśmy w różne krzaki i rzeczne odpływy jeziora, ale kajmanów ani śladu. Ponad dwie godziny pływaliśmy szukając owych gadów, ale jedyne co nam się napatoczyło, to mały, brązowy wężyk boa zwisający z drzewa.
W końcu poczuliśmy się z Krzulem senni, bolały nas tyłki od łódkowych deszczułeczek, więc padło hasło, żeby wracać. Trochę rozczarowany Raúl polecił Oli'emu zawrócić. Choć bardzo chcieliśmy te kajmany zobaczyć, to nie byliśmy już w stanie usiedzieć.
Na campingu czekały na nas namiociki zawieszone nad ziemią, z hamakami w środku. Każdy miał swój jednoosobowy. Gumowe cholewki zostały zawieszone na kołkach do góry podeszwą, żeby - w razie deszczu - nie nalało do środka. Plecak Krzula też wisiał na kołku na zewnątrz, gdyż z uwagi na wiszący namiot nie miał możliwości zabrania go do środka. I tak oto wszyscy zapakowali się do swoich hamaków.
Wgramoliłam się do swojego zostawiając na zewnątrz klapki. W środku trzeba było się jakoś urządzić. Po pierwsze przy blasku latarki należało wytłuc wszystko, co wpadło do namiotu razem ze mną. Następnie zawiesiłam na hamaku torbę z kamerą, a pod głowę podłożyłam zwinięty płaszcz przeciwdeszczowy. Czołówkę zawiesiłam na szyi, aby w razie potrzeby mieć do niej szybki dostęp. Przykryłam się kocykiem i starałam się zasnąć.
Dżungla w nocy jest chyba głośniejsza niż w dzień. W dzień słychać ptaki i małpy, a w nocy głównie żaby i cykady. Ja na dodatek ciągle słyszałam komary, które całą noc bzykały tuż za szmacianą ścianą i usilnie próbowały się do mnie dostać. W końcu udało się zasnąć.
Obudziłam się w nocy, chyba z powodu zimna. Czułam, że ubranie mam trochę wilgotne, a że wilgoć w lesie jest wysoka i nieodłączna, w związku z tym trochę marzłam. Przy okazji wydawało mi się, że słyszę jakieś szuranie liśćmi gdzieś w pobliżu. Zastanawiałam się, czy może któryś z chłopaków wstał, czy może kręci się po obozie jakieś zwierzę. Wcale nie miałam ochoty tego sprawdzać. Przy okazji ciarki mnie przeszły, jak pomyślałam sobie, co by było, gdyby mi dzisiaj w nocy pęcherz zawołał o opróżnienie. Chyba miałabym poważny problem... Poprzekręcałam się, o ile tylko się dało przekręcić w hamaku i znów zapadłam w czujny sen.