Rano zbudziło nas pukanie w metalowe drzwiczki. To Gregorio wołał nas na śniadanie. Nie daliśmy na siebie długo czekać. Szybko ubraliśmy się i ruszyliśmy w kierunku kuchni. Na śniadanie dostaliśmy znanego nam już z Chile grubego naleśnika z dżemem truskawkowym i oczywiście moją ulubioną herbatkę z krzakiem. Andrea ubrana w kolorową spódnicę i cienki, przybrudzony sweterek krzątała się przy osmolonym piecyku z jakąś maseczką pod oczami. Co to było i w jakim celu - nie mam pojęcia. Dziadka odwiedził śmieszny kudłaty kotek, który zajadał coś w kąciku. Podobno mają tam dwa koty. Swojaki! ;)
Niejako w podziękowaniu za miłą gościnę postanowiliśmy kupić od nich czapeczki, które nosiliśmy dzień wcześniej. Bardzo się ucieszyli, a Andrea uściskiem dłoni i szerokim uśmiechem podziękowała nam serdecznie za dodatkowy zarobek. Wpisaliśmy się do "księgi gości", a Gregorio na odchodne dał nam karteczkę ze swoim adresem, z prośbą o wysłanie zdjęć, które zrobiliśmy w ich domostwie. Zabraliśmy z domku plecaki, pożegnaliśmy Gregoria i dziadziusia, po czym Andrea - wystrojona już w białą haftowaną bluzkę i szal - zaprowadziła nas na dół, do przystani. Jako, że mieszkaliśmy niemalże najwyżej, to po drodze spotykaliśmy innych uczestników naszej wycieczki, którzy ze swymi gospodyniami również zbierali się w okolice plaży. O ósmej nasz stateczek wypływać miał w dalszą podróż.
Na przystani przybyłe Indianki zaczęły rozkładać małe straganiki z wełnianymi wyrobami ręcznej roboty. Powoli przemieściliśmy się do naszej łodzi i odpłynęliśmy machając na pożegnanie zgromadzonym na przystani gospodyniom.
Słońce tak grzało, że nawet na tej wysokości zrobiło się nagle upalnie. Większość wycieczki wyległa na górny pokład opalać białe kończyny i facjaty. Po około godzinnej podróży dotarliśmy na wyspę Taquile. Teraz czekała nas wędrówka po niezliczonej ilości schodów, aby dotrzeć do głównego placu wyspy - oczywiście, jakże by inaczej - do Plaza de Armas.
Taquile to wyspa, na której mieszkańcy sami ustalają zasady zwiedzania oraz ceny i menu w restauracyjkach na dany dzień. Nie ma tam dróg, pojazdów, hoteli, policji - podobnie jak na Amantani. Wyspa ta jest znana między innymi z tego, że to mężczyźni robią tu czapki na drutach. Potem sami w tych czapkach chodzą, przy czym owa czapka (jak i charakterystyczna torebeczka zwieszona na pasku) informuje innych o stanie cywilnym i zajmowanej na wyspie pozycji. Na torebce w postaci wzorków zawarte są informacje ile lat ma właściciel, z jakiej rodziny pochodzi, kim jest jego żona, ile ma dzieci. Przy czym ważny jest zarówno kolor, jak i dowieszone do torebki, czy czapki pompony. Podobne pompony noszą na swoich szalach kobiety, które na wyspie uprawiają poletka i przędą wełnę. W torebeczkach na paskach mężczyźni noszą liście koki. Żonate osobniki wymieniają się na przywitanie liśćmi, co ma odpowiadać podaniu ręki.
Wdrapywaliśmy się powoli na najwyższy punkt wyspy (około 4050 m n.p.m.) mijając po drodze chałupki, pola uprawne, stada owiec i mężczyzn w czapkach z pomponami. Ludzie piszą, że nie ma tam psów ani kotów. Psów może i tak, ale kota widziałam na własne oczy. Widziałam, a nawet uwieczniłam go na filmie. Kot był - przynajmniej sztuk raz. Okazało się, że wyspa posiada nawet własną stację radiową, generatory i baterie słoneczne. Ciekawie wyglądały nowoczesne anteny wśród społeczności, która wydawała się zatrzymać jakieś sto lat wstecz.
Na Plaza de Armas - który przewodnik nazwał żartobliwie "Plaza de Turistas" - jak zwykle kwitł handelek. Dookoła placu biegały dziewczynki w szerokich spódnicach i czarnych szalach na głowach, usiłując sprzedać turystom ręcznie robione bransoletki z wełny w cenie jednego sola. Również zrobienie im zdjęcia wymagało uiszczenia zwyczajowej propiny. Kiedy dziewczynka zauważyła, że Krzul pstryknął jej fotkę, to najpierw się odwróciła i zakryła szalem, a potem przybiegła wyłudzać od nas pieniądze za pozowanie.
Widoki z góry na jezioro były piękne. Szczególnie przy słonecznej pogodzie. Wyspa w kolorze brązowym z zielonymi wstawkami, a dookoła gładziuteńkie błękitno-turkusowe wody jeziora Titicaca. Po pół godzinie spędzonej na placu głównym zostaliśmy zaprowadzeni na obiad do małej restauracyjki. Ze względu na moje dolegliwości żołądkowo-wysokościowe poprzestałam na zupie z
quinua. Jest to coś w rodzaju zboża, uprawianego na wysokościach 3000-4000 m n.p.m. Wygląda trochę jak bardzo drobna kaszka - podobnie też smakuje. Zjadłam więc tę zupkę i trochę skręciło mnie na widok talerza sąsiada, na którym leżał soczysty pstrąg z ryżem, frytkami i surówką... Bałam się jednak, że po takim obiedzie podróż do Puno będzie koszmarem. Dietka to podstawa, a zupki mają naprawdę dobre i pożywne.
Po obiedzie ruszyliśmy naszą terkoczącą łódką w drogę powrotną do Puno. Dwudniowa wycieczka na wyspy jeziora Titicaca dobiegła końca, zostawiając po sobie niezapomniane wrażenia. Teraz trzeba było zapłacić za tę wycieczkę i upewnić się, czy gość rzeczywiście załatwił nam bilety na autobus. Po raz pierwszy płaciliśmy za wycieczkę już po fakcie. Okazało się jednak, że biletów gość jeszcze nie nabył. No w końcu mogliśmy nie wrócić, albo się rozmyślić, albo cokolwiek innego. Zapłaciliśmy więc za wycieczkę i dopłaciliśmy za bilety, a tuż przed wyjazdem właściciel biura osobiście miał nam te bilety wręczyć, odstawić nas pod autobus i pożegnać się z nami dopiero wtedy, kiedy podjedzie właściwy autobus.
Do odjazdu autobusu zostało nam jeszcze trochę czasu. W związku z tym postanowiliśmy go pożytecznie wykorzystać snując się po okolicznych sklepikach z pamiątkami. Nabyliśmy tam zadziwiający sweterek z alpaki, który w ogóle nie ma szwów! Oprócz tego znalazłam dla siebie poncho - również z alpaki, w kolorze jasnobrązowym, zapinane i z szaliczkiem. Krzul natomiast wypatrzył na półce stylową buteleczkę w skórzanej oprawie, do której wlano czyste Pisco.
Obładowani w kolejne pamiątki, a co za tym idzie w kolejny bagaż do dźwigania, udaliśmy się po bilety i na dworzec autobusowy. Facet rzeczywiście kupił nam tańsze bilety na swoją firmę. Odprowadził nas również na stanowisko autobusowe i czekał z nami tak długo, aż w końcu nasz autobus do Arequipy podjechał. Wróciła wiara w uczciwość Peruwiańczyków! Padło hasło, że można wsiadać i ludziska oczekujące rzucili się do luku bagażowego, aby swój bagaż tam złożyć. W luku już siedział pan i rejestrował wszystkie bagaże, czego w poprzednim autobusie nie doświadczyliśmy. W rezultacie każdy, kto wysiadał mógł zabrać ze sobą bagaż kogokolwiek, gdyż nikt tego nie pilnował.
Tym razem jednak autobus miał rejestrację bagażu. Również pasażerowie wyglądali bardziej "miejsko" i zamiast tobołków z pledzika mieli zwykłe podróżne torby. Pan rejestrator do każdego bagażu przyczepiał numerek pasażera, a drugą karteczkę z tym samym numerkiem przyczepiał do biletu. Po wyjściu z autobusu każda osoba musiała udowodnić, że numerek na bagażach, które odbiera jest zgodny z numerkiem na bilecie. Dawało to trochę pewności, że nikt nie odejdzie z nieswoim bagażem.
Autobus okazał się naprawdę przyzwoity. Siedzieliśmy w ostatnim rzędzie na górnym pokładzie i obawiałam się, że będzie tam mocno bujać. Okazało się jednak, że był to autobus z najtwardszym zawieszeniem, jakie dotychczas mieliśmy! A twarde zawieszenie w warunkach peruwiańskich, na ostrych zakrętach nad przepaściami to naprawdę podstawa. Jak można się zatem domyślić - podróż minęła całkiem dobrze i po około sześciu godzinach znaleźliśmy się na głównym dworcu autobusowym w Arequipie. Odebraliśmy bagaż, znaleźliśmy taksówkę i kazaliśmy się zawieźć do jakiegoś hostelu.